Za oknem śnieg i mróz więc tym przyjemniej wspomina się takie chwile jak wakacyjny wyjazd 
 
 
Postanowiłem podzielić się tą radością z tymi którzy lubią oglądać fotki i mają na to ochotę.
Krótko o wyprawie w liczbach :
- 13 dni - wyjazd 26.06.2010; 
-  10  krajów - Słowacja, Węgry, Rumunia, Bułgaria, Turcja, Macedonia,  Albania, Czarnogóra, Bośnia i  Hercegowina,      Chorwacja;
- 5060 km
- 11 dni w deszczu , było oczywiście i słońce i upał
 
 
 
- 3 maszyny - mój trampek , afri szwagra i kumpel na wulkanie 
 
 
 
Były nieprzewidziane awarie ,naprawy i inne manewry
 
 
 
Reszta na fotkach.
http://picasaweb.google.com/chrusja/Wyp ... ryRumunia#
http://picasaweb.google.com/chrusja/Wyp ... jo6aWayQE#
http://picasaweb.google.com/chrusja/Wyp ... 7e3_b89AE#
http://picasaweb.google.com/chrusja/Wyp ... O7staygAE#
W roku 2009 byłem w Rumunii. Gdy jechałem trasą 7c, spotkałem dwóch  kolegów na transalpach wracających z Albanii. Od tej pory wiedziałem, że  następny wyjazd będzie gdzieś dalej. Albania, Bałkany… brzmiało to dość  egzotycznie i ciekawie. Już po powrocie zaczęło się planowanie…  Najpierw myślałem o Chorwacji, w której byłem już kilkakrotnie, ale  autem z rodzinką. Jednak to nie to, tam już byłem. I tak zaczęła  kiełkować myśl o Turcji, Stambule i kebabie. Wieczory spędzałem coraz  częściej przed kompem, czytając relacje wypraw na Bałkany i planując swą  trasę. Do wstępnego wyznaczania trasy używałem docelu.pl. Po długich  rozważaniach trasa zostaje wyznaczona - Słowacja, Węgry, Rumunia,  Bułgaria, Turcja, Macedonia, Albania, Czarnogóra, Bośnia i Hercegowina,  Chorwacja, Węgry,  Słowacja. Zakup map, przewodników…  Krystalizuje się  także skład ekipy. Szwagier miał już jechać ze mną do Rumunii, ale nie  udało mu się, tym razem jedzie na 100%. Miało jechać jeszcze dwóch  znajomych, ale jak to często bywa – jechali, jak było daleko do wyjazdu,  a potem lipa. Na krótko przed wyjazdem decyduje się kumpel, który  wcześniej nie miał jechać. W ten oto sposób skład ekipy ostatecznie  zatwierdzony. Wojtaszek – śfagier na afri, Piłsudski z Gośką  na  wulkanie, no ja z plecakiem Rafałem na trampeczku. Kilka dni przed  godziną „W” spotkanie w celu ustalenia, co kto zabiera, aby każdy nie  wiózł spawarki i kompresora, bo po co nam 3 spawarki…?
Nadchodzi  wreszcie długo oczekiwany dzień, piątek 25 czerwca, po południu zaczyna  się pakowanie, napięcie rośnie, żeby czegoś nie zapomnieć. Wydrukowałem  listę gratów do zabrania wg  Podosa z forum Afrykańskiego, łatwiej to  wszystko ogarnąć. W ten oto sposób zamieniam trampka w jucznego osiołka,  a nawet może w małą ciężarówkę. Późnym wieczorem nasz pojazd gotowy, na  koniec jeszcze przytwierdzony biało - czerwony sztandar przy kufrze,  można iść spać. Emocje coraz większe, spać się nie chce, koło północy  jeszcze zaglądam na forum, ale w końcu trzeba się położyć, bo rano to  ani kawa nie pomoże. 
Dzień 1. 
Sobota 26 czerwca.   Pobudka 5.30. Tuż po 6 odpalamy maszyny. Jest dość wcześnie i dość  chłodno, ale nastroje wspaniałe. Przed nami wyprawa marzenie. Kierujemy  się w stronę Barwinka. Do Słowacji docieramy dość szybko, nad nami coraz  więcej chmur, a słońca jakoś nie widać. W końcu robi się zimno i  ponuro, zatrzymujemy się, ubieramy przeciwdeszczowce. W końcu pierwszy  deszcz, ale nie robi na nas większego wrażenia. Zanim dotrzemy do  granicy węgierskiej pada kilkakrotnie, ale co tam. W końcu Węgry –  tankowanie, kawa, prostowanie kości, masaż  

