Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11.10.2015, 13:22   #1
Marulin
 
Marulin's Avatar


Zarejestrowany: Jun 2013
Posty: 79
Motocykl: DL650, XT660Z
Marulin jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 tydzień 1 dzień 21 godz 12 min 26 s
Domyślnie Laweciarska Gruzja 2015, Gumbas24h, ArtiZet, Marulin

Plan wyjazdu zrodził się w naszych głowach (ja i Gumbas) już po powrocie z Maroko w 2014r. Z uwagi na czas wiemy, że dojazd na kołach odpada. Wspólnie kupujemy przyczepę motocyklową. Niestety nie mam szans na miesiąc urlopu. Na początku 2015r wstępnie synchronizujemy plany urlopowe podawane naszym pracodawcom. Jesienią 2014 kupuję mapę Gruzji, której z uwagi na brak czasu nie otwieram praktycznie aż do wyjazdu…. Z czasem dzień wyjazdu klaruje się na 20. sierpnia. Przyczepa ma trzy miejsca a nas jest dwóch. Rozpoczynamy poszukiwania chętnych. Trochę się obawiamy uczestnika z przypadku. Wrzucamy ogłoszenia w kilka miejsc. Odzew marny. Jest kilka telefonów ale raczej mało konkretów. W końcu zgłasza się ArtiZet z FAT. Jest mały problem – nie ma aktualnie motocykla. Deklaruje jednak chęć wyjazdu. Najwyżej pojedzie na pożyczonym sprzęcie. Przed wyjazdem Artur kupuje transalpa. Udaje mu się go zarejestrować i otrzymać twardy dowód.
Uczestnicy:
Gumbas24h – prywatnie mój kuzyn. Byliśmy już razem na Bałkanach i w Maroku. Gruzja to nasza trzecia wspólna wyprawa. Motocykl honda transalp z wypasionym zawieszeniem, ale o tym można by książkę napisać. Opony TKC 80. Ustanowiony przez nas kierownikiem wyprawy. Zatwierdzał lub negował nasze propozycje. Główny fotograf i operator wypawy.

ArtiZet – przewodnik, tłumacz, początkowo wielka niewiadoma wyjazdu. Spotkaliśmy się pierwszy raz kilka godzin przed załadunkiem. Okazał się super kompanem. Bez jego znajomości rosyjskiego jedlibyśmy tylko khachapuri i spalibyśmy pod namiotem. Również honda transalp opony Mitas E07.

Ja – skromny Marulin – przez kompanów okrzyknięty nawigatorem wyprawy. Po kilku dniach wymieniam mapę papierową u napotkanego pielgrzyma na czaczę. Mała tenerka XT660z na TKC80. Najmniejsze doświadczenie motocyklowe pośród całego towarzystwa.

Dwa dni przed wyjazdem z Gumbasem robimy próbę z motocyklami… musimy poprawić konstruktorów przyczepy i przesunąć szyny najazdowe. W efekcie trzy motocykle mieszczą się idealnie.
Kilka dni przed wyjazdem nasilają się nasze kontakty mailowe. Ustalamy kto co zabiera bo bez sensu jest ciągnąć trzy kpl. łyżek do opon albo kuchenek. Nastawiamy się na noclegi w kwaterach/hotelach lecz awaryjnie zabieramy namioty + szpej noclegowy.
Każdy obiera swoją taktykę pakowania i ubrania. Nauczony kilkoma wcześniejszymi wyjazdami rezygnuję z zabrania kurtki motocyklowej. Stawiam na zbroję, polar, membranę i przeciwdeszczówkę. Jak się okazało nie była to zła decyzja. Odnośnie pakowania to z uwagi na część tras offroadowych rezygnuję z kufrów i zabieram sakwy od braci 21b, namiot na bagażnik. Zawsze obawiam się oberwania kufra przy glebie gdzieś z dala od cywilizacji. ArtiZet decyduje się na pakowanie w górę: tangbag, kufer centralny i worek na tylnej kanapie. Gumbas zabiera kufry alu + rolkę na tył. Jak zawsze jeden kufer aparatów i obiektywów…

