Dzisiaj kierujemy się dalej na północ do miasteczka San Gil, którego atrakcja o nazwie "dupy mrówek" szczególnie nas zaintrygowała. Pod tą tajemnicza nazwą kryją się....dupy mrówek, które w lokalnej odmianie są szczególnie dorodne i zapewne smakują jak kurczak, choć spotkaliśmy się z opinią, że smakują dokładnie tak jak sugeruje to nazwa. Tego niestety nie sprawdziliśmy, ponieważ jak się okazało, to nie sezon na mrówcze dupy.
Zanim jednak dotarliśmy do San Gil zaliczyliśmy śniadanie z małym szantażystą (nie wiedzieć czemu przyciągałem wszystkie możliwe psy i koty, które kazały się czochrać)
Piękną górską drogą dojechaliśmy do stacji przesiadkowej gdzie polska motoryzacja ma się świetnie.
Oprócz nas na autobus do San Gil czekało kilku turystów z Francji, Anglii i chyba Hiszpanii. Po przyjeździe okazało się ,że nie ma miejsca dla wszystkich i 2 osoby muszą zostać. Patrzymy na turystów a ci jacyś tacy wystraszeni, coś mruczą i pchają się do autobusu. Postanawiamy poczekac na następny autobus. Zostaje z nami kierowca busa, który nas tutaj dowiózł. Z tego co zrozumieliśmy facet poczeka z nami aż przyjedzie kolejny autobus, ot tak, żebyśmy wsiedli do właściwego. Jakby tego było mało, w momencie kiedy musi już jechać i nie może z nami poczekać, przekazuje nas pod opiekę kobiecie, która też czeka na transport.
Powstaje coraz większa przepaść pomiędzy tym co się czytało o oglądało o Kolumbii a tym z czym się spotykamy. W autobusie do którego w końcu wsiadamy również spotykamy się z niesamowitą uprzejmością, ludzie są weseli i mili dla siebie łącznie z kierowcą, który cały czas szczerzy zęby w uśmiechu. Piękne widoki za oknem dopełniają całości.
W San Gil meldujemy się w hostelu w stylu kolonialnym, prowadzonym przez człowieka, który miał dziewczynę z Polski.
San Gil samo w sobie nie jest nadzwyczajne, traktujemy je jako bazę wypadową, co nie zmienia faktu, że włóczymy się po miasteczku ile wlezie.
Od rynku odchodzą ulice, które pną się w górę pod kątem chyba 40 stopni.
Wieczorem na rynku trwa świąteczna impreza, są ozdoby, występy lokalnych hip-hopowców, stragany itd itp. Kupujemy siatkę owoców, idziemy jedną ze stromych uliczek w górę gdzie z widokiem na miasto jemy owoce.
Owoc po prawej jest dosyć ciekawy. Z wyglądy przypomina szyszkę, w środku z wyglądu i konsystencji żabi skrzek a z smaku nie przypomina niczego.
W nocy wracamy do hostelu, gdzie unosi się piękny zapach zbliżony do bzu. Źródłem zapachu jest niepozorny kwiatek rosnący przy drzwiach naszego pokoju, który podobnie jak nasze maciejki ożywa wieczorami.