   i ogień dalej. Pada… Leje… chyba dzisiaj nie będzie już inaczej. W  końcu pierwsza awaria w wulkanie - odpada lewe lusterko. Zatrzymujemy  się na przystanku autobusowym, który służy nam jako warsztat, stołówka i  schronienie przed deszczem jednocześnie. Za pomocą szerokiej zbrojonej  taśmy wulkan odzyskuje lustro i można ciąć dalej. Docieramy w końcu do  granicy rumuńskiej, Oradea zostaje z boku, jedziemy na obwodnicę. Po  dotarciu do Baile Felix zaczynamy szukać noclegu, znajdujemy jakiś  kemping, cena masakra, jedziemy dalej, są jakieś hoteliki, ale ceny  takie sobie, jedziemy dalej, w końcu znajdujemy nocleg, jakieś pokoje  prywatne – CEZARE - cena nam odpowiada, więc zostajemy. Zaczynamy  rozpakowywać maszyny, znowu leje. Wojtek przestawia afri i zauważa  jakieś dziwne pukanie w tylnym kole, jakby mały luz, pewnie łożysko,  może da radę. W mieszkaniu gospodyni pokazuje pokoje nawet spoko.  Udziela nam także dokładnych instrukcji, jak korzystać z wanny i kibla,  czyli w wannie siadać, aby nie nachlapać i w czasie oddawania moczu też  siadać, by nie nachlapać. Tak to przynajmniej zrozumieliśmy. Chyba, że w  języku rumuńsko – polsko – migowym znaczyło to coś innego. Niemniej  śmiechu było przy tym po pachy. A i jeszcze były dwa kolory gąbek do  mycia - jedna męska, a druga damska, kolorów nie pamiętam. Zresztą  wolałem ich nie używać… Po  kolacji spacer po lokalne piwko. Po powrocie  oglądamy jeszcze rumuńskie wiadomości w TV, okazuje się, że wszędzie  powodzie. W Rumunii podtopienia i Węgry też zalewa. Gdzie my się pchamy w  taką pogodę? Spożywamy napoje uspokajające i kładziemy się spać z  nadzieją na słoneczną pogodę jutro. Zasypiamy, a za oknem leje……                                                                                                                                                                       Dystans dnia  –  463 km.     
    
Dzień 2. 
Pobudka  o 7.00 Najważniejsze, nie pada, jest dość pochmurno, ale nie pada.  Szybkie śniadanie i pakowanie. W czasie, gdy pakujemy graty, znowu  zaczyna lać. Ubieramy więc przeciwdeszczowce i ruszamy. Wkrótce  przejaśnia się, pokazuje się słońce, robi się nawet upalnie. Wreszcie  można chłonąć piękne krajobrazy. To szczęście nie trwa jednak zbyt  długo, bo deszcz pojawia się jeszcze kilkakrotnie. Docieramy w końcu do  zamku w Hunedoarze.   
http://pl.wikipedia.org/wiki/Zamek_w_Hunedoarze
   
 
Trochę fotek, zwiedzanie, papu i gnamy dalej. Pogoda się poprawia i  robi się dość ciepło. Za Sibiu widoki coraz piękniejsze, coraz lepiej  widać góry, ale i chmury otulające ich  szczyty. W końcu docieramy do  długo wyczekiwanej drogi 7c. Tankujemy na stacji koło skrzyżowania,  robimy zakupy w sklepie obok i ruszamy w kierunku Gór Fogarskich. Mijamy  ostatnią miejscowość przed górami i zaczynamy się rozglądać za jakimś  miejscem na nocleg. Były jakieś wiaty po lewej, ale to za blisko  zabudowań. Oczywiście nie szukamy hotelu tylko jakiegoś miejsca, gdzie  da się wjechać, bo wszędzie bardzo mokro i grząsko. Jeszcze jest  słonecznie, ale cały czas jedziemy w kierunku coraz ciemniejszych i  nisko wiszących jak jakieś ciężkie zasłony chmur. Wyraźnie widać, że w  górach nieźle leje. Sytuacja ta daje nam okazję do zrobienia wyjątkowych  fotek, bo oto naszym oczom ukazała się piękna tęcza. My staliśmy w  słońcu, a kilkaset metrów dalej ściana deszczu.
 
 
W poprzednim roku  obczaiłem miejsce po lewej stronie nad strumieniem, gdzie można rozbić  namioty. Co chwila mijamy miejsca, gdzie już ktoś biwakowa - sterty  śmieci na to wskazują. W końcu decydujemy się, zjeżdżamy nad strumień i  zabieramy się szybko za rozbijanie namiotów tak, by zdążyć przed  zmrokiem. Toalet w strumieniu. Kolacja, płyny poprawiające samopoczucie i  rozluźniające po dniu pełnym wrażeń i deszczu, małe ognisko i trzeba  iść spać. Odgłos mocno szumiącego strumienia i ciemności działał jak  muzyka relaksacyjna…. Jutro czeka na nas Transfogarska.      
Dystans dnia  –  399 km    
 
Dzień 3. 
Pobudka  ok. 7 lokalnego czasu. Dzień wita nas promieniami słońca, które  przeciskają się przez poranne mgły. Poranna toaleta w mega zimnym  górskim strumieniu przywraca nas do życia, śniadanie i poranna kawa w  takich warunkach smakuje wyśmienicie. Dla takich chwil warto żyć. Powoli  zwijamy obóz i pakujemy jeszcze mokre z porannej rosy namioty. Ruszamy.  Pokonujemy kolejne zakręty, chłonąc wszystkimi zmysłami piękno  przyrody. Z każdym zakrętem robi się chłodniej i mgła coraz więcej  zasłania. 
 
Gdy wyjeżdżamy ponad granicę lasu, na poboczach coraz więcej  śniegu, widoki zapierają dech w piersi i żadne słowa nie są w stanie  wyrazić tego, co widzimy. Po prostu jest pięknie. Zakręty teraz  pokonujemy dość wolno tak, by nie uronić nic z tego, co nas otacza. Co  chwila aparaty idą w ruch. Szkoda, że zdjęcia nie potrafią oddać do  końca rzeczywistości, ale ta zostaje zapisana gdzieś głęboko w sercu.  Jedynie mgła nie pozwala nam zobaczyć wszystkiego, myślę, że celowo, aby  można było tam jeszcze raz przyjechać i zobaczyć więcej. Docieramy w  końcu do tunelu, pamiątkowa fotka i ruszamy w ciemne czeluścia, mając  nadzieję, że Vlad Dracula nie zaczaił się gdzieś w środku. Po chwili  widać światełko w tunelu i jesteśmy po drugiej stronie. Tu widoki równie  piękne, powoli zjeżdżamy, napawając się pięknem gór. Pstrykanie fotek  nie ma końca.
 
 
A fotografować jest co.
 
