Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28.10.2022, 10:09   #3
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 66
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 20 godz 51 min 37 s
Domyślnie

9

Saloniki o poranku robią nieco inne wrażenie. Jest tu dużo fajnych miejsc by zjeść coś dobrego na śniadanie, lukrowane słodycze błyszczą się na wystawie niczym szlachetne kamienie na witrynie u jubilera. Mich sprawdził i smakują jak wyglądają – lukrowo. Bardzo łatwo też o pyszną kawę. Mijamy multum bezdomnych kotów, czasem ktoś śpi na ławce przykryty kartonem. Jest ciepło, niektórzy więc położyli się spać bez. Niespiesznie drepczemy promenadą wyposażając się w kawę i w piekarni w coś na ząb. Olga czeka na nas na podobnej wysokości gdzie wczoraj jedliśmy kolację. W sumie dzisiaj ją jedliśmy bo skończyliśmy po północy, no ale że kolacja to niech będzie dla prostego rachunku wczorajsza :P Olga znów była zabezpieczona w lokalne specjały i porozpieszczała nasze podniebienia. Niespiesznie skonsumowaliśmy je na ławce z widokiem na morze. Piękny to był poranek, aż żal się żegnać. Olga odwozi nas do wynajętego mieszkania i powoli pakujemy majdan w sakwy. W nocy wystawiłem buty na balkon żeby przeschły trochę, ale w swej nieprzytomności postawiłem je pod klimatyzatorem z którego cały czas na nie kapało… są więc bardziej mokre niż były wcześniej.

Nic, to był czas przywyknąć.








Ostatecznie ruszamy koło 12. Tet na początek jakoś nie rozpieszcza. Jedziemy pomiędzy uprawnymi polami i sadami. Po opadach jest sporo błota. Najpierw łapie Skrzata za dupę. Parę chwil przy przejeździe przez rzekę ja się kładę, niegroźne te paciaki, ale do czasu.


Pomiędzy kolejnymi sadami jadę za chłopakami, trochę za blisko Darka. Na tyle blisko, że kiedy on przelatuje pomiędzy koleinami to ja przesunięty trochę w bok dostrzegam je odrobinę za późno. Nie zdążyłem zmienić pozycji i liczę na to, że się prześlizgnę… ale tylko przednie koło poszło górą, dolne osuwa się w błotnistą koleinę i w ułamku sekundy obraca mnie o 90 stopni i wywala z siodła. Lecę, i że na zegarku miałem z 40 km/h wiem, że walnę nielicho. Nie wiem czy to jest zastrzyk adrenaliny, czy co też ten mózg wyczynia, ale kiedy już wiesz, że pierdolniesz to czas się rozciąga jak guma w gaciach. I nadal jest to za krótko żeby coś zrobić a jednak masz tą chwilę niczym niezakłóconej pewności, że zaraz przywalisz. No i przywaliłem, aż mi pociemniało w oczach. Chłopaki dziś też mnie w komunikatorze nie słyszą i pocięli dalej. Może i dobrze bo dźwięki z siebie wydawałem niemiłe. Pierwsze co dotknęło ziemi to łapy i od razu ból z rolek wrócił. Mam ochotę zeżreć całe to błoto z bólu. Kładę się na plecy i czuję jak pali mnie klatka piersiowa. Zerkam na moto: aha, wyłamałem sobą przednią owiewkę, która równą pręgą odznaczyła się na klatce piersiowej. Mija minuta i zaczynam się zbierać. Łapy nie połamane choć znów bolą jak cholera. Gmole pogięte, ale robotę swoją zrobiły i reszta motocykla jest cała. Owiewkę wczepiam na miejsce - jest trochę luźna, ale nie połamana. W sumie gdy chłopaki przyjeżdżają już stawiam moto na koła. Mocno mi nie do śmiechu, bo nie był to zwykły paciak i mógł się skończyć kapkę gorzej… Niemniej jesteśmy po środku sadu pełnego owoców i postanawiamy zrobić tu przerwę. A Skrzatu z domu wiezie blender. Tak, taki mały akumulatorowy, nic nieważący, pierwszej potrzeby blender. Więc zbieramy co bardziej dojrzałe owoce i blendujemy. Nie żeby coś tu było przesadnie dojrzałe, ale skoro jest tu z nami blender to trzeba go wykorzystać. Podnoszę więc z gleby morale i posileni ruszamy dalej.