Dla świętego spokoju zabieramy ze sobą dwie opony przód+tył. Wszyscy mamy jednakowe rozmiary opon. Na szczęście nie przydały się.
Nie jestem poetą, więc mój język nie będzie barwny. Może coś się komuś przyda i zdecyduje się na podróż właśnie do Gruzji.
20.08.2015 – dziś nastał ten dzień. Ok 9 rano dostaję SMSa od Artura – wyjeżdżam do was – pisze. Czyli kilka godzin i będzie…. Ja jestem jeszcze w proszku, niespakowany. Wyjazd wieczorem. Mimo urlopu jadę jeszcze do biura, załatwiam ostatnie sprawy, nie sprawdzam już e-maili. Ustawiam zastępstwa i przekierowania we wszelkich systemach… Niech spadają wszyscy, nie zginie firma przez trzy tygodnie! Wracam do domu ok 13 ze świadomością, ze Artur jest coraz bliżej. Jak się okazuje Gumbas również nieprzygotowany. Popołudniu podstawia motocykl, stwarzamy pozory że jesteśmy prawie gotowi. Wyciągam lawetę z garażu, udaje mi się pożyczyć jeszcze dwa pasy mocujące od znajomych. Ok 15 przyjeżdża Artur, a ja rozpoczynam pakowanie. O dziwo nie poszło źle. Ok. 18 przybywa Gumbas. Ładujemy się, mocujemy wszystko.



Sprawdzamy komisyjnie dokumenty. Wygląda na to, że mamy wszystko, albo przynajmniej większość. Pożegnanie z rodziną i ruszamy ok 21. Przed nami ponad 3tys. km i ponad 50h w aucie. Radek jedzie jako pierwszy. Nuda – jedziemy przez Czechy: Ołomuc, Brno, Słowacja: Bratysława, Węgry: Budapeszt, Szeged, Serbię: Nowy Sad, Belgrad, Bułgarię: Sofia, Turcja: Istambuł, Samsun, Ordu, Trabzon. Granice idą dosyć sprawnie. Po drodze kupujemy wszelkie winietki. W Słowacji wymagane są dwie: na przyczepę i holownik. Na granicy Serbskiej kontrola znikoma. Na Tureckiej również nie było źle – zamknęliśmy się w trzech godzinach . Było prześwietlenie składu rentgenem. Na szczęście nie kazali nam rozpakowywać bagaży. Najwięcej czasu zajmuje papierologia. Jeżeli ktoś jedzie nie swoim motocyklem to konieczne jest wykonanie tumaczenia na turecki przez tłumacza z listy ambasady i dodatkowo potwierdzenie za zgodność z oryginałem wykonanym przez ambasadę. Mieliśmy mocne kwity. Po małym cyrku z odbiorem jakichś nalepek (kilka razy całym składem wracaliśmy do celników którzy nas kontrolowali) wjeżdżamy do Turcji! Jeszcze tylko Turcja… czyli 1,5tys km. Trasa łącznie zajęła nam ok 54h. Jechaliśmy na zmianę. Bywało, że łapał nas kryzys i spaliśmy wszyscy, ale przez większość czasu jechaliśmy do przodu. Na wstępie obiecaliśmy sobie, że nikt nie będzie zgrywał bohatera za kierownicą – zmęczenie=zmiana. W Turcji zaczęły się porządne drogi. Nam jeszcze daleko do takich standardów. Mimo najszczerszych chęci nie udało nam się kupić opłat drogowych na Turcję. Można je kupić na Shellu, albo na poczcie. Przeważnie słyszymy, że system nie działa. Na poczcie nikt nie miał inicjatywy aby nam to sprzedać. Trudno. Jedziemy na wydrę. Mamy pewne obawy, czy przy wyjeździe nas nie wyhaczą. Po drodze chcemy zjeść oryginalnego kebaba – porażka, był to jeden z najgorszych w życiu. Poza tym nasza płatność za posiłek o mało nie kończy się interwencją policji. Turcy porostu chcieli za bardzo nas oskubać. Istambuł pokonujemy w środku nocy bez problemu. Za Istambułem zasypiemy na parkingu. Ogólnie Turcja robi na nas wrażenie. Jak to powiedział Siara – mają rozmach – skur…ny!




Na wyjeździe z Turcji idzie już gładko. Wjazd do Gruzji również – ok 0,5h. Na chwilę przyblokowaliśmy przejście – w końcu mamy aż pięć pojazdów i trzy paszporty. Pomagam pani celniczce w rozwikłaniu całej sprawy – kto jest właścicielem czego. Wjeżdżamy ok 3 w nocy dnia 23.08. Czujemy się jak szczury, spoceni, zmęczeni i głodni.


23.08.2015. Wjeżdżamy. Pierwsze co nam się rzuca w oczy to auta o dużych pojemnościach. Przy takich cenach paliwa też kupiłbym V8. Tankujemy do pełna i szukamy miejsca na lawetę. Jedziemy w Głąb kraju, zatrzymujemy się za Batumi. W znalezieniu parkingu dla auta i lawety pomaga nam policja – zapraszają nas na swój parking… Taka to policja, zamiast się czepiać – pomoże. Szybki rozładunek motocykli, stawiamy lawetę w kąt i autem jedziemy szukać noclegu. Znajdujmy fajny hotel w Kobuleti, super warunki i nie drogo.

Meldujemy się ok 7. Z racji nietypowej godziny dostajemy dwa śniadania. Po krótkiej drzemce i śniadaniu zabieramy motocykle i bambetle pod hotel. Auto zostaje na policji. Podczas przeładunku wdajemy się w rozmowy z policjantami. Podstawowe pytanie – ile kosztuj a motocykle, ile koni, jaka pojemność. NA pożegnanie funkcjonariusz częstuje nas bimbrem i puszcza na ulicę... Gruzini nie respektują motocykli i mają wywalone na znaki, linie na drodze, ograniczenia prędkości. Pieszy nie ma tu żadnych praw! Na ulicy walka o życie. Trzeba będzie się przestawić na gruziński sposób jazdy. Większość dnia śpimy i odpoczywamy. Po ponad trzech tysiącach km jesteśmy zmęczeni. Wieczorem robimy POM (powolny obchód miasta) i na kolację zjadamy pyszną szarmę. Jedząc ją już wiem, że pieczenie papryczek jeszcze do mnie wróci następnego dnia. Dodatkowo chłopaki jedzą khachapuri z mięsem (kubdari) ja bułkę z nadzieniem ziemniaczanym (kartoshka) - nadziewana kartoflami. Pycha. Na koniec dnia Kąpiel w morzu piwko i spać. Przed snem planujemy wstępnie dzień następny.
Gruzińska rzeczywistość drogowa:




Skarpet niestety brak,

Jutro bierzemy się za konkrety i wsiadamy na motocykle. Plan zakłada jazdę w stronę Mestii. Dzisiaj robimy ok 20km, z parkingu do hotelu.
24.08.2015 wyjazd po 10, po śniadaniu. W nocy oraz rano padało. Chmury niewyraźnie, najpewniej będą opady. Mimo wszystko jedziemy. Żegnamy się z obsługą hotelu i zapowiadamy powrót za dwa tygodnie.


Tuż za Kobuleti zaczyna padać i to całkiem porządnie. Jazda na zupełnie nowych TKC po mokrym nie należy do przyjemności. Na podłużnym wyfrezowanym asfalcie zaliczam niezły uślizg, sytuacja powtarza się na moście pokrytym stalową blachą. Pierwszy dzień jadę mocno spięty. Po drodze spotykamy jeszcze taśmę wideo rozwieszoną przez drogę – taka zabawa dzieciaków... Jadąc pod słońce nieźle się tego wystraszyłem. Równie dobrze mogła to być stalowa linka. Wczorajsza ostra szarma męczy mój brzuch. Jedziemy do Poti dalej odbijamy w drogę nr 1 aż do Zugdidi, później siódemką. W górach asfalt dobrej jakości jednak trzeba zachować ostrożność.


Powoli zaczynają się góry i coraz ciekawsze widoki








Na jezdni pełno jest różnej wielkości kamieni i skał. W okolicach Tobari, czyli przy odgałęzieniu w kierunku Abchazji (droga nr 100) trafiamy na blokadę drogi. Tubylcy protestują i żądają naprawy drogi w górach. Przebijamy się ile możemy. W pewnym miejscu trafiamy na opór ludzki. Grupa wyrostków nie puści nas dalej. Koniec blokady przewidywany jest na jutro…. Nic to, stajemy z boku jemy kabanosy i popijamy colę.



Z czasem zaprzyjaźniamy się z ludźmi i powoli przepychamy się dalej. Okazuje się, że starszyzna nie robi przeszkód abyśmy jechali. Jakoś nam się udaje wyjechać mimo panującej ciasnoty. Gumbas zarysowuje kufrem policyjnego hiluxa. Policjant macha ręką i każe jechać dalej . Po drodze jemy khachapuri i sałatkę gruzińską. Najadamy się do syta. Rewelacja. Pomidory gruzińskie są jednak najlepsze. Smak kolendry będzie nam towarzyszył podczas całego wyjazdu.


Zaczynają się widoki jednak nisko wiszące chmury odbierają nam większość wzrokowych doznań. Podjeżdżamy w kier Uszby do miejscowości Maze, Tvebisgi. Pada. Szukamy tam noclegu (30 lari od głowy po targach od 50). Warunki lux – jak to powiedział gospodarz, jednak bez wifi... Nadaję sygnał OK na spocie. Prognoza na najbliższy tydzień raczej marna. Dzisiaj pokonujemy 232 km, z czego duża część w deszczu. Trochę nas sponiewierało. Wieczorem piwko i pogaduszki. Na przywitanie dostajemy arbuza i melona. Tutaj oba owoce smakują o niebo lepiej. Są naturalnie słodkie. W grupie nie widać rozdźwięku. Idzie całkiem dobrze. Trochę przeszkadzamy gospodarzowi w oglądaniu lokalnej wersji M jak miłość. Ucisza nas. Jutro jedziemy w kierunku Ushguli ale szanse na przejazd pętli raczej marne bo ciągle pada, a podobno odcinek od Mestii jest znacznie gorszy. Czas pokaże. Szkoda że nie widać gór. Może jutro będzie lepiej. Zmęczeni idziemy spać. Powietrze jest dość rześkie bo jesteśmy dosyć wysoko – grubo ponad 1000mnpm. W Gruzji trzeba przestawić zegarki dwie godziny do przodu.

Dzisiaj mamy mało fotek. Sporo widoków zabrała nam pogoda.
https://goo.gl/maps/6pVfiMC3PZE2
25.08.2015 ruszamy jak zawsze po 10. Śniadanie przypominało niezłą ucztę. Gruzińska gościnność… Była zupa, sery, sałatki, odgrzewane kartofle, do tego przepyszny chleb.


Pakujemy się i ubieramy. Mokre buty… I tu należą się słowa podziękowania dla mojej żony, która spakowała mi kilka worków na śmieci, mimo, że powiedziałem iż nie trzeba. Membrana w butach marki Jan niezbędny daje radę. Jedziemy do końca drogi w górę, w stronę Uszby. Robimy kilka zdjęć. Niestety niewiele widać z racji chmur. W nocy nieźle padało i teraz wszystko paruje.




Jedziemy do Mestii. Co kawałek musimy się zatrzymać na robienie zdjęć, te wieże obronne mają swój klimat. Do Mestii droga asfaltowa, czyli wszystko zgodne z przekazami z innych relacji.
Mestia: Zrobił się turystyczny kurort. Mnóstwo turystów:



W Mestii podjeżdżamy pod „lotnisko”. Zaczynający się deszcz i chmura od Mestii szybko nas przegania i odbijamy w stronę Ushguli. Tuż za Mestią spotykamy grupę Polaków na rowerach. Przylecieli do Tibilisi samolotem z rowerami i jadą do Azerbejdżanu - Ci to mają zdrowie.

Droga jest już z zacznie gorsza. Błoto kamienie szuter. Po drodze Artur zalicza lekka glebę – na błotnistych koleinach zabrakło nogi. Stawiamy hondę i jedziemy dalej.



Usghuli:






Za Usghuli droga jest jeszcze gorsza. Miejscami jest naprawdę trudno. Pokonujemy przełęcz 2623mnpm (wg mapy ) i długi zjazd w dół.






Na dole spotykamy Hiszpana na rowerze. Jeździ samotnie. Przed nim jeszcze wjazd na przełęcz. Nie wie co go czeka. Hiszpan robi zdjęcie naszej trójce.

Dziś pogoda jest dla nas łaskawsza. Rzadko pada. Raz tylko ubieramy przeciwdeszczówki. Po zjeździe z gór w Tsageri zagadujemy patrol policji o nocleg. Na kogutach prowadzą nas przez miasto do gospodarza który oferuje nam nocleg. Jak tylko wjeżdżamy pod dach to zaczyna się straszna burza i leje prawie całą noc.




Jemy kolacje. Pijemy lokalne wino, piwo. Dostajemy pokoje. U rodziny u której nocowaliśmy są również dwaj pielgrzymi – mnisi chyba. Pokonali już 140km. Strasznie podoba im się moja papierowa, laminowana mapa. Daję ją im w prezencie, będziemy planować jazdę na mapie Artura, poza tym garmin nie pozwoli abyśmy błądzili. W zamian za mapę wyciągają tajną broń – gruzińską czaczę. Gruzińska gościnność nas wykańcza. Z czasem okazuje się że jednak znamy język gruziński. Gruzini poznali polski. Degustujemy megamocne papryczki wielkości ok 1cm. Dziś również wiem, że ich moc jeszcze da o sobie znać. Mocno zmęczeni trasą i różnymi alkoholami idziemy spać. Jeden z nas w nocy mocno cierpi. W sałatce musiał być włos, skoro się tak struł. Ciekawe czy jutro się wypogodzi. Skoro tyle lało, w końcu w chmurach musi się skończyć woda. Dziś pokonaliśmy 170km, sporo było offu. TKC to był jednak dobry wybór.
Pokój niczym z horroru:


Mapa:
https://goo.gl/maps/FJWiwdBNmAx

26.08.2015. Rano budzimy się z lekkim bólem głowy. Przynajmniej ja i Artur. Radek trzyma się dobrze. Nie jemy śniadania. Buty nadal mokre. Niezbyt to mile uczucie – chłód mokrego buta. Grzecznościowo pytamy ile za noc - 150...zbiliśmy do 100,ale niesmak pozostał, że to jednak była gościnność nastwiona trochę na zysk. Całą noc padało. Na szczęście w dzień przestało.






Ruszamy w kierunku Ambrolauri. Tam tankowanie i mały popas.






Wcinamy khachapuri, chłopaki z serem, ja z fasolą (lobiani). Nie lubię sera, z nadzieniem mięsnym było lepsze od fasoli. Parkujemy przy piekarni i poznajemy sposób pieczenia chleba gruzińskiego. Cała zabawa polega na odpowiednim przyklejeniu placka w piecu przypominającym wielki komin.


Tubylec namawia nas na odwiedzenie Shavi. Podobno najpiękniejsze miasteczko w Gruzji nigdzie indziej nie zobaczymy takich widoków. To dla nas dodatkowe 2x65km, ale ostatnie kilometry droga nienajlepsza wg relacji tubylca. Postanawiamy skorzystać i zobaczyć to magiczne miejsce. Początkowo asfalt super, ostatnie km twarda nawierzchnia zanika i pojawia się off. Shavi nie jest wielkie - efekt jest taki że nie zauważyłem miasteczka i podjeżdżamy drastycznie pod granicę z Osetią. Ostatnie km są dość ciężkie – błoto, kamienie strumyki. Po drodze natrafiamy na większy bród do przekroczenia. Woda wartka, głębokość ok 0,4m. Jako ochotnik wkraczam do akcji i badam dno. W tym momencie mam pewność, że moje buty są już prawdziwie mokre. Jest dobry przejazd jedną stroną strumienia. Przejeżdżamy bez większych problemów. Zatrzymują nas dopiero żołnierze przed granicą z Osetią. Chwilę rozmawiamy, nakazują odwrót. Robimy kilka fotek widoków, bo granicy nie można fotografować. Fotki z żołnierzami również nie udaje nam się zrobić. W drodze powrotnej Artur zalicza glebę w strumieniu, który mieliśmy obadany. Postanowił zaatakować potok drugą stroną i trafił na kamienie. Ze strat - tylko złamany kierunek i urażona duma. W Shavi jest źródełko z uzdrawiającą wodą, z którego turyści i miejscowi czerpią wodę. My jednak rezygnujemy. Myślę, że chmury zakryły nam te niesamowite widoki bo nie zobaczyliśmy nic szczególnego.
Młode rumaki i Gumbas…


Wracamy do Ambrolauri i lecimy do Tkibuli i Zestaponi. Droga asfaltowa. Udało nam się pozamykać opony, przy TKC nie jest to trudne bo opona jest zamknięta już na bocznej nóżce. Po drodze jemy nasze zapasy.
Kupujemy membrany do butów na następne dni – produkt polski!