 
Wszystko, co piękne, kiedyś się  kończy i nasza słoneczna pogoda na dziś też się skończyła wraz z  wjechaniem w leśną część trans fogarskiej trasy. Znowu zaczyna padać,  ubieranie przeciwdeszczowców idzie już nam coraz szybciej. Docieramy do  zapory, przestaje padać, parę fotek i jedziemy dalej. Ponieważ dziś mamy  dotrzeć do Bułgarii, darujemy sobie zwiedzanie ruin zamku Vlada (ja  byłem tam w ubiegłym roku). Pierwsza miejscowość poniżej zapory wita nas  potężną ulewą, droga zamienia się chwilami w rwącą rzekę , ale to nie  robi na nas większego wrażenia. Przecież tak intensywnie nie może padać  długo. Już w Curtea de Arges wita nas piękne słońce, ale niestety nie na  długo. Stąd kierujemy się na Pitesti i na przejście graniczne z  przeprawą promową  Zimnicea –Svishtov. W Pitesti pakujemy się na jakąś  niby obwodnicę, masakra, u nas leśne drogi są w lepszym stanie, a do  tego jeszcze brak oznaczeń. W końcu docieramy do miasteczka Zimnicea,  ale niestety brak jakichkolwiek oznaczeń, jak dojechać do przejścia  granicznego, trochę błądzimy pytając, każdy pokazuje co innego. Po  dłuższym szukaniu w końcu docieramy niby do celu, ale tu się okazuje, że  tu nie ma żadnego przejścia i żadne promy tu nie pływają. Rozmawiamy ze  strażnikiem jakiegoś zakładu, który twierdzi, że przejście jest, ale  nie bardzo potrafi nam wytłumaczyć, jak dojechać do niego, rozmawiamy  potem z innym, a ten twierdzi, że przejścia nie ma. K..MAĆ, dość tego  szukania, podejmujemy decyzję, że jedziemy na przejście Giurgiu – Ruse  mamy ok 70 km. Ogień i jedziemy. Po drodze kolejna ulewa. Czy to jakaś  kraina deszczowców, czy jak? Do przejścia spora kolejka, ale okazuje  się, że to dla tirów, my gnamy do przodu. Bułgaria, wita nas niezbyt  miły celnik, olać go. W Ruse kierujemy się na Veliko Turnovo. Tu  niespodzianka - vulcan  Piłsudskiego zdycha, coś z prądem nie tak. No to  przymusowy postój na stacji benzynowej. Piłsudski próbuje wskrzesić  sprzęta, w międzyczasie robimy kolację. Przez ten mój pomysł na  przeprawę promową jesteśmy trochę w plecy z czasem, ale wszystkiego  przewidzieć się nie da. Na stacji pojawiają się rodacy jadący gdzieś nad  Morze Czarne, pożyczamy od nich trochę prądu i wulkan się obudził. Jest  już koło północy. Za Ruse ma być kemping i do niego postanawiamy  dojechać. Oczywiście pada. Vulcan jeszcze parę razy gaśnie. Wreszcie  docieramy na miejsce, bierzemy przyczepy kempingowe, szybki prysznic i  spać, spać...                                                                                                                          
 Dystans dnia  –  432 km  
Dzień 4.
Pobudka  około 7 czasu lokalnego. Wita nas słońce nieśmiało wyglądające zza  chmur i porannych mgieł. Postanawiamy ruszać bez śniadania, by nadrobić  trochę stracony czas wczorajszego dnia. Śniadanie zjadamy gdzieś na  jakiejś stacji benzynowej. Robi się dość ciepło, a nawet upalnie, ale to  jest podstęp dzisiejszego dnia, bo nad horyzontem pojawia się coraz  więcej ciężkich ołowianych chmur i zaczyna padać i tak na przemian -  trochę słońca i dużo, dużo deszczu.
 
 Chwilami są to ulewy  uniemożliwiające jazdę, więc czekamy na stacji benzynowej. Dzisiaj mamy  dotrzeć do Silivri w Turcji, taki był plan. Oznakowanie dróg w tej  części Bułgarii takie sobie, nawigacja też wariuje i pokazuje bzdury. W  końcu po wielkich bojach z naturą docieramy do granicy tureckiej. Pomimo  tego, że jest około 18 – tej temperatura wysoka, parno, a wokoło czarne  chmury. Na granicy kolejka spora, ale przesuwamy  się dość dosyć  sprawnie do pierwszej bramki. Tu okazuje się, że Piłsudski nie ma  zielonej karty i musi wykupić ubezpieczenie. Kupujemy wizy i podjeżdżamy  do kolejnych bramek, których razem było chyba ze 6. W jednym z okienek  mam problem, pani doszukała się nieścisłości w moich papierach. W  paszporcie nazwisko Chruścicki, a w dowodzie rejestracyjnym Starost, no i  teraz wytłumacz Turczynce, że starosta wydał dowód rejestracyjny, a ja  to ja. Za pomocą wszystkich możliwych języków włącznie z migowym udaje  się to wyjaśnić. Po przekroczeniu którejś tam bramki ustawiamy motory i  robimy sobie małą sesję zdjęciową z potężną flagą turecką w tle.
 
 Czujne  oko pograniczników tureckich dostrzega nas, wybiega z budynku i z daleka  macha i krzyczy, że nie wolno fotografować, ale przecież my tylko fotkę  pstrykamy, nikt tu żadnych zdjęć nie robi. Spadamy więc szybko.  Jesteśmy w Turcji.
 
 
Zaraz po przekroczeniu ostatnich bramek pierwsze  meczety. Po kilku pokonanych kilometrach Turcja wita nas potężną ulewą. W  takich warunkach do Silivri nie dojedziemy dzisiaj, to jeszcze około  180 km, a jest po 19 – tej. Na parkingu przy autostradzie smarowanie  łańcuchów. Wojtek stwierdza, że jego łańcuch trzeba podciągnąć, ale już  prawie jest podciągnięty na maxa, może być problem. Robimy jeszcze  kolację i jedziemy dalej, bo nie pada. Zaczyna się robić ciemno,  postanawiamy więc szukać miejsca na nocleg. Jest jakaś duża stacja  benzynowa, może zapytamy o jakieś miejsce pod namioty? Piłsudski  rozmawia z chłopakiem ze stacji i okazuje się, że możemy rozbić namioty  na trawniku koło stacji. Nie tracąc czasu rozbijamy obóz obok agregatu  prądotwórczego, przed którego hałasem ostrzega nas pracownik stacji,  włączył się ponoć nad ranem, ale ja nie słyszałem. Namioty rozbite, coś  by jeszcze pasowało spożyć dla spokojności i odstresowania, ale okazuje  się, że w sklepie na stacji nie ma nawet piwa bezalkoholowego, jest  jeszcze obok jakiś bar, może tam

 Niestety, okazuje się, że tu podają  tylko czaj… Cóż, pozostaje tylko stragan z owocami, gdzie kupujemy  ogromnego arbuza. Zasiadamy przy stolikach na trawniku obok baru i  przystępujemy do spożycia. Zauważamy, że już od dłuższej chwili  przygląda nam się policjant, który wraz z kolegą popijał herbatkę obok  baru. W momencie, gdy Rafał wyjął scyzoryk. aby pokroić arbuza. ruszył  do nas policjant. Pomyślałem, że pewno nóż mu się nie spodobał. Okazało  się, że chce nam pokazać, jak poprawnie pokroić arbuza. Wziął więc nóż  od Rafała i bardzo wprawnymi ruchami kroił kolejne kawałki i podawał  nam. Sytuacja ta rozbawiła nas bardzo. Wypytał nas jeszcze łamaną  angielszczyzną , skąd i dokąd jedziemy i czym się zajmujemy na co dzień.  Bardzo miły człowiek. Zanim położyliśmy się spać koło naszych motorów  zaparkował wojskowy samochód, z którego wysiedli uzbrojeni żołnierze,  żartowaliśmy sobie, że przyjechali pilnować naszych maszyn. Zasypiamy  dość długo, bo obok na trawniku jest jeszcze plac zabaw dla dzieci, a te  hałasują do późna w nocy.                                                                                                                               
Dystans dnia  -  403 km.
Dzień 5. 
Budzimy się około 6.30 W nocy nie padało. Nasze motory  stoją, żołnierze obok nich, czyli były dobrze pilnowane. Śniadanie,  pakowanie i ogień. Dzisiaj wjedziemy do Azji. Naszą radość psuje  oczywiście deszcz, kilkakrotnie leje i to bardzo, ale po tych kilku  dniach w deszczu nawet to już tak bardzo nie przeszkadza. W strugach  ulewy wjeżdżamy do Stambułu. Miasto jest potężne i piękne, robi  wrażenie. Oznakowania nawet dobre.
 
 Docieramy w końcu w pobliże Hagia  Sophia. Zostajemy skierowani na parking przy jakimś hotelu, parkujemy  maszyny, przebieramy się trochę, bo upał niemiłosierny i ruszamy na  zwiedzanie. 
 
Z pobliskich minaretów dobiegają donośne śpiewy muezinów,  które nas trochę bawią. Dochodzimy do meczetu i wchodzimy na wewnętrzny  dziedziniec, tłumy zwiedzających czekają wokoło, jedni pogrążeni w  modlitwach, inni odpoczywają. Okazuje się, że musimy poczekać około 20  minut, bo trwają chyba jakieś modlitwy. Tu spotykamy parę Polaków.  Starsi państwo przylecieli do Stambułu, a rowerami mają wracać do kraju.  W tym momencie stwierdzam, że są jeszcze bardziej pogięci jak my. Zanim  wejdziemy do meczetu, postanawiamy przejść na bazar w celu zakupu  pamiątek. Handel z Turkiem okazuje się ciekawym doświadczeniem, oj,  targować to oni się lubią. Zaczyna się kolejna ulewa i w strugach  deszczu wracamy do meczetu. Z butami w reklamówkach wchodzimy do wnętrza  . Tam krótka sesja zdjęciowa z  Danym  Gloverem . Idziemy jeszcze do  Pałacu Sułtana.
 
 
Okazuje się, że bilety są dość drogie, więc odpuszczamy  sobie zwiedzanie. Wracamy na parking i ruszamy w kierunku azjatyckiej  części miasta. Ruch bardzo duży, więc trzeba mieć oczy dookoła głowy. 
 
 
 Docieramy w końcu do mostu łączącego Europę i Azję. Most okazuje się  płatny. W planach był odpoczynek gdzieś nad wodą, skręcamy więc na zjazd  z mostu i okazuje się, że po przejechaniu paru ślimaczków znowu  jesteśmy na moście. Jedziemy więc dalej. Dzisiaj postanawiamy dotrzeć do  Silivri. Wyjazd ze Stambułu trochę trwa, chociaż oznakowanie dróg jest  dobre. Wpadamy w końcu na autostradę.  Po paru kilometrach Piłsudski  sygnalizuje, że musi zatankować, jedziemy więc, wypatrując stacji  benzynowej. W końcu jest stacja, ale po drugiej stronie, musimy więc  zjechać z autostrady. Pierwszy zjazd i jedziemy, na bramce wyjazdowej  chcą nas skasować. Piłsudski tłumaczy gościowi, że tylko do stacji  zatankować i jedziemy dalej, ale ten coś tam po turecku, no nijak się  dogadać. Gość coś krzyczy, a Piłsudski tłumaczy, że po turecku nie  rozumie. Facet dalej tłumaczy, żeby zdjął kask to będzie go lepiej  słyszał. W końcu płacimy i lecimy dalej. Dojeżdżamy do Silivri, gdzie  mieliśmy nocować na kempingu. Okazuje się, że kemping jest gdzieś dalej i  jakiś zagadnięty przez nas człowiek nas zaprowadzi. Jedziemy więc za  autem. Po kilku kilometrach jest kemping. Wynajmujemy domek. Jesteśmy  nad morzem Marmara.
 
 Jest nawet bar, w którym jest piwo. Po wieczornym  spacerze kładziemy się spać.
Dystans dnia 312 km 
                                                                                 
CDN...