Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26.08.2019, 11:36   #87
Rychu72
 
Rychu72's Avatar

Zapłaciłem składkę :)

Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: wilidż Opole
Posty: 2,551
Motocykl: CRF 1100
Przebieg: 0 kkm
Rychu72 jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 dni 5 godz 29 min 36 s
Domyślnie

kiMałe rewolucje w życiu i trochę się zluzowało.

VI dzień

Wstajemy, jemy, pakujemy się i czule żegnamy się z miejscowymi damami.



Andrzej daje na pożegnanie miejscowej starszyźnie parę starych, ale działających telefonów. Poprzedniej nocy sklejaliśmy mu okulary, bo nic nie widział.



Dzisiaj jedziemy do Ataru, gdzie byłby dzień przerwy w jakimś "€žwypasionym"€ zajeździe, ale nie będzie. Mamy obsuwę.
Po drodze trochę całkiem nowego asfaltu. Czasami track prowadzi parę metrów od niego, ale trzymamy się tracka, nie ułatwiając sobie życia, bo nie po to tu przyjechaliśmy. W końcu musimy wjechać na czarne, bo tylko jedna droga prowadzi na przełęcz za którą track odbija z asfaltu w boczną, piaskową drogę.
Na początku dobrze się jedzie, ale za wiochą jest trochę walki w koleinach i Wojtek glebi, a ja hamuję, żeby go nie rozjechać. Andrzej skupiony na utrzymaniu prędkości w ostatniej chwili widzi, że stoję w jego koleinie i żeby nie zaparkować między moimi pośladkami i nie uszkodzić mi tytułowych stringów też glebi tuż za mną. Trochę pluje sobie w brodę, że nie trzymał odpowiedniej odległości, ale już potem mocno się pilnuje.



Podobał mi się moment, gdy stoimy nieco skonani po tym odcinku piaszczystej drogi, gdzie było parę gleb, a z naprzeciwka jedzie sobie starszy gość, na pełnym luzie, na wozie ciągniętym przez osiołka, czy tam muła i szeroko uśmiecha się do nas. Pewnie w duchu dziękował Allachowi, że nie obdarzył go motorem, tylko osłem.

W wjeżdżamy na przedmieścia Ataru. Dookoła jeden wielki śmietnik, co się później okaże mauretańskim standardem.
W centrum przypadkiem spotykamy Abdula, który już wrócił po zawiezieniu chłopaków do granicy.
Załatwiamy różne sprawy. Łatanie dętek i materaca u wulkanizatora, kupuję jakieś okulary, które nie używając ani razu dałem jako kadu. Ewa robi dla mnie ksero fiszek, bo zostały tylko dwie i w strzępach (tanio nie jest ). Neno robi tradycyjne zakupy, czyli wodę i jedzenie (głównie warzywa i wodę).
Abdul prowadzi nas do swojego znajomka, który ma paliwo. Miało być taniej niż na stacji, ale było drożej. Neno szarpie się z Abdulem o lepszą cenę, a on z swoim znajomkiem. W końcu dogadujemy się i tankujemy.



Abdul miły gość, ale starał się nas skroić na każdym kroku. Czy to na paliwie, czy to na wulkanizatorze, czy to na moich okularach. Trzeba było negocjować. Typowy pośrednik, który zawsze próbuje coś ugrać dla siebie.

Jako pierwsze moto do tankowania poszła moja DRka. Gość wkłada lejek, a ja wpadam w przerażenie, bo w środku pół kilo piachu i żadnej siatki, która by mogła go zatrzymać. Wkurzam się i karze go przeczyścić. Nie wiem jaką mają tam logikę, ale gość czyści nie wyciągając lejka z baku ......,a ja jak ta cipa stoję i patrzę na to. W końcu sam go wyciągam i lejemy przez lejek z butelki 5 litrowej.



Co do takich niespodzianek to najlepiej był przygotowany Wojtek. W każdym z trzech wlewów miał filtr siatkowy. Minusem było trzy razy dłuższe tankowanie. Wojtek był trochę przeczulony na punkcie jakości paliwa, bo rok wcześniej na tej imprezie gość na takiej samej husce załatwił pompę paliwa i chyba był jakiś problem z wtryskami.
Przed wyjazdem, żeby było po taniości kupiłem na Ali filtr akwarystyczny o podobnej przepuszczalności jak te oryginały za grubą kasę. Przed wyjazdem potrzymałem go w benzynie, żeby sprawdzić, czy w przyszłości go nie rozpuści, bo byłoby sporo bałaganu, jakby to wszystko dostało się do baku. Użyłem go może w dwa razy, bo w większości tankowaliśmy się z pickupa.

I jak tu nie lubić DRkowej starej Japonii, bez pompy paliwa, bez wtrysków.

Przez cały czas tankowania byliśmy oblężeni przez ciekawskie dzieciaki. Po Maroku, gdzie dzieciaki próbowały mi ściągnąć bagaż z moto (w czasie jazdy), byłem czujny. Na szczęście nic nikomu przez cały wyjazd nie zginęło.







Jemy obiad w wypasione "€žrestauracji"€ (z tego co widziałem to najwyższy standard w tym mieście) poleconej przez Abdula. Jak na tamte standardy to jedzenie przyzwoite.



Po załatwieniu spraw wciągamy na siebie cały ekwipunek i lecimy Chinguetti. Na początku fajny, ale strasznie pylący szuterek, na przełęczy kawałek asfaltu, a potem jeba….na tarka, która testowała jakość motocykli. Kombinuję, żeby nie trzęsło tak niemiłosiernie. Jadę szybciej, wolniej, jedną stroną drogi, potem drugą. Jest źle, albo bardzo źle. Dramat. Telepało tak, że mi żarówka postojowa wyleciała z mocowania, tłumik prawie odpadł, a mózg zsunął się i wkomponował w jelito grube ( przynajmniej posrane pomysły będą miały krótszą drogę do ujścia).
Najbardziej kopny piach był lepszy od tarki.
Kto znajdzie na tej fotce radosną minę to ma piwo. Efekt TARKI.



W Chinguetti (Szinkit inna nazwa) wbijamy do jakiegoś zajazdu, gdzie widzimy po raz pierwszy jakiegoś turystę. Jest też francuska, której nudzi się na emeryturze i parę miesięcy już pracuje sobie w tym zajeździe. Strasznie zakręcona i fajna babcia.


Zanim zrobią kawę mija pół godziny. Pijemy namiastkę kawy, czyli rozpuszczalną Nescafe. Jakieś daktyle i ciasteczka gratis.
Po godzinie od przyjazdu niechętnie się zbieramy, a przed nami ok. 15 km debiutanckiej jazdy korytem rzeki……suchym oczywiście .
Grunt to się nie zatrzymywać. Silniki wyją, grzeją się i czuję zapach oleju. Co jakiś czas stajemy i dajemy ostygnąć. Nie jedziemy jeden za drugim, tylko tak jak komu pasuje. W lusterku nie widać, czy wszyscy jadą i trzeba ostro kręcić głową.
Z jednej strony musisz gonić, żeby się nie zagrzebać, a z drugiej myślisz, czy zaraz nie będziesz musiał wracać pomóc komuś. Do tego jest cały czas ryzyko wjechania w bardzo luźny piasek i strzelenie fikoła. Przy tych rozbieżnościach psycha siada.

Robimy częste postoje, kolejno odliczamy i dalej naprzód.

Z Chinguetti (Szinkit) do Oadane jest prawie 100 km piaszczystej pustyni. Czasami można było spotkać ślady samochodów, ale zwykle znikały gdzieś pod wydmami, które stale przemieszczają się i budowanie tam drogi nie miałoby sensu. Trzymanie się tracka też było niemożliwe, bo miejscami przebiegał przez jakąś wydmę, której nie warto było zdobywać.





Wyjeżdżamy z koryta i lecimy kawałek po wydmach. Potem robi się płasko i miękko. Coraz bardziej zagłębiamy się w miejsce, które można nazwać przysłowiową "czarną dupą po środku niczego"€. W każdą stronę jak sięgnąć okiem tylko piasek. Cały czas brniemy w tą nicość, gdzie nie ma żadnych osad i jedyne co mijaliśmy to opuszczony szałas. Nic poza piaskiem. Trochę przeraża ta wielka i pusta przestrzeń i w miarę zagłębiania się coraz bardziej czuję niepokój.





Na jednym miejsc komasacji widzę, że jeszcze chwila tłumik pożegna się z DRką. Kombinuję coś z opaskami, ale za krótkie. Szybka prowizorka zapasową linką hamulca i jedziemy dalej, bo słońce coraz niżej.



Trafiamy na piach z mnóstwem kępek trawy, które nie pozwalają się napędzić i wymagają cały czas zmiany kierunku jazdy. Tańczymy i glebimy. Jest już ciemno i ściągam gogle, bo mam ciemną szybkę i nic nie widzę. Glebię w jedną kępkę i mam dużo szczęścia, bo twardy badyl wbija mi się tuż pod okiem. Ewa mi później na noclegu wyciągnęła trzy kolce podobne do tych od malin. Łukasz też glebi i gmol mu przyciska nogę. Na szczęście nic poważnego. Wszyscy umordowani, morale spada, ciemno, a do celu mamy jeszcze z 20 km. Walka z tymi kępkami trawy to tragedia.

Podejmujemy decyzję, że kontaktujemy się z Neno i postaramy się spotkać gdzieś bliżej niż punkt docelowy. Okazało się, że jechał z drugiej strony tracka. Był bardzo blisko i po pół godzinie dojechał.

Neno gdzieś po drodze zebrał trochę suchych badyli i dzisiaj kiełbaski z ogniska.

Teraz nie pamiętam, czy to było tej nocy, czy poprzedniej, ale podczas nocnych rozmów, zmiękczony rotosiem Witek dzieli się swoimi refleksjami i mówi, że na żadnym wyjeździe nie był tak niepewny, czy dojedzie do końca. Wszyscy jednogłośnie przytakują.
Jest mi trochę lżej, że nie tylko w mojej głowie tyle czarnych myśli. Po pechu Piotra i Wojtka odpadnięcie kolejnego to tylko kwestia czasu. Pytanie kto i kiedy.
W sumie jestem już tak nasycony, a może i nawet przesycony jazdą po piachu, że najchętniej pozostałe dwa tygodnie zabunkrowałbym się gdzieś w hotelu nad Atlantykiem, leżał i sączył zimne piwko z okrutnie wielką ilością lodu. Chyba nie miałbym żalu jakbym to ja odleciał jako kolejny pechowiec.

Pewnie za stary i za miętki już jestem na takie przejażdżki.



Kolacja, rotoś i w kimę



Film słabo oddaje walkę z piachem.


Ostatnio edytowane przez Rychu72 : 03.11.2019 o 12:40
Rychu72 jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem