Wróć   Africa Twin Forum - POLAND > Podróże. Całkiem małe, średnie i duże. > Relacje z podróży > Trochę dalej

 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Prev Poprzedni post   Następny post Next
Stary 28.10.2022, 09:24   #1
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 66
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 20 godz 51 min 37 s
Domyślnie Tygiel Bałkański 2022 TETem

Zamiast wstępu



Miałem wczoraj przykry sen. Znaczy sen jak sen, ale przykro mi po nim było bo czułem się oszukany. Kolega, którego dobrze znam we śnie tym był w ostatniej fazie choroby - oboje wiedzieliśmy, że umiera. To tylko kwestia kilku minut i będzie po wszystkim. Nie wiem czemu, ale jasnym było, że ta ostatnia chwila to taki łącznik, zawieszenie między światem żywych a nicością, i że z tego tytułu miał pewien mistyczny wgląd w porządek wszechświata. Spłynęła na niego wszechwiedza, z którą już nic zrobić nie może bo przecież jest za późno. Dar od śmierci, czy od życia może, by umierając mógł to zrobić w zrozumieniu i pokorze a nie w panice z krzykiem na ustach. Wiem przecież, że raczej filmowy ten dar niźli rzeczywisty, niemniej w tej chwili nie miało to znaczenia, wszystko było prawdziwe. Kumpel trzymał w dłoniach przecięty pieniek drzewa. Znamy się na co dzień i to nie jest spokojny facet, nie jest też szczególnie okrzesany, a w tej jednej chwili był dla mnie niczym Gandalf Biały - mądry, opanowany; mówił ze spokojem jak wyrocznia.

- Wiesz że po słojach można policzyć ile drzewo miało lat? Spytał obracając go w dłoniach.

- Jasne, każde dziecko wie przecież. Jak z kropkami na skrzydłach biedronek. – odpowiedziałem zdawkowo, choć czułem niepokój w środku. Wiedziałem, że ten pień w jego rękach to moje życie. Nie wiem skąd, ale miałem pewność, że w tej chwili on wie wszystko. Ale nie powie, przecież nie może mi powiedzieć, to tak nie działa. Nie mam prawa znać odpowiedzi, nie śmiałbym też zadać pytania.

- Osiemnaście – powiedział spokojnie. Zostało Ci osiemnaście słojów.

Obudziłem się i było mi przykro. Nie że kolega umierał, to przecież sen tylko, nic mu nie będzie, spotkamy się lada dzień i zamienimy kilka luźnych zdań. Przykro że 18 lat. To dużo czasu, to bardzo dużo. Można zdążyć dzieci wychować, karierę zrobić i zaprzepaścić. Fortunę zarobić i stracić. Świat objechać trzy razy w kółko. 18 lat to dużo więcej niż wielu mogło by sobie wymarzyć.

18 lat to cholernie krótko, dziś mam 40 więc będę miał ledwie 58, daleko do pierwszej emerytury nawet, a tyle jeszcze chciałem zobaczyć, tyle przeżyć, tyle planów bliskich i tyle dalekich. Miałem nadzieję na nieco więcej czasu; zrobiło mi się żal, że to takie ograniczone, tyle mi życia umknie. Poczułem się oszukany, chyba liczyłem na więcej. A w zasadzie chyba właśnie nie liczyłem - jak wszyscy myślałem, że nie mam daty ważności.

Trzeba zebrać do kupy priorytety bo 18 to cholernie policzalna liczba - to 6570 dni.


Prolog.



7 dni do wyjazdu.

Miała być Mongolia. Od dawna mi się marzy i na liście priorytetów była pierwsza. Putin wytoczył jednak swoje działa i nam plan sabotował. Nic to, miałem zaklepany dłuższy urlop i odłożoną kasę, trasę zawsze można zmienić. Jedziemy więc na południe, i koncept mamy by zjechać Bałkany bocznymi drogami. Jak zwykle nie ma komu tras wytyczać więc będziemy się posiłkować szlakami TET (trans euro trail - legalne offroadowe ścieżki wytyczone przez większość państw Europy). Chcemy się skupić na południowych rubieżach i kleić się do Teta jak długo będzie nam po drodze. Z doświadczenia wiem, że trasy dla Trampka są przejezdne i zwykle dość ciekawe, więc na pewno nie będzie nudno.

Przyszły nowe opony, pierwszy raz obułem Trampka w kostkę i trochę dziwnie na nich pływam, ale ziemię drą jak głupie i pierwszy raz na piachu czuję się pewnie. Są nowe łożyska, nowe sprzęgło i masę innych pierdół z listy odhaczyłem. W przeciwieństwie do roku ubiegłego mam nadzieję dojechać na kołach do domu. Jedzie też Miś na nowej Hondzie CRF 300L i Skrzatu (zwany Darkiem) na Trampku 650. Honda Misia poza dodaniem paru gadżetów podróżniczych potrzebowała tylko wymiany oleju przed wyjazdem - jak się okazało trochę jaj z tego wyszło. Skrzata trampek to nowy zakup zrobiony z myślą o tej wyrypie, przeszedł więc gruntowny serwis i świecił się jak nówka przez pierwsze dni, później już się w nim nic nie świeciło, nawet reflektor, ale o tym będzie dalej. I ta wymiana oleju też nam się czkawką odbije… tylko po kolei, po kolei. Skrzatu jedzie z nami po raz pierwszy, więc będzie miał nie lada chrzest bojowy. Ma w sobie siłę spokoju i masę entuzjazmu więc nie mamy wątpliwości że sobie poradzi.

Myśląc, że mam już wszystko dopięte poszedłem z synami na rolki. Taki nasz tegoroczny wkręt. Z początku myślałem, że skończy się na kilku glebach i pójdą w kąt. A od kilku miesięcy chodzimy niemal codziennie i maluchów powoli już nie doganiam, pchają się na najwyższe rampy a ja w panice próbuję zjeżdżać z tych najprostszych.

- dupa nisko, ręce do przodu i jedziesz – uczy mnie 9 latek

- kurna Mat ja wiem, że dupa nisko ale tu są dwa metry do ziemi

- najwyżej metr nie panikuj.

No to nie spanikowałem i rzuciłem się w tą przepaść. Szło nieźle, bo zjechałem całą rampę… ale już na prostym panika mnie za dupę złapała i poleciałem na plecy. Coś mi kąty nie zagrały, czy siły i jebłem. Mam wszystkie ochraniacze bo stary jestem, ale nie głupi zupełnie. Prócz tych na nadgarstki. Nie sądziłem, że będę takich potrzebował. Jak przygrzmociłem, to krzyk mi się z gardła wyrwał samoistnie, pewnikiem połamałem nadgarstki. Leżę i jajo znoszę z bólu a wkoło dzieciarnia się gapi.

Czym się strułeś, tym się lecz? Tak to szło? Czy, że jak spadłeś z byka trzeba od razu wsiąść, żeby się przełamać…? Czy to z koniem było? Nie pamiętam, ale entuzjastycznie podszedłem do tych ludowych mądrości.

Dzieci się gapią, ja z jękiem się zbieram, łapy bolą strasznie, ale się zginają jeszcze - znaczy nie połamałem jednak. Więc pcham się na tą durną rampę z powrotem. Dupa nisko, ręce do przodu… Najwyżej metr…

Jebłem i to już nie jajo, a cały koszyk pisanek zniosłem. Ja pieprzę. Nie miałem odwagi wstać, obydwie łapy połamałem, nie może być inaczej. Nie mogę żadnym palcem ruszyć, cały się trzęsę. To adrenalina weszła jak złoto. Nie wiem jak rolki zdjąć, jak wrócić do domu. Wkrada się lekka panika.

W chacie ani się ubrać, ani rozebrać, ani wysikać. Ja pieprzę, tyle przygotowań a tydzień przed wyjazdem palcem ruszyć nie mogę. Może to tylko adrenalina, może do rana przejdzie. Łykam jedną przeciwbólówkę, drugą, mam ketonal forte od dentysty jeszcze, łykam kolejne dwa. Dupa. Wyć mi się chce, a nie mogę zmrużyć oka całą noc. O 4 rano idę na spacer bo nie wiem jak siedzieć żeby nie bolało. Myślałem, że rano będzie lepiej ale obydwie łapy sine i opuchnięte aż do połowy palców. O 8 jadę na SOR, niech pchają w ten gips nic nie wymyślę. Czuję się strasznie, bo nie wiem co chłopakom powiedzieć. Dorośli są, pojadą sami najwyżej, ale kurczę miało być tak fajnie a zgłupczyłem.

- Ból pochodzi głównie od opuchlizny. Tu ma Pan silne opiaty, uśmierzą go znacznie, a tu coś na opuchliznę. Jak tylko zejdzie będzie dużo lepiej, nie ma żadnych złamań. Za miesiąc będzie Pan mógł wrócić do normalnych aktywności.

Rany co za ulga. Biorę opiaty i momentalnie po nich odjeżdżam… Szybko się można przyzwyczaić, mówię Wam. Jak po kilku godzinach ból wracał już przebierałem nóżkami by wziąć kolejną - odpływałem w taki błogostan, że literalnie nie mogłem się doczekać kolejnej dawki.

Idziemy na rolki? -pyta Mat, jak zwykle wieczorem. Ja świeżo po tabletkach mówię - jasne. Kurna jednak debil, 5 godzin wcześniej SOR opuściłem. Ubieram się ze 40 min bo trochę małym palcem operuję, ale to za mało żeby zaciągnąć te upierdliwe zapięcia. Jak tylko wstałem to zaświtała mi myśl, że chyba nie powinienem być na rolkach. Jak się glebnę, to co najwyżej twarzą amortyzował będę, bo myśl że miałbym dotknąć czegoś rękoma jest zbyt bolesna. Jeżdżę zachowawczo bardzo, nawet nie jeżdżę a co najwyżej trochę się przemieszczam jak paralityk. Dobry głos mi wytłumaczył, że durny jestem a chłopaki liczą, że pojedziemy razem a ja takie klocki odstawiam żeby coś sobie udowodnić. Tylko że niby co? Dzieci nie mam szans już dogonić, trzeba się pogodzić z tym. Z gumy też nie jestem jak widać. Rozsądniej byłoby odpuścić.

Przez kolejne dni obiecuję już nie wychodzić na rolki.

Z chłopakami ustalamy, że start możemy o kilka dni przełożyć jeżeli nie będę mógł jeszcze ruszać rękoma, ale tabletki działają i jest nadzieja, że może się uda razem wystartować.



4 dni do wyjazdu.

Łapy sine, ale opuchlizna zeszła. Nie mam szans się podeprzeć na rękach, ale palce operują już w miarę normalnie. Idę na rower. Przejechałem z 20 km trzymając kierę jedną ręką, bo dwiema na raz nie dawałem rady. Boli jak cholera, ale hamować mogę. Pozycja na motocyklu jest lepsza bo się na kierze nie opieram – powinno dać się jechać. Może jeszcze nie w terenie, ale postęp jest na tyle szybki, że może się udać. Kilka pierwszych dni to i tak głównie dojazdówka na południe asfaltami. Nie ma opcji nie pojechać przecież.



2 dni do wyjazdu.

Jadę do pracy moturem w ramach testu. Jest znośnie. Jak nie wykonuję gwałtownych ruchów, to da się jechać – jestem pełen optymizmu. Cudowne te leki… nadal wciągam opiaty ale zdaje się, że powoli można je odstawić. Nie mam zbyt wiele siły w dłoniach, nie wiem jak podniosę motocykl z gleby, ale ból głównie wychodzi jak się opieram na dłoniach - nie jak ciągnę, więc już jestem pewien, że pojadę z chłopakami. Jak nie będę dawał rady w terenie to jakoś asfaltami nadgonię. Kupiłem ściągacz elastyczny i drugi został mi podarowany. Mocno obydwa pomogły. Prawa dłoń bolała znacznie bardziej od lewej ale wiedziałem, że już się nie cofnę.



Dzień 1

Ostatnich parę dni - jak zwykle to bywa w pędzie. Nie będzie nas 3 tygodnie więc do końca rozwiązujemy jakieś palące potrzeby w robocie, dokupujemy jakieś pierdoły do motocykla: a to łatki, a to linki; tu coś się wymienia, tam reguluje… Zabawa trwa do samego końca. Postanawiamy więc nie dzidować tylko wyspać się do syta i ruszyć koło południa nawet. Choć i ten plan się nie do końca udaje. W zasadzie w ogóle z planem to nie ma nic wspólnego. Zbieramy się ostatecznie koło 14 i niespiesznie pyrkamy na południe. Nie mamy żadnego celu konkretnego niż po prostu ruszyć. Gdzie dziś dojedziemy, tam będzie dobrze. Jesteśmy na urlopie więc zero spiny.

Daleko żeśmy nie zajechali. Pierwszy postój organizujemy po 100km celem wyrównania stanu paliwa, bo każdy z nas ruszał mając inny poziom w baku. I się zaczyna - wychodzimy ze stacji, a pod Hondą Micha kałuża oleju.

Widzę, że Mich zmienia kolor twarzy na purpurowy i wewnętrzne kurły sypie. Na zewnątrz jeszcze spokój. Zdejmujemy płytę, czyścimy silnik, bo cały zarzygany olejem, i szybko dochodzimy do wniosku, że leci spod pokrywy filtra. Nie ma jak wymiana oleju w ASO, ech... No nic, Mich ma 3 uszczelki na zapas. Tyle, że w domu.

- Dobra kładziemy go na boku, odkręcamy pokrywę i zobaczymy co da się zrobić. – Myślę głośno trochę improwizując.

- Kładziemy na boku, odkręcamy i patrzymy…. Trochę powtarza, trochę pyta Michał.

Darek nie powtarza, nie pyta, tylko szuka miejsca gdzie moto można położyć bez uszczerbku na zdrowiu - przecie to nówka na dotarciu.

Mich się szybko pogodził z serwisem olejowym na leżąco, alternatywą było wracać do Gdańska i ruszać na nowo jutro. Nie jest to zupełna porażka, bo tracimy tylko jeden dzień, ale jest szansa że poradzimy sobie i nie będzie się trzeba cofać.





Po zdjęciu pokrywy zlatuje nam szklanka oleju ale mamy litr na dolewki więc to nic strasznego. Szybko znajdujemy opiłek metalu, który dostał się pod metalową uszczelkę i nieco ją odkształcił powodując wyciek. Na szczęście po jego usunięciu i dokręceniu wyciek nie występuje. Trochę podbudowani, a trochę poirytowani ruszamy dalej. Żeby oddać sprawiedliwość Hondzie, po powrocie przeprosili i za darmo zaprosili na kolejną wymianę oleju.



Ruszamy radośnie do przodu. Nie wiem ile przejechaliśmy nawet, bo licznik mi się skończyłâ€Ś mam nadzieję, że to nie ślimak prędkościomierza jak w zeszłym roku. Wymieniłem na druk 3D i blisko 3 tyś km wytrzymał, no ale że padł pierwszego dnia wyjazdu dokładnie jak w zeszłym roku to nie wierzę. Linka okazuje się nieco luźna od strony zegarów więc ją dokręcam i o dziwo prędkościomierz wraca do życia. Banał.



Przez te postoje za daleko nie odjeżdżamy i noclegu szukamy po ok 250km. Znajdujemy miejsce kempingowe nad przyjemnym jeziorem. Zdaje się, że zwało się Gołdap, ale głowy nie dam sobie uciąć za to. Nie jest to oficjalny kemping, lecz miejsce gdzie ludzie czasem rozstawią namioty czy przyczepę. Nie ma więc opłat, nie ma wody; w sumie nic prócz trawy i pomostu. Dla nas idealnie.
Nie czujemy, że dobrze ruszyliśmy, raczej taki soft start. Rozstawiamy się z kolacją na pomoście i pałaszujemy zasoby z sakw przy pięknym zachodzie słońca. I wcale nam nie przeszkadzają natrętnie kąsające komary.




Dzień 2

Jezioro nie ma z tej strony dojścia do wody więc luksus kąpieli nam dziś nie pisany. Na szczęście mamy chusteczki nawilżane, które od lat stanowią nieodzowny element każdej wyrypy. Biega tu zaczepno obronny pies szczekając gdy tylko się lekko poruszymy. Michał, urodzony zaklinacz zwierząt, oswaja go drożdżówką i od tej pory mamy spokój. Dziś ruszamy już normalnie zaraz po śniadaniu. Po złożeniu namiotów człowiek czuje się inaczej. Wczoraj startowaliśmy z domu, więc to w sumie dzień jak codzień. Dziś ruszamy z namiotu… to trochę inny start, to już coś więcej niż kulanie się wkoło komina - jesteśmy w podróży. Tyle, że za daleko żeśmy nie zajechali. Zaraz po starcie pada mi licznik. Odkręcam linkę coś tam poprawiam i na chwilę znów działa… Tylko po to, by za 20 km znowu paść. No dupa z tego będzie. Znanym z poprzedniego wyjazdu sposobem odpalam w telefonie prędkościomierz GPS i jadę na elektronicznym. Trampek chyba nigdy nie przekroczy 55 tyś km.



Drugi dzień to głównie transfer przez Polskę. Niemniej, że jedziemy na kostkach, to toczymy się maksymalnie bocznymi drogami i nie rozwijamy za dużych prędkości przelotowych. Część tras bardzo ładnych, część prostych jak stół. Stajemy na dłużej tylko raz w smażalni pstrąga żeby się posilić, a tak cały dzień dupa w siodle. Mimo wszystko robimy tylko 415km stając na noc w Cieszynie. Jest tu pole namiotowe i prysznice są, i dobre piwo z lokalnego browaru. Cieszyn ma coś w sobie, zarówno ten po naszej stronie jak i ten czeski. Bardzo pasuje mi jego klimat, a jeszcze bardziej prysznic po upalnym dniu.





Dzień 3

Znów ruszamy koło 9, nie spieszymy się za nadto bo przed nami przecież trzy tygodnie, nie ma co dzidować szaleńczym tempem. Czechy mają już trochę przewyższeń i bardzo przyjemne zakręty, niemniej odcinek jaki mamy do pokonania jest króciutki i w południe jesteśmy już na Słowacji. Rzucamy się na rosnące przy drodze czereśnie - u nas na wagę złota, a tu rosną przy drodze jak chwasty, nikt ich z bronią nawet nie pilnuje. Bogaty to kraj jak widać, śpią na czereśniach.



Michał od samego początku ma alergię na główne drogi i to on przejął pałeczkę nawigatora. Asfalt go parzy w opony i unika go jak może. Nam to na rękę nawet bo jest ciekawie, niemniej co kilkadziesiąt minut stajemy dodając punkty pośrednie na mapie by jechać bokami i średnia prędkość nam wychodzi jakbyśmy rowerem jechali. I z jednej strony wydaje się, że nie ma epickich fajerwerków i pocztówkowych widoków, ale gdzie nie spojrzeć jest ładnie. Jedziemy z zakrętu w zakręt, a wkoło zieleń, pola, lasy, czasem góry, rzeki, a czasem doliny. Przez cały dzień ilość tych bodźców składa się w idealny dzień na motocyklu.






Koło 16 stajemy na wykwintny obiad w markecie, głównym daniem jest bułka z serem. Postanawiamy dojechać na noc do Balatonu – na Węgrzech to chyba jedno z lepszych miejsc na nocleg. Mocno się spinamy by dojechać na 21 i mimo, że tyłki bolą to widoki są bardzo kojące. Równo z zachodzącym słońcem meldujemy się na kempingu - tutaj kampery zjeżdżają się z całej Europy, ale jesteśmy chwilę przed rozpoczęciem sezonu, więc ruch jest całkiem znośny. Rozkładamy namioty i idziemy trochę popływać już w kompletnych ciemnościach. Balaton jest bardzo płytki więc nie sposób się utopić nawet jak byśmy bardzo chcieli, za to woda jest cieplejsza niż nocne powietrze i nie chce się z niej wychodzić. To był długi dzień – 460km i pyszne gwieździste niebo na kolację.







Dzień 4

Wyłażę z namiotu przed 6 żeby trochę drona przewietrzyć i nagrać parę ujęć Balatonu o poranku. Jest przepięknie, cicho i spokojnie. Zaraz też wstają chłopaki i zaczynamy dzień od kąpieli… nie wiem w czym rzecz do końca, ale mam silną potrzebę zapakować się do każdej wody przy której staję. To istotna, choć nie nazwana część każdego wyjazdu. Zawszę chcę zwiedzić okoliczne ruiny, spróbować lokalnej kuchni i popływać w każdym morzu, jeziorze czy rzece przy których się znajdę. I nie wiem dlaczego to tak silnie we mnie siedzi, ale gdybym się nie przepłynął wówczas, to bardzo bym był rozczarowany. Kolekcjonuję w pamięci te kąpiele jak ważne punkty w CV i nie odpuszczę choćbym się miał w deszczu do wody zapakować.











Grzeje niemiłosiernie od samego świtu, ruszamy się jak muchy w smole. Coś nie możemy się dobrze z komunikatorami sparować i kilkadziesiąt minut walczymy ze słabym skutkiem, i koniec końców w drodze jesteśmy dopiero koło 11 (na 2 kaski działają znakomicie, a na 3 często któregoś z nas nie słychać). Daleko nie ujeżdżamy bo trafiamy na langosze. Punkt obowiązkowy na naszej kulinarnej liście. Są pyszne i sycące, lepsze niż wczorajsza buła z serem.



Nasyceni ruszamy dalej i ponownie…. daleko nie ujeżdżamy, bo Darkowi w trakcie jazdy spada telefon i rozpada się na kawałki. Przez te poranne problemy z parowaniem komunikatorów nie mogę chłopakom nic powiedzieć i jadą dalej. Zahamowałem od razu, ale dobrych kilka minut szukam części po krzakach. Koniec końców udaje nam się urządzenie złożyć do kupy i mimo ciekawych szlifów działa poprawnie.

Ruszamy dalej, Michał klei nas do offroadowej trasy TET, która wiedzie mniej więcej w nasza stronę. Darek w koleinie kładzie Trampka i parę chwil później ja również leżę. Nic groźnego, ale tempo mamy żółwie a upał straszny, więc niebawem wracamy na asfalt żeby trochę podgonić i do Serbii się dostać.

Darek jedzie w zwykłych rękawiczkach, my z Michem mamy przewiewne letnie rękawiczki na Enduro żeby łap nie zagotować. Upał się robi nieznośny i w pierwszym napotkanym sklepie motocyklowym Daras kupuje nowe letnie przyodzienie palców. To duża różnica, zwłaszcza jak się walczy w terenie. Ja z gorąca powoli nie wyrabiam, zwłaszcza w mieście gdzie trzeba częściej stawać. Oblewam się cały wodą żeby dotrwać jakoś do wieczora.



Koło 18 stajemy na granicy i Daras postanawia podgrzać trochę atmosferę.

- Jak to nie masz papierów do motocykla? – pytam zdziwiony?

- mam, znaczy miałem na pewno, ale teraz nie mam - odpowiada niemniej zdziwiony Darek

- na pewno miałeś? – granica z Serbią to pierwsza gdzie wymagają od nas dokumentów - no i wyszło, że nie mamy kompletu.

- no na pewno. Na pewno wszystko sobie przygotowałem w tej teczce – i pokazuje czarną teczkę, choć jak w nią patrzeć to ta pewność jakoś z niej nie wyziera.

Sprawdzam

- nie ma

Sprawdza Michał

-no nie ma.

Sprawdza pogranicznik

- no nie ma jak cholera

Robimy tak ze 3 rundy sprawdzania, poza pogranicznikiem, on stracił zainteresowanie po pierwszej.

Noż nie ma. Kurwa.

Darek sprawdza jeszcze 10 razy i dzwoni do domu, czy aby nie zostały gdzieś na stole.

Tam też nie ma.

Mich już siedzi z nosem w mapie i zastanawiamy się jak trasę zmodyfikować żeby ominąć granice gdzie potrzeba dokumentów. Kompletnie możemy zmienić plan i pojechać w zachodnią część Europy, nudno na bank nie będzie, ale szkoda Bałkany odpuścić. Darek nie widzi w ogóle takiej opcji i chce się rozdzielić i pojechać samemu żeby nam planów nie zmieniać.

I nagle błysk – podpinka, ruszał z Gdańska w podpince a w upale wrzucił ją do sakw. Papiery są w podpince. Rany jaka ulga…. Niby pierdoła, ale duży kamień z serca, możemy dalej jechać razem.



Bardzo jesteśmy Serbii ciekawi, Węgry już wielokrotnie przejeżdżaliśmy i raczej traktowaliśmy je tranzytowo, natomiast Serbia to dla nas nowość i nie do końca wiemy czego się spodziewać. Jak się okazuje już na pierwszych kilometrach jest bardzo przyjemna. Może to ta złota godzina przed zachodem słońca. Wszystko skąpane w ciepłych kolorach.

Boczna droga prowadzi nas to opuszczonego hotelu. To niemały pałacyk z kompleksem zabudowań, stajni, wielkim ogrodem, kaplicą i basenem. Wygląda niesamowicie, zwłaszcza że opuszczony jest ledwie kilka lat i ogród dopiero zaczął dziczeć. W złotych barwach zachodzącego słońca robi na nas niesamowite wrażenie.

XncQadGt11sFPw=w1227-h920-no?authuser=0[/IMG]











Na noc znajdujemy kemping. Chcieliśmy się umyć bo w upale spociliśmy się jak prosiaczki. Kemping jednak też jest opuszczony, nie ma wody ani nic z sanitariatów. Niby jest rzeka, ale bardzo bagnista i do wody nie ma szans się dostać. Starym zwyczajem myję się w butelce wody. Żadna to rewelacja, ale lepsze niż kłaść się klejącym.

Na liczniku jakieś 326km



5

Budzę się wcześnie, jakoś przed 5, ale niespiesznie wstaję o 6. Pogoda jeszcze nie jest zła, ale silny wiatr szybko przyciągnął deszczowe chmury. Dmie tak, że musimy osłaniać kuchenki żeby wodę zagotować na poranną kawę.

Ponieważ nie bardzo jest się jak umyć i chmury wyglądają tak sobie, zwijamy obóz szybko i o 8 już jesteśmy na trasie Tet. Fajne szybkie szutry tak jak lubimy. Już o 9 pośrodku pól znajdujemy ruiny XIII-wiecznego kościoła. Widocznie była tu jakaś miejscowość wówczas, teraz po horyzont ciągną się pola. Sam kościół w latach świetności musiał być znaczący bo i teraz robi olbrzymie wrażenie. Mam nadzieję, że zdjęcia oddają choć trochę jego klimat. Widać że jest otoczony opieką, choć w minimalnym stopniu. Jest monitoring, są tablice informacyjne. Wkoło żywego ducha, ale chyba jest to jakaś atrakcja turystyczna dla okolicy.









Kilka chwil później szlak wiedzie przez rozległe łąki gdzie w zasadzie nie ma drogi. Jedziemy jak przez step w Mongolii. Jakieś psy, jakieś stada się pasą, ale żadnych punktów orientacyjnych. Trasa TET na nawigacji pcha nas na środek jeziora. Trochę zdziwieni błądzimy i zastanawiamy się czy nie zawrócić, bo po co pchać się na środek jeziora? Jednak nauczeni doświadczeniem wiemy, że szlak układany jest tak właśnie żeby różne ciekawe miejsca pokazać - jak te ruiny kościoła. Decydujemy się pchać w to jezioro… I zdziwienie nasze jest niesamowite bo na mapie gdzie powinna być woda oczom ukazuje się pustynia. Wyschnięte jezioro wygląda jak mniejsza wersja Atacamy. Po horyzont płaski spękany grunt, jak powierzchnia innej planety. Ochoczo odkręcamy manetki i bawimy się tak dobrą chwilę. Frajda jest niesamowita, a radość tym większa, że niczego podobnego się nie spodziewaliśmy. Wracamy przez step na dalszy odcinek trasy. To dopiero kilka godzin tego kraju, a już jesteśmy zakochani….aż ciekawe co dalej.






Dalej wjeżdżamy na wał wzdłuż rzeki Cisa, który ciągnie się kilkadziesiąt kilometrów. Jest bardzo przyjemnie bo wkoło zieleń i dużo dzikiej zwierzyny. Czasem piaszczyście i się kurzy, a czasem lecimy w trawie po pas. Wszystko byłoby spoko, ale zaczyna padać i zabawa się robi znacznie grubsza w zaledwie kilka minut. Miękki grunt po dolaniu wody zamienia się w masło. Są lepsze i gorsze miejsca, i jedziemy tak dość długo lecz w końcu trafiamy na odcinek masła totalnego. Nie idzie przejechać metra bez walki. Opony zaklejone są całe. U Darka blokuje się przednie koło i nie jest w stanie jechać. Konieczne okazuje się zdjęcie przedniego błotnika. Michał ma wysoki błotnik i lżejsze moto, więc jedzie pierwszy, ale też się morduje. Ja przed wyjazdem zmieniłem błotnik na wysoki i w duchu sobie gratuluję tej decyzji niemniej paciamy motocyklami w błoto raz za razem. Znaczy ja i Darek, bo Mich tym rowerem nie ma takich problemów. Jedyne 100 metrów pokonujemy blisko godzinę.










Później sytuacja się nieco poprawia i trafiamy na szybkie szutry. Pośpiesznie zwiedzam wrak pociągu jaki rdzewieje na torach. Już jesteśmy mocno zmordowani, ale mamy jeszcze ok. 10 km odcinka w offie i szkoda go odpuścić. A to błąd bo tu musiało ostro lać w poprzednich godzinach i momentalnie wpadamy jak śliwka w kompot. Nie wiem ile razy Daras podnosi motocykl, mi też już witki opadywują od martwych ciągów w błocie. Tych 10 km zajmuje nam 1,5h godziny, w międzyczasie zapada zmrok.
Na szczęście tym razem trafiamy na czynny camping, który ma prysznice. To dla nas duży luksus po ostatnich dniach. Wynik na dziś to jakieś 316km.











6

Wczorajszą końcówkę pokonywaliśmy w deszczu więc dzień zaczynamy od spłukania motocykli. Odrywamy wielokilogramowe zwały błota, szybkie smarowanie i o 9 już jedziemy. Po wczorajszym grzęźnięciu myślimy trochę podgonić asfaltami i odbijamy od Teta… tyle, że dalej Michu prowadzi i koniec końców z tymi asfaltami różnie bywa.





Przestałem już kojarzyć jaki jest dzień tygodnia czy miesiąca. Wieczorami zasypiam momentalnie padając ze zmęczenia; budząc się nie kojarzę gdzie dokładnie jestem. Połykamy kilometry jakoś zawieszeni w czasie… bardzo lubię ten stan.

Dziś 28 stopni, ale na horyzoncie straszą granatowe chmury. Koło południa stajemy w większym mieście i szukamy jakieś dobrego jadła. Szybko znajdujemy obskurny lokalny grill. Wszystko z mięsa mają, ale przyjąłem wyjazdowe założenie że będę jadł wszystko, Darek też się dał skusić na mięcho. I wszyscy byliśmy zachwyceni. To zdaje się było kebabcziczi ale nie umiałem określić z jakiego mięsa zrobione. Lokalne pieczywo i sałatka warzywna oraz ser. Wszystko bardzo proste, ale takie aromatyczne i pełne smaku, że do tej pory na samą myśl się zachwycam. Nawet cebula słodka jak dojrzałe jabłko. Pamiętam jeszcze, że parkując pod grillem widziałem kota z jaszczurką w pysku…. Niby nic wielkiego ale nigdy bym się tego widoku nie spodziewał i jakoś utkwił mi w pamięci.











Michała użarło coś w rękawiczce, parę godzin później i mnie spotkała ta przyjemność. Chyba takie uroki motocyklizmu – czasem coś ciebie upird####li

Jedziemy wzdłuż wzgórz, ale na horyzoncie pojawiają się już całkiem wysokie góry.

Darkowi Trampek coś burczy. Stajemy i znów trzeba demontować przedni błotnik bo błoto z poprzedniego dnia się zabetonowało i piłuje oponę. Daleko nie ujechaliśmy, bo u Darka może i ucichło, za to u mnie coś wyje. Szybko dochodzę do wniosku, że to łańcuch. Chyba wczorajsza woda i błoto mu nie posłużyło. Naciągu jeszcze sporo ale wychodzi na to że to nie kwestia naciągu. Czyszczę go i smaruję, i robi się kapkę ciszej ale problem nie znika już do końca wyjazdu - to jego ostatnia trasa ewidentnie.




Koło 18 znów wbijamy w Teta. Fajny podjazd pod górę wzdłuż koryta rzeki. Jest bardzo ładnie, z tym że znów zaczęło padać. Jedziemy tak z godzinę i nagle droga urywa się zmyta do rzeki. Robi się niepokojąco późno. Zawracamy i szukamy alternatywnej trasy; jakąś znajdujemy i czołgamy się nią powoli bo zrobiło się już ciemno…. I ciągle pada. Dziury, zakręty i deszcz. I tak kolejne 2 godziny. Ślisko jest jak smok i kapkę już jesteśmy tym zmęczeni - światła miasta na horyzoncie witamy jak zbawienie. Koło 22 znajdujemy nocleg w hostelu. Dobrze się będzie wysuszyć po tym dniu. Na dole jest pub. Schodzimy z Michałem spróbować lokalnego piwa… wychodzi po 4 zł za kufel… dawno nie spotkałem się z takimi cenami. Umęczeni jesteśmy okropnie i sam nie wiem co z dzisiejszego dnia zapamiętam… Tych wrażeń jest tak dużo i wszystkie tak intensywne, że zaczynam czuć że nie nadążam ich w głowie przetwarzać. Po prostu robię zdjęcia, spisuję pamiętnik jakbym wrzucał to w jakąś chmurę. Ściągnę to wszystko na dysk po powrocie i może dam radę poukładać co gdzie przeżyłem. Teraz każdy dzień, każda godzina to jazda i więcej nowych widoków, smaków i zapachów. Chłonę to jak gąbka i padam wieczorem jak nieżywy.

Kładziemy się późno i momentalnie zasypiamy w czystej pościeli. 370km

7

Ponieważ nie trzeba zbierać obozowiska to jemy śniadanie w hostelu i ruszamy o 9. Wszędzie mokro po nocy, ale jeszcze nie pada. Im bliżej granicy z Macedonią, tym częściej widzimy minarety. Jedziemy offem, ale trafiamy na zasieki – w ten sposób granicy nie przekroczymy. Troszkę nadrabiamy by trafić na przejście graniczne i zaraz po 10 jesteśmy w Macedonii. Kolejny zupełnie obcy nam kraj. Szybko dostrzegamy, że standard życia jest tu niższy, widać to niemal po każdym zabudowaniu; jest też sporo bezpańskich psów i dzikich wysypisk śmieci. Trochę to przykro wygląda w zestawieniu z widokami jakie ma do zaoferowania natura.













Jedziemy TETem i zaczyna się sporym podjazdem. Wspinamy się i wspinamy. Jest dość ślisko, ale na szczęście błoto nie zakleja opon i daje się jechać. Jedziemy ostro pod górę typową serpentyną zawijającą po 180 stopni. Wypadam z jednego takiego zakrętu a Darka trampek leży do góry kołami. Szybko stawiamy go we właściwej płaszczyźnie i z podobnymi bolączkami wspinamy się na 1600 m n.p.m. Widoki na pewno są zacne, ale że jedziemy w deszczowych chmurach, to musimy obejść się smakiem. Za to okolica którą widzimy z bliska pozwala założyć, że przy ładnej pogodzie jest tu genialnie. Suniemy przez regularne ścieżki górskie; pasą się owce, wspinamy się po kamlotach, z równej trawy wystają skały - trochę jak w Bieszczadach się czuję. Kilka razy przeprawiamy się przez strumienie - to już pełna radość z jazdy… tylko mokrawo ciut za bardzo. Odcinek na mapie ma około 100 km, a do 13 godziny pokonaliśmy może jedną trzecią i powoli staje się jasne, że będziemy musieli go sobie skrócić, bo z każdym kilometrem robi się trudniej. Kałuże coraz bardziej wypełniają się wodą i niektóre mają po kilka metrów długości; zanurzamy się w nich powyżej osiek. Zjazdy i podjazdy są strome i śliskie, zaciskam zarówno heble jak i zwieracze żeby nie polecieć. Gdzieś po drodze łapię kątem oka salamandrę na kamieniu. Są też wolno biegające konie. Widok jest niesamowity i taki chwytający za serce… wiecie, to są konie! Wolno biegające. Czuje się taką wolność w powietrzu. Trochę to nie fajnie z tymi koniami wyszło, bo Mich jednego wykończył - znaczy mamy nadzieję, że jednak nie. A było tak… w pewnym momencie zaczęły biec 3 czy 4 sztuki przed nami na wąskiej górskiej ścieżce, ciężko było je minąć. Czołgaliśmy się przez jakiś czas na 1 biegu żeby przystanęły z boczku, trochę to trwało aż stawały i dawały się wyprzedzić. Tyle że jeden nie odpuszczał i biegł przed nami, Michał jechał pierwszy, aż nagle patrzymy a konia nie ma.

-Mich, co zrobiłeś koniowi? – rzucam w interkom

-No nic.

- To gdzie jest?

-Pojęcia nie mam. Zniknął jak zaczarowany

Albo zapadł się pod ziemię, albo skoczył gdzieś w bok w sobie tylko znaną ścieżkę – wszędzie stromo jak smok, więc mam nadzieję że wiedział co robi. Rozglądaliśmy się długo, ale nigdzie konia ani śladu. Może to pegaz był. Mam nadzieję, że pegaz...

















Długo tak walczymy, deszcz siąpi monotonnie, na stromym zjeździe kamloty regularnie walą w osłonę silnika, na szczęście ktoś postawił drewnianą wiatę dla strudzonych wędrowców. Korzystamy bez chwili zwłoki. Odpalamy kuchenki na parę łyków gorącej kawy i zalewamy liofilizaty. Darek się dobrze pod tym względem zabezpieczył i teraz go objadamy. Wziął też trochę innych ciekawych gadżetów, ale o tym później. Jem makaron z łososiem pośrodku dzikich gór… pięknie jest… tylko trochę mokro.



Szukamy drogi wyjścia bo nie chcemy tu nocować. Łapiemy asfalt koło 18, do miasteczka jednak docieramy o zmierzchu. I tak lepiej niż wczoraj. Jazda po mokrych górskich drogach po ciemku to ryzykowny biznes. Nie mamy tu internetu i szukamy noclegu trochę w ciemno. Trafiamy w oberwanie chmury i robi się mega ciekawie. Mapa pokazuje jeden, drugi, trzeci hostel, ale gdy dojeżdżamy okazuje się, że nic tu nie ma. Strome wąziutkie uliczki miasteczka zamieniły się w wartkie potoki wody. Wygląda to niesamowicie. Chyba 2 godziny się tak błąkamy przemoczeni do ostatniej nitki. Pod dachem odpalam na chwilę neta, po 7 sekundach wyczerpałem limit 250 zł jaki miałem ustawiony. Niczego się nie dowiedziałem. Leje nieubłaganie, dawno czegoś takiego nie widziałem. Zaraz za miastem jest ponoć hotel, 5 gwiazdek. Trudno, zapłacimy bo na dziś mamy dość zwiedzania.

Dojeżdżamy pod hotel i wygląda jak z innej planety, tak bardzo kontrastuje ze standardem okolicy. Perskie dywany, kryształowe żyrandole, spa, baseny… No i my w obłoconych szmatach na tych bielutkich dywanach… Pani na recepcji przeprasza, ale jest po 21 więc nie możemy już skorzystać ze spa, ale z przyjemnością upiorą i wysuszą nam ciuchy do rana. Najlepsze, że cena noclegu ze śniadaniem wyszła po niespełna 90 zł za głowę, za uczciwe 5*. Nienawykły jestem do takich luksusów.

243km



8

Takiego śniadania to się nie spodziewaliśmy. Wczoraj w hostelu było raczej rozczarowujące, za to dziś to euforia smaków. Ledwie się później na motor wdrapuję. Kurtka pachnąca i czysta, przyjemnie grzeje. Tylko buty nie dają się wysuszyć - gore-tex jak już wodę wpuści, to nie wypuści.



Ruszamy o 9:30 i trochę ciągniemy asfaltem… Jednak Mich, wiadomka, długo tego stanu znieść nie może i skręca w bok. Trasa fantastyczna szybko zmienia się w wąską ścieżkę, przejeżdżamy obok slumsów i ścieżka zaczyna niknąć, a po kilku km kończy się rowem i nic dalej nie ma. No to wracamy po własnych śladach. Nie pierwszy raz i nie ostatni na pewno. Kawałek dalej podpinamy się pod Teta, prowadzi nas przez lokalne winnice i odwiedzamy stary monastyr. Wygląda bajecznie. Choć chyba większą atrakcją dla nas, dzikich ludzi z Polski, jest szarżujący na drodze żółw. Napada na Micha w takim tempie, że ledwie unikamy tragedii. Korzystając z chwili kiedy przekracza jezdnię, robimy małą sesję fotograficzną z tym stworzeniem, lecz z rozsądnej odległości żeby go dodatkowo nie stresować.



Chwilę później znów zaczyna lać… jest bardzo ciepło więc jakoś nas to bardzo już nie robi. Do granicy z Grecją dojeżdżamy około 14. Kolejka nie jest długa, ale stoimy w deszczu. Przekraczamy ją bez większego problemu i minutę później znów urwanie chmury. Chowamy się na opuszczonej stacji benzynowej. Siadam przy dystrybutorze i z braku ciekawej alternatywy zasypiam na kwadransik.



Jak się budzę opad znacznie zelżał więc ruszamy dalej. Ciągniemy Tetem, ale tutaj to asfalt. Od razu widać, że Macedonię zostawiliśmy za sobą, jest tu dużo bardziej kolorowo i poziom życia znacznie lepszy, choć nie powiem żeby było jakoś wyjątkowo czysto. Trochę jedziemy polami ale to bez sensu bo nadrabiamy dużo a widoki żadne. Tyle, że pierwszy raz widzę szarańczę - mam wrażenie, że na Gdańskiej starówce gołębie są mniejsze niż te potwory.









Cel na dziś to Saloniki. Dojeżdżamy do miasta koło 19. To drugie co do wielkości miasto w Grecji więc trochę zajmuje nam znalezienie fajnego noclegu - tym razem booking com za 80 zł od osoby, mieszkanie w samym centrum. Widok z balkonu jest raczej przytłaczający, bo na odrapaną ścianę przeciwnego bloku… ale przynajmniej jest gdzie suszyć ciuchy. Mamy też do dyspozycji parking na motocykle i w spokoju po zmroku możemy udać się na miasto.



Spieszno było mi do tego miejsca. To koniec pierwszego etapu, najważniejszym było dotrzeć do Grecji nad morze, bo co by się nie działo dalej to już całkiem spora wyrypa nam wyszła, mam więc dużo wewnętrznej radości, że znowu tu jestem. Miałem tu służbowy epizod kilka lat temu. Jednak wówczas nie było czasu na zwiedzanie, był też środek tygodnia i miasto robiło kompletnie inne wrażenie. W Salonikach gości nas Olga, czeka na nas z poczęstunkiem i winem przy samym morzu. To wspaniały wieczór, rozmawiamy do 1 w nocy o życiu w Grecji i pałaszujemy smakołyki w nieco piknikowej atmosferze. Noc jest ciepła i dobrze nam się przez chwilę nigdzie nie spieszyć. Czujemy się wspaniale, nie spodziewaliśmy się takiego dobrostanu i umawiamy się na wspólne śniadanie z samego rana.















Wracając do mieszkania widzę, że jesteśmy chyba w czołówce jeżeli chodzi o rychłe powroty bo reszta miasta się nadal pysznie bawi. Wszyscy idą na jakąś imprezę, jedzą i piją na ulicy, muzyka, światła, kolory... miasto tętni życiem, aż miło popatrzeć. Może nie co dzień bym tak chciał, ale dziś mi to pasuje, bo też świętujemy że udało się tu dojechać. 276 km


c.d.n...... to dopiero pierwszy tydzień z trzech więc proszę o cierpliwość
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
 


Zasady Postowania
You may not post new threads
You may not post replies
You may not post attachments
You may not edit your posts

BB code is Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wł.

Skocz do forum

Podobne wątki
Wątek Autor wątku Forum Odpowiedzi Ostatni Post / Autor
Bałkański trip monkees Trochę dalej 2 20.01.2021 23:40
Bałkański trip 2016- relacja z motopodróży monkees Trochę dalej 7 24.12.2019 11:53
Bośnia i Chorwacja - bałkański wrzesień 2016 fiecia Trochę dalej 13 29.11.2016 19:54
Bałkański Ekspress. Kristos Trochę dalej 30 24.12.2015 09:40


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:40.


Powered by vBulletin® Version 3.8.4
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.