Dobra. Lecimy dalej.
Pobudka, śniadanie, pakowanie i w drogę. Z rana nieznany nam jeszcze za dnia krajobraz prezentuje się dość ciekawie.
Nasza baza.
Sam gospodarz coby nie było jest obszarnikiem ziemskim i mieszka w Majkopie. A na lato pilnuje i wynajmuje te domki. Tak z ciekawości zapytałem co tam uprawia. Ma 100 hektarów czosnku. Nieźle.
Najpierw lecimy na miejsce mocy czyli Dalmień. To w zasadzie tuż obok bazy. Dla ciekawych znajduje się dokładnie tutaj.
https://www.google.com/maps/place/Ar...6!4d40.1209974
Samo miejsce ledwo udało nam się namierzyć wcale nie tak łatwo. Nie ma oznaczeń i nie widać kamieni z drogi. Parkujemy jakoś tak na raty i po chwili okazuje się że Jurek nam się zgubił. Znaczy motocykl jest, nawet z kluczykami w stacyjce ale Jerzego brak.
Jako że interesuje się tego typu tematami to jakoś wyczaił że samo miejsce mocy to nie atrakcja i miejsce mocy ale drogowskaz do miejsca mocy do którego też się udał złażąc po pionowych ścianach wąwozu gdzieś nad rzekę. Słońce oczywiście już wysoko, pali jak chu a ten się gdzieś szwęda po krzakach. Czekamy na niego z pół godziny albo lepiej zanim wylazł z tej dziury. Ponoś odnalazł właściwe miejsce mocy.
Po zwiedzaniu miejsca mocy, odnalezieniu Jurka gonimy z powrotem bo kolejny punkt znajduje się w przeciwnym kierunku. Droga fajna, rzeka obok, lasy. Naszę sielankę znów przerywa deszcz. Najpierw łagodny. Dojechaliśmy do miejscówki, którą Michał miał na planach ale tam nic nie ma. Jakaś buda i coś ala stok narciarski. Ponoć tam jest droga skąd zajebiście widać bambaki. Właśnie bambaki. A co to jest?
Ano takie coś.
Dymamy wskazaną przez lokalesów ścieżką ale bambaki tylko gdzieś tam nieśmiało się wyłaniają ale żeby jakiś super widok był to nie.
W końcu w mojej podróży zostaję sam bo chłopcy się wycofali. Spotykam jakąś dziewuszkę więc podpytuję co tam jest. Bardzo pięknie rzuciła i pognała dalej bo akurat znów zaczęło padać. No cóż idę dalej. Tak przeszedłem z kilometr i dalej nic nie widać. Pada coraz mocniej. Pie$%lę , zawracam.
Wróciłem na dół a chłopaki skitrały się pod wiatą bo leje znów fest. Musimy przeczekać.
Wreszcie deszcz ustaje i możemy ruszyć dalej. To dalej to nawrotka i wracamy z powrotem do wiochy bo dalej drogi nie ma.
Ta miejscówka nazywa się Jaworowa Polana i znajduje się tutaj.
https://www.google.com/maps/place/Ya...6!4d39.9957195
Wracamy zatem do najbliższej wiochy poszukać czegoś do żarcia. Z powodzeniem.
Parkujemy.
I szamiemy.
Oczywiście chiński Led Bar, którego zanabyłem przed wyjazdem za całe 38 PLN odpadł i dynda sobie na kablu wokół koła. Łapę na trytki coby się nie majtał. Lecimy dalej , za radą naszych przyjaciół od noclegu, mamy przejechać przez most na rzece i dalej jak droga prowadzi.
Jeszcze miła niespodzianka nam się przytrafiła. Jedząc podbił do nas koleś i spytał czy piwo pijemy. My na to że nie bo będziemy jechać ale dzięki. Koleś zniknął. Wrócił po chwili z pełnymi siatami browarów, czipsów i żarcia. Chciał nas ugościć. Bardzo miły facet i fantastyczny gest. U nas to się nie zdarza.
No to lecim. Na początku jest spoko. Trochę wody.
Potem coraz więcej wody i błota.
I tak na zmianę.
Jeden wydłubany to wyciągamy kolejnego.
Ta nierówna walka trwa dopóki woda nie osiągnęła poziomu pasa i po kilku godzinach ujechawszy może kilka kilometrów od zjazdu z asfaltu musimy się wycofać.
Droga zaczyna się tutaj jakby ktoś się chciał pokusić o atak.
https://www.google.com/maps/place/44...8!4d40.1729076
W sumie dopiero potem wyszło że tak wiele to nam nie brakowało wcale ale po ulewach to było na tamten czas niemożliwe.
Wracamy do mostu bo tuż dalej widzieliśmy pole namiotowe z banią na którą ostrzymy sobie zęby. Zajeżdżamy. Pole jak pole, kawałek lasu , jakaś szopa i kibel a koleś krzyczy po 400 za łeb + 1000 za korzystanie z bani. Chyba go poyebauo.
Wracamy znów do mostu bo obok widziałem fajną miejscówkę na biwak. Miejscówka jest i to fajna. Zostajemy. Musimy się wysuszyć bo wszystko mokre.
Uruchamiamy ognisko i jest zajebiście.