Druga połowa dnia już jest kapeczkę inna. Zaryzykuję stwierdzenie, że wywala nas trochę z butów. Mieliśmy koncept jechania w stronę Aten ale jednak kilometry do tej pory łykamy raczej powoli, więc nie chcemy się już bardziej na wschód oddalać, skręcamy więc bliżej zachodowi, w stronę gór. Wspinamy się na jakieś 1700 m n. p. m i przestrzenie wkoło robią się naprawdę widowiskowe. I znów są jakieś gleby i coś boli, ale jasny gwint jak tu pięknie. Wieczorem stajemy nad dużym jeziorem, niby miał być tu jakiś camping, ale ze dwie dekady temu go zamknęli. Rozbijamy namioty na niewielkiej górce zaraz nad wodą i nie możemy się nasycić pięknością okolicy. Nie możemy, bo przyszła do nas panna i cały czas coś mówi, po grecku i za grosz nie rozumie angielskiego. Pokazuje nam jakieś zdjęcia w telefonie, chyba jest wojskowa i chyba jeździ motocyklem, ale za Chiny nie chce przestać gadać, a my serio - ni w ząb tego greckiego. Zdaje się tym nie zrażać. Chodzi tak za nami dobrą godzinę, zdążyliśmy rozbić obozowisko i się wykąpać w jeziorze. Mich postanawia nie pożerać zapasów w sakwach i na greckiej ziemi jadać greckie frykasy. Kilkaset metrów od nas tętni życiem jakaś kawiarnia. Miś idzie więc po kolację, a panna idzie z nim. Na szczęście gdzieś tam zostaje i Miś wraca z siatami jedzenia ale bez panienki. Bożesz, jakie to dobre! Jest pyszne pieczywo, znów kebabcziczi, sałatka z fetą i oliwkami. Mamy też wino. Jemy więcej niż do syta i zasypiamy pod rozgwieżdżonym niebem. Pięknie jest.


232km






10

Jeden z najpiękniejszych poranków jakie pamiętam. Jak okiem sięgnąć wzgórza i błękitna woda. Zanim chłopaki wstają odpalam drona by troszkę zachować to wspomnienie dla potomnych. Później schodzimy do jeziora popływać przed śniadaniem. I znów nie jemy nic naszego tylko podjeżdżamy na kawę i jakieś lokalne wypieki z serem i szpinakiem. Po drodze też zahaczamy o myjkę odbłocić trochę motki.














Znów wjeżdżamy w bardziej górzyste okolice i widoki atakują z wszelkich stron. Zaliczam pomniejszą glebę. Skrzatu zalicza większą. Powiedziałbym, że zdobywa odznakę najlepszej gleby całej wyrypy. Myślę, że jechał szybciej niż ja wczoraj i po śladach widać ze z 10 metrów się bronił nim go z siodła wysadziło. Podobnie jak ja wyleciał przez owiewkę, z tym że swoją połamał; gmole pogięte, rozbity migacz syto pogięta kierownica… Ale Skrzatu uśmiechnięty wstaje z gleby. Przypina dumnie odznakę kozaka dnia i zbiera co odpadło. Da się to jakoś na postoju poskładać do kupy na szczęście. Wjeżdżamy na asfalt, ale i tu widać, że deszcze zebrały swoje żniwo. Na drodze zalega dużo wymytych kamlotów, połamanych drzew i gałęzi; wypłukane przez wodę wielkie dziury w ziemi. Mijamy jedną, która pochłonęłaby tira z naczepą. Jakiś czas później widzimy pewien garb na asfalcie. Z naszej strony wydaje się niewielki, ale mijając go wpadamy w panikę bo w rzeczywistości to pękniecie drogi, które w najszerszym miejscu ma metr szerokości. Na szczęście mijamy go ze strony gdzie to nieduży uskok, bo jadąc drugim pasem rozbilibyśmy motocykle. Patrząc na tą dziurę we wstecznym lusterku nogi mi miękną - czasem naprawdę niewiele trzeba żeby nie wrócić z takiej wycieczki.

[IMG]https://lh3.googleusercontent.com/pw/AL9nZEW1O1m6nPJ99GCANcV5nuN1xASB_VTs4kWQplid96N8Nw c22bQytP5qIw1mB8kvInRstM5BLpcm2bm6eaA94v4yUylPhKsE klYTaX2AnQLzSE5JL7nPYv-iLD_LvHigrWjfehX9sMZfqasXfUsRbve-jg=w1227-h920-no?authuser=0[/IMG]







Trochę chyba zmęczeni jesteśmy, Skrzatu poobijany, znów pada deszczor, kończy się powoli benzyna i nie wiadomo kiedy zrobiła się 19, nawigacja pokazuje najbliższą stację za 60km… dopadamy ją na głębokiej rezerwie, zwłaszcza Mich ze swoim bakiem wielkości dzbanka na kompot. Zamknięta.















Na szczęście za 5 km jest małe malownicze miasteczko. Mają też Shella. Że postanowiliśmy nie biedować, stajemy tu na kolację. Mają tylko dania z grilla, Mich się więc objada mięsem do syta, a my grillowanymi warzywami i serem. Uwielbiam te smaki. Nie spieszymy się bardzo, mimo że już dawno po 20, ale 6km za miastem ma być camping. Znów okazuje się opuszczony. Jest wysoko więc i zimno, za to nie dość, że niebo nad nami gwieździste do obłędu, to jeszcze latają tu świetliki… nie znam hotelu który oferuje podobne atrakcje. I co z tego, że nie ma się gdzie umyć :P


293km

11

Kiedy rano wstajemy robimy obejście kompleksu campingowego. Jest całkiem pokaźny, była tu większa świetlica, łazienki, kuchnia, kilka budynków socjalnych, jest nawet maszyna do lodów; wszystko syto ostrzelane ze śrutówek i wala się pełno łusek - ktoś tu mocno ze strzelbą latał. Śladów niedźwiedzi nie widziałem więc mam nadzieję, że w nocy żaden mi stóp przez cienką ściankę namiotu nie obwąchiwał.













Bardzo przyjemnie wypić kawę w tych okolicznościach. Po szybkim śniadaniu ruszamy dalej. Grunt po wczorajszych opadach przesechł i jedzie się całkiem przyjemnie. Widoki podobnie jak wczoraj, bardzo bajeczne – pięknie nas ten TET prowadzi… prawie 3 godziny nam zajęło zorientowanie się, że widoki są dokładnie takie same jak wczoraj bo to dokładnie ten sam TET co wczoraj tylko robimy go w przeciwną stronę. Wczoraj odbiliśmy od trasy do okolicznego miasteczka na kolację i rano chcieliśmy kontynuować tą trasę, a wjechaliśmy w nią od tyłu. No cóż, jest tak ładnie, że nawet nie jesteśmy źli, i szybko nadrabiamy ten kawałek asfaltem.

Od 13 godziny dopiero zaczynamy pokonywać właściwe kilometry. I znów okolica jest niesamowita i dzika. Trochę za dzika staje się w pewnym momencie. Trafiamy na bardzo stromy zjazd wysypany luźnymi kamlotami wielkości grejpfrutów. Nie bardzo idzie w tym hamować bo osuwają się razem z motocyklami w dół. Woda wyżłobiła spore rynny, które omijamy żeby nie zapaść się po ośki. Przez godzinę pokonujemy może kilometr, literalnie walcząc o każdy metr. Upał jest straszny i leje się z nas pot. Darek położył moto już kilka razy i po wczorajszej glebie zaczyna lękać się kolejnej. Widać, że umęczony jest strasznie i mam wrażenie że jak dojedziemy do asfaltu to już nigdy nie będzie chciał z niego zjechać. Wentylatory pracują cały czas na maksa, czujnik temperatury ciągle blisko czerwonego pola. Ja już dawno przekroczyłem u siebie to czerwone pole. Co jakieś 200 m wyłączam silnik i liczę do 100 żeby uspokoić oddech, mam wrażenie, że serducho mi zaraz wyskoczy. Gdyby ten zjazd miał jeszcze kilometr to chyba rozbił bym tu obóz. Łapy mam jak z gumy, cały jestem sfatygowany jakby mnie ktoś zawinął w dywan i zrzucił ze szczytu góry.


Na samym dole ściągam ciuchy bo jestem przemoczony od potu. Ze 40 stopni w cieniu. Darek jeszcze walczy, Mich patrzy przejęty. Wiemy, że coś w Darku na tym zjeździe pękło, i żaden z nas się nie dziwi. Siedzimy dłuższą chwilę na glebie i łapiemy oddechy. Trochę z nas schodzi adrenalina i zmęczenie.










Odpuszczamy tu Tet i lecimy nad morze, trzeba trochę odpocząć. Zaczyna padać więc stajemy na kawę. I dobrze bo w 3 sekundy następuje urwanie chmury… to zamawiamy jeszcze jakiś obiad.
Posileni zbieramy się w dalszą drogę, mimo że ciągle jeszcze pada, ale jest już 19 a chcemy jeszcze trochę przejechać. Widoki po raz kolejny nas miażdżą. Wkoło wzgórza i ostre krawędzie urwisk, asfalt błyszczy od wody; z jednej strony złoto zachodzącego słońca, z drugiej burzowe chmury, a nad nami tęcza tak pełna, że z powodzeniem nadaje się na pocztówki.

Wilgoć w końcu odpuszcza i równo z nastaniem zmroku oczom naszym ukazuje się Morze Jońskie. Jest absolutnie przepięknie. Meldujemy się na campingu i pierwsze co, to oczywiście pakujemy się do wody.

Dzisiejszy dzień był pewnym przesileniem więc trochę liżemy rany, pierzemy ciuchy, łatamy dziury, kleimy co się da skleić i wiemy, że jutro musimy przemyśleć pewne kwestie na spokojnie.












260km






12

Morze Jońskie o świcie jest nawet ładniejsze niż po ciemkiemu. Zimno jeszcze bo to 7 rano, ale niewiele sobie z tego robiąc pływamy i sycimy się błękitem.

Później zamieniamy się w koło gospodyń wiejskich. Darek Ceruje spodnie, Michał rękawice. Ja osobiście postanowiłem poszukać dziury w całym i wziąłem pod prysznic materac… Kładę się na przyjemnie napompowanym a budzę na flaku. Jakiś chwast musiał mi go przebić. Wylałem połowę żelu do kąpieli, ale w końcu znalazłem źródło powstających bąbelków. Jedna łatka załatwia sprawę. Ruszamy na spokojnie o 10:30, ale z myślą żeby w mieście poszukać mechanika. Darka kierownica jest tak pogięta, że nie bardzo idzie jechać. Znajdujemy warsztat dość sprawnie, jednak pan nas pacyfikuje szybko, że zawalony jest robotą.

- tu macie dużą rurę, znajdźcie punkt podparcia i prostujcie – poleca fachowiec.

I w teorii nie jest to może jakieś zbyt skomplikowane, ale w praktyce z dwie godziny walczyliśmy zapierając się o znaki drogowe i inne latarnie. Efekt końcowy nie był zbyt spektakularny, ale przynajmniej Skrzata nie bolały ręce od ciągle skrzywionej pozycji.

Wczoraj Darek osiągnął pewne apogeum i postanowił, że dość ma ciorania Trampka po glebie. Ma ochotę trochę pojeździć po drogach, które rzeczywiście są drogami a nie rowem błota i kamieni. Postanawiamy więc się rozdzielić. Chyba wszyscy mamy podobnie mieszane uczucia, bo z jednej strony w pełni rozumiem Darka. Też już mnie wszystko boli, buty od tygodnia mokre, sińce i obtarcia nie chcą się leczyć, motocykl, sakwy i ciuchy z dnia na dzień podlegają większej dezintegracji. Z drugiej - szkoda się rozdzielać, a my z Michem nie chcemy za bardzo tego TETa odpuszczać. Postanawiamy więc, że jedziemy swoją wytyczoną ogólnie trasą, a Darek jedzie wybrzeżem wygrzać się trochę i nacieszyć gładzią asfaltu. Mamy telefony, więc co wieczór będziemy monitorować postępy i w miarę możliwości złapiemy się na trasie.








Ruszamy koło 13 i wjeżdżamy do Albanii. Od razu jest pięknie, jakby bardziej dziko czy też może mniej cywilizacja się w okolicę wdarła niż w Grecji, jednocześnie natura i otoczenie są przepiękne. Przy ruinach twierdzy zakręt drogi prowadzi nas do rzeki. Płyniemy promem przez niewiarygodnie chabrową wodę, patrzę na kolejne metry stalowej liny wyłaniające się z toni, wraz nimi przybliża się przeciwległy brzeg niczym zapowiedź kolejnej przygody. Zerkam na oddalające się w tyle mury, znów na tą niesamowitą wodę i po minach chłopaków wnoszę, że są tak samo zachwyceni widokiem jak ja. Od kilku dni oczy sycimy okolicą, która raz za razem nas zaskakuje i wprawia w zachwyt. Wszystko jednak z ręką na manetce gazu, w pędzie, w selektywnym skupieniu na drodze, gdzie nie wolno dać się zdekoncentrować na dłużej niż westchnięcie „WOW” jakie wyrywa się z duszy. Teraz poruszamy się w żółwim tempie promu i chyba przez to obraz wkoło utknął mi tak mocno w pamięci. Mam też szczerą obawę, że jesteśmy zbyt zachłanni, że tempo jest tak duże a intensywność bodźców tak nachalna, że nie jesteśmy tego wszystkiego w stanie zaabsorbować tak, jak byśmy chcieli. Tyle widoków, gór, nieba, zachodów słońca, zwierząt, ruin... wszystko chciałoby się zapamiętać, a to umyka, rozmywa się w morzu równie niesamowitych kadrów. Robimy zdjęcia, notatki, filmy w desperackiej próbie zatrzymania tych wrażeń, ale w tym momencie chwilowego spowolnienia dociera do mnie, że to próżny trud - wspomnienia się rozmyją a zdjęcia będą tylko takim zakotwiczeniem w przeszłości jak magnes na lodówce przywieziony z wybrzeża Morza Jońskiego. Wywołają uśmiech na twarzy, ale przeżyć nie przywrócą… warto więc chłonąć teraz ile się da.

Do 16 jedziemy asfaltem, aż TET odbija na plażę. Tu się żegnamy z Darkiem. Znów mieszane mamy uczucia - to jakby przygodę dzielić na dwa. Jesteśmy dorośli i samodzielni, wiadomo że wszyscy nie dość, że sobie poradzą, to się będą przy tym dobrze bawić. Niemniej mam wrażenie, że coś nam tu umyka. Może to, że Darek przeżyje coś, czego my nie doświadczymy, i odwrotnie - jego ominą nasze przeżycia, a ostatnie dni wszystko dzieliliśmy razem i to z dużą radochą. Nic to, obiecujemy się na bieżąco kontaktować żeby w drodze powrotnej się łapać na równiejszych odcinkach. Literalnie nie mija 5 min i zaliczam pierwszą glebę na kamlotach. Ma ten Darek trochę racji w tym wszystkim. Ewidentnie ma.



















Ale też trochę nie ma. Lecimy wzdłuż plaży, w zasadzie momentami samą plażą. Odcinek nie jest może jakiś bardzo długi, ale radochę daje ogromną. Na jego końcu szlak odbija w góry, postanawiamy więc skorzystać z ostatniej okazji do kąpieli. W tym samym miejscu grupa Czechów ciśnie w przeciwnym kierunku mając pierwszą okazję do kąpieli w morzu. Dawno nie widziałem tak pomotanych motocykli, widać że każdy już kawał świata widział i nie ma u miękkiej gry… ale patrzę też na nasze dwie hondziny i wstydu nie ma. Naciągam ciuchy na słoną od wody skórę, i patrząc w stronę gór myślę sobie „ dawajcie tą Albanię”.
Szybko zaczynają się podjazdy i przepiękne widoki. Zaczyna też grzmieć, okoliczne kozy beczą żałośnie, widmo burzy też im się chyba nie podoba. Wiemy, że wody nie unikniemy, naciągamy więc kondomy i jedziemy dalej. Coś niewiarygodnego dzieje się z okolicą. Przez burzowe chmury przedzierają się złote promienie wieczornego słońca i wyciągają taką głębię kolorów z gór ciągnących się aż po linię horyzontu, że w dupie już mamy ten deszcz. W zasadzie wszystko mamy już w dupie bo nic się teraz nie liczy. Stajemy na szczycie kolejnego podjazdu, i chłoniemy to co przed nami. Jesteśmy szczęśliwi, ale tacy kurwa szczęśliwi poza rozsądnym świata pojmowaniem. Nic się nie dzieje, tylko dwóch zmokniętych gości w śmierdzących ciuchach szczerzy się do horyzontu. Może to bez sensu, ale chyba po to tu przyjechałem i tęskno mi do tego stanu.



Na noc stajemy w miejscowości Tepelena. Miejsce jest ciekawe, bo zamknięte w murach na wzgórzu. Wygląda to jak olbrzymia twierdza, w centralnym miejscu której znajduje się stare miasteczko. Bardzo ładne, zadbane, podświetlone wieczorem, z hotelem i pubem. Szybko się dowiadujemy, że hotel jest zamknięty. W pubie jakiś gość oferuje mi nocleg, ale po szybkich oględzinach pokoju dochodzę do wniosku, że ktoś tu bardzo niedawno umarł. Jeszcze kapcie przy łóżku stoją. Dodatkowym problemem jest to, że nie mamy żadnej waluty ze sobą i nigdzie nie da się kartą zapłacić. Cofamy się więc z kilometr za miasto gdzie był przydrożny hotel. Jest tu kapkę łatwiej się porozumieć bo pani po angielsku rozmawia. Daje nam namiary na bankomat. Przebieramy się więc w suche ciuchy i idziemy na nocne zwiady miasta. Jest bardzo malowniczo. Dziwnie się czujemy bo uczucie jest takie jakby wszyscy na nas patrzyli. Mieszkańcy chodzą z jednego końca placu na drugi trochę jak boty zaprogramowane by poruszać się po określonych ścieżkach. Jedynym elementem, który nie porusza się wedle narzuconego porządku jesteśmy my - tym samym czy stoimy, czy idziemy wzbudzamy zainteresowanie wszystkich wkoło.

- Skąd jesteście?

- Dokąd jedziecie?

- Gdzie śpicie?

- A my załatwimy wam taniej nocleg, poczekajcie minutę już dzwonię do rodziny.

- Może chcecie zioło? Dobre, tanie...

Takich pytań pada całkiem sporo i padają raz za razem. Padają ze szczerej troski i zainteresowania. Wszyscy są niezmiernie mili i pomocni. Aż nam trochę dziwnie. Chcąc nie chcąc jesteśmy na świeczniku i tracąc anonimowość w tłumie czujemy się wyeksponowani. Wypłacamy trochę lokalnej waluty w bankomacie i robimy niezbędne zakupy. Owoce mają tu obłędne więc na obiad jemy melona, jemy go też na kolację bo o 22 to już chyba nie obiad za bardzo. Często w ferworze walki w ciągu dnia zapominamy jeść i dopiero przed snem uzupełniamy kalorie.




180km…. i tak w Albanii wszędzie pełno starych mercedesów.

13.

W nocy na szczęście nie padało, udało się wysuszyć większość ciuchów. Buty jednak bez zmian, ciągle ubieram mokre. Pani nam oferuje śniadanie za 5 Euro. Nie zwykłem wybrzydzać, ale trochę nas zaskoczyła. W cenie były 3 kromki chleba - rozdzieliliśmy je między siebie po równo, kawałek lekko klejącego sera, łyżka konfitury i kawa. Konfitura, trzeba przyznać, była przednia, ale z tym chlebem to jak by dali po 2 kromki to bym się nie obraził.


Szybko ruszamy dalej, momentalnie wbijając się w offroad. Znów bardzo szybko pochłaniają nas podjazdy, wysokości ok. 1000 m.n.p.m, a zewsząd atakują epickie widoki. Pierwszy raz widzę tak wielkie kaniony - trochę jak Kolorado w Stanach, tyle że bardziej zielono. Są strome zbocza, są rwące rzeki, jaszczurki, żółwie na drodze. Wszystko w zasięgu wzroku cieszy i jest wielką atrakcją, każdy zakręt to coś nowego. Kamery prawie nie wyłączam. Jedzie się całkiem sprawnie, trzeba być czujnym na kamlotach, ale nie walczymy z błotem jak w dniach poprzednich.













Koło południa trasa zaprowadza nas do malowniczego kanionu. Jest to większa atrakcja turystyczna jak się zdaje, ponieważ jest tu niewielki parking, a busy zwożą turystów na spacery po pierś w wodzie. Woda jest mętna, ale idzie się wąską szczeliną kanionu mając po obu stronach monumentalne ściany. Robi to ogromne wrażenie. Nie piszemy się na takie atrakcje, bo i tak nie nadążamy suszyć butów na tej wycieczce. U wylotu z kanionu jest miejsce gdzie można napić się kawy czy zjeść grilla (to naprawdę sporo jak na lokalne warunki), decydujemy się więc odsapnąć tu chwilę. Nad wodą przechadzają się dwie miłe turystki i Michał postanawia poćwiczyć swój angielski. Po pierwszym „where are you from?”, słyszymy „Gdynia” i angielski idzie w odstawkę...

Karolina i Ania podróżują wynajętym autem, jadąc gdzie ich fantazja poniesie i robią tak od lat. Bardzo pasuje nam taka swoboda podróżowania, więc kawa w kanionie mocno się wydłuża. Niemniej jedziemy w przeciwnych kierunkach i po jakiejś godzinie rozmowy ruszamy dalej. Bardzo miłe to było spotkanie.



Od tego miejsca aż do wieczora asfaltu już nie będzie. Robi się tak niewiarygodnie epicko, że szybciej byłoby na piechotę iść, bo ciągle stajemy by zdjęcia robić. Jedzie się przyjemnie, tylko jedną glebę zaliczam. W końcu TET ciągnie rozlewiskiem wielkiej rzeki. Większość to kamloty poprzecinane wąskimi ciekami wody. Doświadczenie z początku bardzo fajne, błądzimy trochę szukając ścieżki; jeden river crossing, drugi piąty, dziesiąty... Tempo słabe, skończyła się woda w camellbackach, patrzymy na mapę i okazuje się, że to impreza na kolejnych 30-40 km. Nieciekawie, bo to już głęboka rezerwa paliwa będzie. Co z tego, że wyjedziemy z rzeki jak wkoło dalej brak stacji. Szukamy jakiejś możliwości ucieczki w bok z tej matni. Jest tu jakaś ścieżka ze stromym podjazdem. Walczymy z nią kilkanaście minut. Pot leci po plecach, w ustach sucho, w głowie pulsuje, zaczynam czuć, że się odwadniam. Nagle droga kończy się urwiskiem, kilkadziesiąt metrów planety jakby ktoś gigantycznym laserem wyciął. Wspinaliśmy się ostro pod górę i mocno zaskoczył nas brak tej góry to chyba ulewne deszcze zmyły kawał wzgórza. Robi się coraz weselej bo to już była boczna ścieżka od bocznej ścieżki i w tej chwili przedzieramy się na zadany azymut zastanawiając się co nas spotka za chwilę. Albania to w 85% góry i to nie liche. Nie wiem jak ludzie tu żyją, bo drogi dojazdowe to bardzo umowny termin. Po kilku kilometrach trafiamy na zabudowania. Ciężka tu codzienna rzeczywistość, nie umiem powiedzieć jak tu dojeżdżają autami, jak targają zakupy, gdzie dzieci do szkoły chodzą. Pojęcia nie mam. Po kolejnych kilku kilometrach trafiamy na sklepo-kawiarnię. Można tu kupić piwo, batona lub kawę. Spożywczaka typowego brak. To też ciekawa obserwacja, mam wrażenie, że w mniejszych miejscowościach takie rzeczy jak chleb, mleko, jajka czy masło się nie sprzedają. Czy wszystko sami sobie wytwarzają i nie muszą kupować? Piwo, kawę, rogalika kupisz, ale tylko takie rzeczy. Pani nam daje wody - pierwszy litr wypijamy haustem, resztę wlewamy do worków do syta. Nie kupujemy jej bo to kranówka przechowywana w lodówce na wpół zamrożona. Po ostatnich kilometrach w upale o suchym pysku literalnie ratuje nam to życie. Jesteśmy dużo spokojniejsi, bo zaczynało się robić niewesoło. Kupujemy po rogaliku żeby uzupełnić węgle i tak pokrzepieni ruszamy dalej.












W poszukiwaniu paliwa odbijamy dalej od TETa - jest już 19, więc powoli też szukamy noclegu. Udaje się zatankować i koło 21 trafiamy na przyjemny camping. To długi dzień był i wrażeń masa, choć tylko 220km
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem