Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11.06.2010, 14:32   #137
podos
 
podos's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2005
Miasto: Kraków
Posty: 3,988
Motocykl: RD07a
Galeria: Zdjęcia
podos jest na dystyngowanej drodze
Online: 3 tygodni 6 dni 14 godz 28 min 34 s
Domyślnie

Dzień 2 Afryka do Afryki II

Po co przyjechałem do Maroko?
Rok 2005 Grudzień. Mam od roku Afrykę, jeżdżę to tu to tam nieświadomy istnienia afrykańskiej wirtualnej społeczności. Któregoś dnia, zwalony grypą wpisuję przeglądarkę AfricaTwin. Trafiam na stronę Puffa. Czytam kilka dni, zapominam o chorobie. Trafiam na wątek Sambora o Maroko. W zasadzie to właśnie stamtąd piszą. Są tam. Jeżdżą po pustyni, wspinają się na wydmy. Jestem posikany… Już po mnie… Zdrowieję w 5 minut. A raczej jestem dopiero chory...
Po latach przychodzi kolej na mnie. Jest gdzieś w Maroko takie miejsce – roboczo nazywam je Meandrem Podoska. Inni nazywają to żółwiem. Taka fajna góra otoczona wstęgą górskiego potoku na dnie przepaścistego wąwozu Dades. Poprzysięgam sobie odwiedzić kiedyś to miejsce. Pora pokazać Afryce Afrykę.



Poranek w porcie Taryfa zaskakuje nas pogodą. Wieje jak nieszczęście, niebo zawalone ciężkimi chmurami, co rusz spadają z nieba pojedyncze kropelki. Jedziemy do portu. Na pierwszy prom o 9:00.



Formalności po hiszpańskiej stronie zajmuje krótką chwilkę, bilety po 125euro z powrotnym za moto i człowieka– kurde Taryfa jednak sporo droższa od Ceuty.
Przypinamy motorki na pokładzie transportowym i lądujemy na deku pasażerskim.




Odjazd!!!


Przelot po rozbujanym morzu trwa na tyle krótko, że tylko zjedliśmy śniadanie w bufecie i załadowaliśmy gpsy nowymi trackami, zrobili odprawę paszportową z wypełnieniem druczku imigracyjnego a już każą wysiadać. Dupa, nawet nie zdążyłem tej wyśnionej wyłaniającej się z morskiej kipieli Afryki zobaczyć na horyzoncie a już jesteśmy do niej przycumowani… Zjeżdżamy.
Witaj wesoła przygodo!



Bonjour!!! - Zagaduje pierwszy naganiacz - i już wiemy ze nie będzie łatwo. Dumnie wyciągamy nasze druki celne wwozowe wydrukowane jeszcze w Polsce. Nasi przewodnicy na ich widok tracą wszelką nadzieję i przeklinają w duchu Chrisa Scotta, który to tak nas świetnie przygotował. Stajemy w szyku bojowym i wypuszczamy na pierwszy ogień Pussiego. Pussy zabił ich swoją płynną francuszczyzną (nas zresztą też) wiec natychmiast mianowaliśmy go premierem co pewnie też pomogło bo za 5 minut wrócił z wszystkimi papierami. Jesteśmy naprawdę w Afryce!!! Kupujemy jeszcze dwa lokalne simplusy i wymieniamy Eurasy na całą masę dirhamów. Z tego całego planowania jakoś nie zorientowaliśmy się, że Maroko jest 2h w tył. A wiec znowu jest 9:00. Patrzymy po sobie z uśmiechem na twarzy.
- No to ruszamy na Fes!
Niecałe 300 km równiutkim asfaltem wśród zielonych krain, mija nam przyjemnie. Krajobraz w niczym nie przypomina Afryki gdyby nie ludzie i nieeuropejska zabudowa myślałbym ze jestm pod Lanckoroną. Dla wszystkich to pierwsze kilometry w roku więc dopiero się wjeżdżamy, raz po raz pozwalając sobie na wiecej. Po 100 km stajemy rozebrac się. Sakramencki wiatr od morza ucichł wkrótce po tym jak schowaliśmy się w górach Riffu wiec nasze motocyklowe ciuchy od razy okazały się za ciepłe. Jest minimum 25 stopni – zostajemy w samych zbrojach i napieramy dalej.




Za Quezzane zjeżdżamy z nacjonalni N13 na żółtą drogę R408 która ma nas doprowadzić do Fez od północy mijając Fes-el-Bali. Po równiutkim asfalcie N13 to, co tu zastajemy, drastycznie odstaje od ostatnich 170 km. Owszem był tu asfalt, ale dawno – wielkie dziury i wymyte wyrwy nie pozwalająca szybką jazdę więc pora poderwać tyłeczki i pojechać kawałek na stojaka. Jest fajnie! Droga wije się po malowniczych wzgórkach, wznosząc i opadając, ale cały czas uważamy na drogę wypatrując przeszkód. Tak minęło dwie godzinki pierwszych wertepów.



We wsi stajemy w przydrożnej knajpce – takiej jak najbardziej lubię – dla lokalsów. Puszek zamawia płasą i pule – sprawdzam w moim tajnym kajeciku słowniczku kulinarnym – będzie ryba i kurczak. Dania po chwili wjeżdżają na stół i jesteśmy bardzo mile zaskoczeni różnorodnością naszego pierwszego posiłku w tym dość prostym lokalu. Pałaszujemy odkrywając smaki zarezerwowane dla kuchni marokańskiej. Pierwsze miejsce: smażone rybki posmarowane zestawem ziół, głownie mielonego kminku – podstawowej przyprawy Maroko. Wypijamy kawkę i herbatę miętową - słodką i pyszną – w tym muzułmańskim kraju noszącą humorystyczną nazwę Whisky Berber. Przychodzi do płacenia
– 170 dirhamów za 6 osób. Żyć nie umierać!





Niechętnie podnosimy się na ostatni etap podróży do Fez.
Po kilkunastu kilometrach serpentyn wijących się po okolicznych pagórkach w dolinie pod nami ukazało nam się docelowe miasto. Z góry nie wyglądało na zbyt wielkie, choć jest jednym z miast królewskich i starożytnym centrum religijnym.




Tu będzie nasze pierwsze starcie z naganiaczami. W zatłoczone centrum przy murze otaczającym Medynę wjeżdżamy przy akompaniamencie miejskiego zgiełku klaksonów i ogólnego rozgardiaszu. Stajemy na jakimś placyku i wypuszczamy zwiad w kierunku miejsca do spania. Znaczy idę ja w charakterze złego policjanta i Pussy w charakterze tłumacza negocjatora. Po drodze do hoteliku zaczepia nas jeden koleś i pokazuje cale mieszkanie na piętrze do wynajęcia, po namyśle odmawiamy – 1000 dirhamów bez prysznica wydaje nam się ceną przeholowaną. Zdecydowanie lepiej wyglada hotelik rekomendowany przez Tima który mamy wbity w GPSa. Bierzemy dwie trójki chyba za 400 po niewielkich negocjacjach. Motorki odstawiamy na parking „strzeżony”, po 20 od sztuki do jutra, niedaleko naszego hotelu. Po przerzuceniu betów i prysznicu, zbieramy się na krótki rekonesans po Medynie. Wchodzimy przez niebieską bramę (Bab Boujeloud) i zanurzamy się w trochę straszny trochę tajemniczy labirynt starego miasta.



Oczywiście co chwilę zaczepia nas jakiś faux guide, i proponuje restauracje swojego wuja gdzie sprzedaja nawet:
- Vodka, wiski, birr, Eeewryfing!!! Eeewryfing!!!
Tak się plątamy bez celu, zaglądając tu i tam, nie zbaczając z głównej alejki żeby się nie zgubić, GPS w alejkach nie chce złapać sygnału!




W końcu wracamy pod główną bramę i siadamy w jednej z knajp z zamiarem zjedzenia wypasionej marokańskiej uczty. Ładnie nakryty stół, menu po angielsku, zastawa i inne takie powinny wzbudzić nasze podejrzenia, – że to miejsce dla turystów… Cóż frycowe trzeba zapłacić, żarcie było bardzo kiepskie – tajin bez smaku i przypraw a rachunek… - no comments… Szybciutko uczymy się, że jesteśmy tu po to żeby nas wydymano. Jesteśmy wyłącznie wypchanymi portfelami z Europy. Trzeba nas naciąć, kiedy tylko się da.



Rozczarowani wracamy do hotelu. Tuż przed nim wchodzimy do lokalnego fryzjera i zamawiamy szczycenie na Le Legionist. Znaczy puszek zamawia a ja daję się ogolić brzytwą. (dobrze że cywilizacja już tu dotarła, żyletki w brzytwie wymienne z nowego opakowania) Pussy zachęcony moją krótką fryzurą, też zasiada na fotelu i daje się opitolić. A raczej wystrzyc. Dosłownie. Jak słyszymy, że chcą 150 za dwóch, mało nas szlag nie trafia. Taniej płacę w osiedlowym fryzjerze w Krakowie. Od teraz postanawiamy być twardzi w negocjacjach. I pytać o cenę najpierw. Pewnie lokals płaci 10 dirhamów. Grrrr. Grunt ze trzymamy się planu i jesteśmy mam gdzie mieliśmy być. Lulu w poczuciu dobre spełnionego obowiązku.



Stan budzika: 521km, Przebieg 311 km
__________________
pozdrawiam, podos
AT2003, RD07A
------------------
Moje dogmaty
0. O chorobach Afryki: (klik)
1. O Mikuni: Wywal to.
2. O zębatce: Wypustem na zewnątrz!!!
3. O goretexie: Tylko GORE-TEX
4. O podróżach: Jak solo to bez kufrów
5. O łańcuszkach rozrządu: nie zabieram głosu.
6. Lista im. podoska Załącznik 10655
7. O BMW: nie miałem, nie znam się, nie interesuję się, zarobiony jestem.
8. O KN: Wywal to.
9. O nowej Afripedii: (klik)
podos jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem