Dzień 1
Warszawa > Słowacja > Węgry (Tokaj)
Poprzedni wieczór spędzamy jak ksiądz przed wyświęceniem na biskupa - zero pijackich libacji i śpiewów w środku nocy. Pracowicie wstukujemy waypointy do garmina, to będzie nasza biblia przez kolejne 3 tygodnie. Chwilę walczymy z konwersją współrzędnych z układu Google maps na format zrozumiany przez nawigację, bez tego połowa trasy wiodła by dnem morskim albo środkiem niczego.
Rano pobudka o 5.45, prysznic, papu, dopakowanie gratów i sprawdzenie czy jakiś magiczny przedmiot nie został zapomniany. Startujemy dopiero koło 8.00 gdy zaczyna robić się coraz cieplej. Tradycyjnie żegna nas tylko młodsza córka, ta starsza ma gimnazjalną śpiączkę weekendową - za cholerę nie umie wstać przed 9.00 w wolny dzień
Lecimy przez Radom, Kielce na Kraków, tankujemy gdzieś po drodze. Pierwszy postój po 220 km bo dupsko domaga się chwili wietrzenia. Mamy piękną pogodę, pierzaste chmurki, słońce - na ustach uśmiechy jak na reklamie podpasek Always. Po 13.00 jesteśmy za Krakowem i rozglądamy się za czymś do jedzenia i tankowania. Za Bochnią tankujemy i jemy szybki lunch. Średnie spalanie wychodzi jak na razie w okolicach 5 l/100 przy prędkości 100-120 km. Patrzymy na te nasze czyste Afryczki wciągając kawę na deser, no piękne są że ho ho
Trwa akurat akcja "Polska w budowie" czyli przebudowa sporego odcinka drogi, katamarany tkwią w 10 km korku. Mijamy je halsując pod prąd albo poboczem - za sobą zostawiamy zazdrość i wkurw katamaraniarzy. Ja wiem, życie nie jest ani lekkie ani sprawiedliwe.
W okolicach Barwinka zaczyna robić się naprawdę ładnie, przed granicą robimy kolejne krótkie tankowanie i ok 17.00 jesteśmy na Słowacji. Do Tokaju zostało ok 120 km ale droga nie pozwala na szaleństwo. Dopiero o 19.00 mijamy granicę z Węgrami i wpadamy do świątyni konsumpcji - kupujemy w Tesco coś szklanego na kolację. Po 20.00, już po ciemku docieramy do Tokaju, pakujemy się na kemp oddalony nieco od głównej drogi. W sumie nie wiem co lepsze - TIRy czy Węgierscy pijani nastolatkowie.
Stawiamy namiot, prysznic, kolacja - na deser wyciągamy wino i ser. Leżymy pod drzewem w ciepły wieczór, gadamy o wszystkim i niczym, nic nas nie gryzie - no pięknie jest. Jeszcze nie do końca dociera do nas, że to co planowaliśmy od miesięcy właśnie się dzieje. Tak już jest, że potrzebujemy kilku dni by wyjść z codziennej rzeczywistości, wyhamować, zmienić tor, zmienić perspektywę - zacząć żyć wyprawowym życiem.
Przebieg dnia: 777 km - serio, trzy siódemki - to chyba na szczęście
cdn.