W Zestaponi znajdujemy petrohotel za wszystko 64 lokalne barany. W dalszej części będziemy to miejsce wspominać jako pluskwiak. Standard taki sobie.
Piękna sprawa – człowiek wchodzi do pokoju, zapala światło i trach prądem po łapach!


Buty nadal mokre, ale temperatura podskoczyła prawie do 30 stopni. Dzisiaj 270km. Bywało ciężko. Jutro jazda bez membran, będziemy pewnie tęsknić za deszczem. Wieczorem jak zawsze planowanie dnia następnego i wieczorne Polaków rozmowy.
I na koniec mapka:
https://goo.gl/maps/xe1CcbPE1Fr
27.08.2015. Rano pakowanie i w drogę, ale najpierw śniadanie. Jemy w przydrożnej knajpie. Szaszłyki na szablach i sałatki, znowu smak kolendry. Pyszne. Dzisiaj jedziemy w kierunku Gori a następnie chcemy dojechać do początku gruzińskiej drogi wojennej. Zgodnie odpuszczamy zwiedzanie muzeum Stalina. Nie jesteśmy fanami tego pana, poza tym nie mamy ochoty na obejrzenie jego wagonu. Dobrze się dobraliśmy bo żaden z nas nie miał ciśnienia na zwiedzanie zamków. Woleliśmy pojeździć w otoczeniu super widoków.



Jedziemy drogą główną. Ciągłe wyprzedzanie i zajeżdżanie drogi, ale tak się jeździ w Gruzji. Grupa rwała się co chwilę. W obawie o własne życie za Zestaponi postanawiamy odbić z M1 w kierunku Kharagauli... I zaliczamy ok 50 km bezproduktywnego offu. Naprawdę nie miało to sensu – jazda po dziurach, szuter i potężny kurz, do tego zero widoków. Jazda M1 naprawdę była nieciekawa, więc mamy usprawiedliwienie.


W okolicach Gori zajeżdżamy do miasta skalnego Uplistsikhe. Ciuchy zostawiamy luzem przy motocyklach, w sandałach i na krótko idziemy zwiedzać. Robimy sporo fotek skalnego miasta.









Kilka gadów i Artur, namierzonych dzięki Gumbasowi i jego lufie:




Po zwiedzaniu chwila odpoczynku, przebieramy się w ciuchy moto (nic nie zginęło może to przez ich zapach?) i jedziemy w kierunku Tibilisi – tym razem już główną drogą, a w zasadzie większość autostradą. Następnie skręcamy w M3 w kierunku drogi wojennej.


Robi się późno i znajdujemy nocleg w Zhinvali, w hotelu 60baranow za całą trójkę. Właściciel poleca nam fajną miejscówkę z dobrym żarciem. Tam też jedziemy i jemy: khinkali i szaszłyki do tego mega sałatka, uczta po ciężkim dniu jazdy. Podczas jedzenia zajeżdża grupa Polaków – to ekipa Cinasa z FAT na Afryce (z plecakiem), towarzyszą mu jeszcze trzy motocykle: 2xvaradero + BMW F650. Wszyscy z Pszczyny. Jemy wspólnie i efekt jest taki, że jadą do naszego hotelu. Rozmawiamy trochę. Przyjechali na kołach z PL, nie tak jak my… Szacunek. Po drodze w jednym z motocykli pękła opona gdzieś w Turcji. Dobrze, że nie przypłacił tego życiem. Rozmawiamy trochę wieczorem o trudach naszych wypraw. Dzisiaj pokonujemy ok 238km. Jutro jedziemy w kierunku granicy rosyjskiej drogą wojenną zobaczyć Kazbeg i kościół św. Trójcy, Cinasy jadą w kierunku Shatili, czyli tam gdzie my pojedziemy pojutrze. Tu gdzie jesteśmy robi się zimniej. Wyraźnie czuć góry.


Mapka dnia dzisiejszego:
https://goo.gl/maps/3W4NAPRHLWJ2
Marulin jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem