Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31.08.2013, 14:30   #10
Tofel
 
Tofel's Avatar


Zarejestrowany: May 2012
Miasto: Warszawa
Posty: 62
Motocykl: osioł
Przebieg: -666
Galeria: Zdjęcia
Tofel jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 2 godz 36 min 19 s
Domyślnie

Stepanatsmida/Kazbegi - Juta - Truso - Ananuri - Gori - Achalciche - Posof [2 dni]

No dobra, gdzie to skończyliśmy...? A, tak, wjechaliśmy do Gruzji. Jak pisałem odprawa przebiegła sprawnie i całkowicie powierzchownie (czytaj: nikt nie zajrzał do naszych bagaży. Choć, przepraszam, celnik zapytał Artura o to, co ten ma w karnistrze, co w sumie było drugą najdokładniejszą kontrolą na całym wyjeździe). Za każdym razem, gdy jadę gdzieś w podróż sposób kontrolowania białasa na czekpoincie czy innej granicy budzi we mnie ogromne zdumienie. Wystarczy blada twarz, motocykl albo worek na plecach i do tego paszport w czerwonej okładce i już jest się poza wszelkimi podejrzeniami. I to w tych wszystkich krajach, w których niby trwają wojny, jakieś zamachy i strzelaniny, nieważne czy to Irak, Afganistan, kaukaskie obszary Rosji czy turecki Kurdystan. Wszędzie tam 99,5% kontroli jest totalnie powierzchowna, zupełnie jakby wszyscy terroryści musieli być brodatymi Arabami... Dzięki temu można do woli przemycać C4, heroinę czy samych terrorystów (do dziś pluję sobie w brodę, że nie zgadałem się z Osamą, gdy jeszcze żył; wrzuciłbym go w częściach do sakw albo kufrów, jeździł z nim po świecie i nikt by to nigdy nie znalazł; a ja miałbym hojnego sponsora). Tak więc, jeżeli macie namiary na Al-Kaidę czy innych chłopaków to dajcie znać, następnym razem poproszę ich o sfinansowanie wakacji w zamian za przewiezienie małej paczuszki ;-) No, ale wracajmy wreszcie do tematu.

W Kazbegi szybka wymiana kasa u naganiacza (niedziela, więc bankomat nie działa, bo po co ), kaczapuri w knajpie i wio dalej. Jechaliśmy do wąwozu Truso, ale że po drodze było odbicie w lewo, w kierunku Juty, to pojechaliśmy tam.


Droga to generalnie dobry szuter, na którym znajduje się trochę dziur pokałużowych. Jedynie fragmencik wiodący wałem nadrzecznym może być potencjalny zdradliwy, jeżeli wjedzie się nań ze zbyt dużą prędkością, można się zdziwić i wylądować w rzece (mi prawie się udało). Choć w sumie jest i druga pułapka: jadąc z powrotem, zaraz po wjeździe do Sno zaczyna się asfalt, więc naturalnie chce się odkręcić gaz. Ale uwaga, pomyślano i o tym, bo po prawej stronie drogi czyha dziura większa i głębsza od koła (nie, nie wpadłem w nią!).


Tego dnia też byłem zmęczony. Serio :-) Arturowi oczywiście udało się przejechać, a ja że się wlokłem zbyt wolno to pokonał mnie mały kamień (nie starczyło nóg żeby się podeprzeć i motocykl się skąpał). Za strumyczkiem znajdował się stromy zjazd w dół, a kilkaset metrów dalej, po drugiej stronie rzeki, baraki pograniczników (dolinką biegnie droga ku przełęczy Roszka), więc zawróciliśmy ku wcześniej widzianemu płaskiemu miejscu - idealnemu na namiot. Jakiś kilometr za Jutą.


Zanim jednak dotarliśmy na miejsce musieliśmy zawrócić i właśnie wtedy Artur postanowił sprawdzić czy płyta alu pod silnikiem jest cokolwiek warta (jest, dobrze przyjmuje uderzenia o 14" telewizory) i ujawnić światu swoją zmutowaną ufo-nogę :-) A potem było piwko i przestawianie motocykli po pijaku.

Rano ujrzeliśmy takie między innymi widoki:








Nie powiem, zieleń działała kojąco na moją duszę. Niestety pogoda szybko zaczęła się psuć, więc ruszyliśmy ku wąwozowi Truso, który niby był naszym celem zeszłego dnia.


Na miejscu okazało się, że tylko część drogi udrożniono spychaczem po wiosennych osunięciach gruntu. Mieliśmy więc do wyboru: jechać dalej ryzykując, że utkniemy w jakiejś dupie i będziemy wynosić motocykle w częściach (żeby złożyć je w prostszym terenie) albo zawrócić. Oczywiście, jak przystało na debili, wybraliśmy to pierwsze rozwiązanie.


Taki właśnie był efekt naszej genialnej decyzji. Byliśmy w stanie oczyścić drogę z mniejszych kamieni, ale niektóre stawiały niezrozumiały opór i musieliśmy kluczyć między nimi. Te przynajmniej stały w odpowiednich odległościach. Kilkaset metrów dalej (zdjęcia brak) trafiliśmy na takie, których ominąć już się nie dało i musieliśmy się wycofać.

Jeśli mam być szczery, to do dziś nie wiem, po cholerę w ogóle jechaliśmy do tego wąwozu. Chyba dlatego, że miał być ładny (nie był). Ponadto podejrzewaliśmy, że wąwóz mógł dokądś prowadzić. Potwierdził to Gruzin pędzący do kapliczki znajdującej się na końcu usłanej kamieniami drogi. W biegu powiedział, że jest druga, lepsza droga, której używają pogranicznicy. No więc powtarzając wcześniejszy błąd pojechaliśmy obczaić tę drogę.


Nowa droga pięła się mocno do góry żeby ominąć nieszczęsny wąwóz i z najwyższego punktu powinno być widać przy dobrej pogodzie Kazbek (nie było widać). Przypomniało mi to knajpki w Kazbegi, które szczyciły się tym, że nie widać z nich Kazbeku (był za chmurami). Wielka mi rzecz! Z Warszawy też Kazbeku nie widać, a jakoś nikt się tym nie chwali...

Podjazd nie był trudny, choć drogę zaśmiecały duże ilości kamieni. Ciekaw byłem jak będzie się tędy zjeżdżać w drodze powrotnej, bo momentami było stromo, a kamienie oczywiście leżały też na zakrętach (bo czemu miałoby być łatwiej?). Póki co jechaliśmy jednak do przodu, gdzie też czekały nas zjazdy.


W rzeczywistości nie było aż tak dramatycznie, jak na zdjęciu, ale miękka nawierzchnia wymieszana z kamieniami wielkości melonów nie ułatwiała mi zdania.


Żeby nie było nudno zrobiłem to, co umiem najlepiej. Wyjebałem się (tak, tak, używałem TYLNEGO hamulca). Artur oczywiście przejechał (ale nie martwcie się, w późniejszych częściach też będzie miał swoje pięć minut )


Cały ten wysiłek służył tylko temu, by zjechać do tej dolinki. A potem trzeba było wrócić.


O, tutaj widać podłoże na tym zakręcie, na którym zjeżdżając zaliczyłem glebę (wjeżdżać zresztą też :-)).

Po wąwozie Truso przyszła kolei na przejazd przez główny grzbiet Kaukazu i udanie się do Szatili.


Przejazd przez Przełęcz Krzyżową nie wyróżniałby się niczym szczególnym, gdyby nie fakt, że padał lekki deszcz i na drodze pojawiła się cienka warstwa błotka. Inaczej ten jedyny pozbawiony asfaltu fragment Gruzińskiej Drogi Wojennej byłby nudny (niestety za jakieś dwa lata będzie - prace nad położeniem bitumenu trwają).


Po drugiej stronie. Artur w tle z tym brzydkim budynkiem z mozaiką, przy którym wszyscy robią sobie zdjęcia. Wszyscy, ale my nie!


W tym miejscu sprawiedliwości stało się zadość, bo wreszcie Artur zaliczył jakąś glebę (widzicie ten łuk wyrzeźiobny w żwirze? to właśnie jego dzieło). Niby zwykła gleba postojowa, a jednak zatrzymała nas na miejscu na całe pół godziny, bo... DRka przestała przenosić napęd na koło :-)

To ci heca, szósty dzień wyjazdu, wszystko idzie jak z płatka, a tu nagle gleba przy 5km/h i motocykl przestaje działać. No cóż, trzeba go obejrzeć. Oglądamy i oto co widzimy:
a) sprzęgło? działa, wysprzęgla.
b) gaz? kręci silnikiem aż miło.
b) biegi? wchodzą wszystkie, po wrzuceniu łańcuch ładnie przeskakuje.

Tylko co z tego? Artur wrzuca jedynkę, odpuszcza sprzęgło, kręci silnik do 6k obrotów, a motocykl stoi w miejscu. Potem to samo robi na trójce i piątce. Niezłe jajo. Czyżby silnik się spierdolił? Od takiej gleby?! Niemożliwe... No, ale co zrobić? Trzeba będzie zdjąć pokrywę i zajrzeć do środka.

Nim jednak do tego dochodzi Artur dzwoni do Sebastiana ze Stajni Motocyklowej i streszcza problem. To nasza ostatnia deska ratunku. Po krótkiej rozmowie Seba dochodzi do wniosku, że jedyne co się mogło stać - skoro wszystkie wcześniej wspomniane elementy działają sprawnie - to że od uderzenia zeskoczyła jedna z tarcz sprzęgła i przestały się kleić (sory stary, jeśli powiedziałeś coś innego, ale tak to zapamiętałem :-)). Więc jednak trzeba otwierać. Rzecz dzieje się w Ananuri, koło Zalewu Żinwali, jest już po 19-tej, więc nie możemy liczyć na jakiś warsztat mechaniczny. Niestety nie mamy kluczy żeby zdjąć pokrywę kosza sprzęgła. Idę więc do straganów przy ruinach zamków by namówić kogoś do pożyczenia takich kluczy albo podpowiedzenia gdzie znajdę stację benzynową sprzedającą takie klucze (6-tki bodajże). Już wszystko mam ugadane, facet ma jechać zaraz do domu poszukać kluczy, a tu nagle Artur macha do mnie ręką i pokazuje, że już wszystko okej.

Co się okazało? Zadzwonił do niego Sebastian i kazał mu sprawdzić czy ma luz na sprzęgle. Oczywiście nie miał. Linka zakleszczył się w tej tulejce, którą reguluje się napięcie linki przy klamce (czy toto ma jakąś nazwę?) i w efekcie nawet po odpuszczeniu sprzęgła silnik był cały czas wysprzęglony. Ot i cała tajemnica uszkodzenia silnika przy glebie parkingowej. Możemy jechać dalej :-)

Daleko jednak nie zajeżdżamy, bo wkrótce zastaje nas noc (dziwne, co?) i trzeba szukać miejsca na nocleg. Po chwili wahania decydujemy się wrócić w okolice miejsca gleby i tam poszukać kawałka płaskiej ziemi. W czasie postoju pod mostem widziałem idealne miejsce (płaskie, zielone, przy wodzie), ale po ciemku nie wiemy jak tam dojechać (wyjazd z rzeczki dzielącej nas od miejscówki jest zbyt stromy, by próbować go pokonać w nocy), więc rozbijamy się zaraz przy drodze.

Poranek jest przepiękny. Budzi nas powoli, acz zdecydowanie, padający deszcz oraz kałuża wody na dachu namiotu. Kilka razy przestaje i znów zaczyna padać. Konsultujemy się z centrum meteorologicznym w Polsce i okazuje się, że dziś ma nie padać tylko w Batumi, a w kolejnych dniach mokro będzie w każdym miejscu, które choć troszkę interesuje nas w Gruzji. Już teraz wiemy dlaczego Gruzja to kraj słońca.

W takiej sytuacji nie pozostaje nam nic innego, jak zmienić plany i zamiast moknąć i wkurwiać się przez kilka dni stwierdzamy, że pora na plan C. Jedziemy do Iraku, a co. Tam na pewno nie pada!

Wcześniej musimy jednak dojechać do granicy tureckiej, a to nie takie proste, bo Gruzini jeżdżą jak totalni debile. Nie, nie chodzi o fantazję. Jeździłem motocyklem po Indiach i wiem co to znaczy fantazja kierowców. Gruzin za kółkiem to po prostu bezmózgi kretyn. Pędzi na złamanie karku, wyprzedza cztery auta pod górkę na ślepym zakręcie, mija cie o kilka centymetrów przy 120km/h mimo iż ma do dyspozycji cały lewy pas i takie tam. Po tym wyjeździe jedno wiem na pewno: w Gruzji powinno się celowo dziurawić drogi, żeby zwiększyć poziom bezpieczeństwa.


Do Turcji zamierzamy wjechać przejściem granicznym pomiędzy Posofem a Vale, którym wjeżdżałem do Gruzji na stopa w 2008 jadąc z Egiptu do Górskiego Karabachu. Przejście jest kompletnie zadupiaste, wtedy nie było na nim nawet asfaltu, a co najważniejsze prawie nie ma nim ruchu. Nasza droga do granicy wiedzie przez Gori, Borżomi i Achalciche, nad którym góruje świetnie zachowana turecka twierdza.


W samym mieście czeka nas nielada niespodzianka. Na rynku (powiedzmy, że to rynek) trafiliśmy zupełnym przypadkiem do knajpki, która okazała się oferować najlepsze khinkali w Gruzji (obaj przyznajemy to jednogłośnie i wklepiemy każdemu, kto twierdzi inaczej ;-)). Naprawdę wyśmienite. A do tego duże i tanie. Jak chcecie to zaznaczę lokalizację tej knajpy na mapach googla i podeślę :-)


Stepanatsmida - Posof. Ok. 400 km (mapa nie pokazuje wąwozu Truso, bo według Google nie ma tam drogi).

Link do mapki: http://goo.gl/maps/l4l1J

No więc klamka zapadła. Jedziemy do Iraku, a dokładniej irackiego Kurdystanu. Przewinięcie Turcji planujemy na dwa dni, ale żeby nie było nudno mamy zamiar jechać pierw wzdłuż granicy armeńskiej, a potem irańskiej przez otoczone złą sławą tereny tureckiego Kurdystanu (te leżące w wysokich górach na południe od jeziora Van). Naszym celem jest miasteczko Silopi, jedne czynne przejście turecko-irackie.

Ps.
Fakt, przesadziłem z wagą Artura. Nie waży biedaczysko 70+ tylko chyba 67 (tak to było? ;-)). Ale tak naprawdę, co to właściwie zmienia? I tak miał łatwiej ;-)

Ostatnio edytowane przez Tofel : 23.09.2013 o 18:29 Powód: Artur
Tofel jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem