Autentyczna historyja, mam świadków więc potwierdzą.
Maroko - środek zadupia, dojazd asfaltem. Zatrzymuję się gdzieś na poboczu na fajka, wracam na moto patrzę - przednia opona ulega degradacji w stopniu przyspieszonym. Zaczyna się w oczach rozlatywać i wygląda bardzo słabo.
Nie był to stan do łatania a na rantach przezierała już dętka powoli. Myślę - k...a... najbliższy oponiarski pewnie w Marakeszu a to bity dzień jazdy nie mówiąc o tym że psuję sobie wyjazd.
Na razie szukamy jakiejś stacji benzynowej, może coś się poradzi. Parę kilometrów dalej - JEST. Po środku niczego. Nie rozwiązuje to żadnego problemu no ale przynajmniej można usiąść, wypić kawę i pomyśleć.
No ale nic nie wymyślimy. Sobie myślę - trzeba będzie ostrożnie jechać, nie ma co płakać a teren odpuścić i modlić się żeby coś sensownego przyszło do głowy.
Na stację zajeżdża hiszpański furgon z lawetką. Na lawetce dwa wścieklaki a na dachu... na dachu widzę zapas opon.
Terenowych.
Nowych.
W tym dwóch na przód.
W rozmiarze idealnym.
Michelinów.
Hał macz? - pytam niesiony myślą że jak Hiszpan zwietrzy interes (zapłaciłbym w sumie każdą cenę) to mam budżet na wyjazd zjebany.
Hiszpan popatrzył, wzruszył ramionami.... Tłenty juro.
Gracjas!
__________________
------------------------------------------------------
XXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXXX
------------------------------------------------------
|