Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22.08.2011, 01:53   #33
stoner
Przygoda jest tuż za rogiem
 
stoner's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2009
Miasto: Warszawa
Posty: 97
Motocykl: KTM 690 Enduro
stoner jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 dni 15 godz 39 min 35 s
Domyślnie

Dzień 6 – 7.04.2011

Merzouga – okolice Tagounite

Budzimy się Hotelu Kasbah Panorama i zbieramy graty. Czeka nas dziś długi odcinek, wzdłuż granicy z Algierią. Chcemy dojechać dziś do Tagounite, ale mamy kawał do przejechania i nie będzie to byle jaka dojazdówka.. Będziemy jechali autentycznym fragmentem odcinka specjalnego dawnego, prawdziwego Rajdu Paryż – Dakar. Świadomość tego przyjemnie łechce nasze ego. Z asfaltem pożegnamy się definitywnie w Taouz. Reszta to ponad 200 km prawdziwie pustynnej przeprawy. Jest lekka obawa o paliwo i wodę. Spodziewałem się, że może być ciężko, ale nie sądziłem, że zaliczę tego dnia najbardziej męczący przejazd w moim życiu.

Z Merzougi ruszamy zatankowani, toczymy się przy majestatycznej hałdzie piachu – sięgającej ok. 150 m wysokości Erg Chebbi. Toczymy się spokojnie asfaltem do Taouz, gdzie główna asfaltowa droga kończy się posterunkiem i murem postawionym w poprzek drogi.

Kombinujemy jak to objechać, by trzymać się wyznaczonej trasy. Od razu do akcji wkracza kilku majfrendów mówiąc, że musimy się cofać, że jest objazd, że dalej droga jest nieprzejezdna itd. Ich wskazówki nijak się mają do naszej wytyczonej trasy, a my nie mamy zamiaru z niej rezygnować. Odjeżdzamy kilkaset metrów poza miejscowość i od razu zaczepia nas kolejny majfrend. Rysuje nam mapę okolicy tłumacząc jak mamy jechać i mówi, że nas poprowadzi swoim motorowerem..





Nie po to tu przyjechaliśmy. Enduro nie penia. Dziękujemy majfrendom i zmykamy jak najszybciej w kierunku kolejnych waypointów, objeżdżając jednak fragment z posterunkiem i murem na środku drogi. Zaczyna się off i robi się ciekawie. Wracamy na naszą wyznaczoną trasę i wjeżdzamy w Oued Ziz – odcinek Rajdu Paryż – Dakar. Oued występujący również pod nazwą Ued lub Wadi to po prostu sucha dolina rzeki, która okazjonalnie w porze deszczu tworzy szerokie, wartkie i błotniste rozlewisko. Podczas naszego wyjazdu było sucho. Pamiętając opisy przejazdów przez te rejony omylnie stwierdzamy w pewnym momencie, że najgorsze mamy za sobą i zdegustowani niskim poziomem trudności jedziemy dalej. Jest potwornie gorąco, cały czas jedziemy przez pustkowia. Gdzieniegdzie są różne krzaki czy palmy, ale generalnie trudno tu o cień.








Docieramy odmiejscowości Remlia w dolinie rzeki Rheris. Remlia to kilka glinianych chałup na pustkowiu. Dzieciaki biegają wokół zabudowań i na nasz widok wykazują rodzaj zainteresowania, którego staramy się unikać. Gdyby nie to, że na jednej z glinianych chat widnieje namazana farbą informacja, że sprzedają tu benzynę, pewnie byśmy się nie zatrzymali.

Tankujemy, przy okazji kupując zimną colę (sam nie wiem jak oni to robili – generator chyba..) Jest bardzo miły zadaszony taras, po chwili do zimnej coli wjeżdżają orzeszki jako poczęstunek. Dzieciaki od razu oczywiście próbują nam sprzedać różne pamiątki. Robimy krótką regenerację wdając się w pogaduchy ze starszymi miejscowymi. Ci niepokoją nas nieco zdecydowanie odradzając dalszą podróż obraną trasą. Mówią wręcz, że nasze motocykle tego nie przejadą, że popalimy sprzęgła i zostaniemy tam na dobre. Mówiąc to szczególnie spoglądają na Africę Wojtka kręcąc jednoznacznie głowami. Mówią, że czeka nas 5 kilometrów miękkiego, miałkiego piachu fesz fesz, że niedawno miała miejsce jakaś impreza sportowa i ciężkie pojazdy rozjeździły dodatkowo i tak trudny do przejechania odcinek.

Kilka słów o samym fesz fesz. Jeśli śledziliście dzieje rajdu Dakar, termin ten pojawiał się w nim wielokrotnie. Występował zawsze bardziej jako opis konfrontacji zawodnika z trudną do przebycia przeszkodą niż jako surowy opis rodzaju nawierzchni. Fesz fesz to rodzaj bardzo miałkiego, lekkiego piachu przypominającego talk. Jest potwornie kopny, pyli się niemiłosiernie i strasznie utrudnia jazdę.

Wiedziałem, że napotkamy trudny fragment z fesz fesz na dzisiejszej trasie, ale przyznam, sądziłem, że mamy go już na nami.. Tradycyjnie namawiają nas na zmianę kursu, a my tradycyjnie butnie mówimy, że jak to, my tego nie przejedziemy

Ostatecznie decydujemy się kontynuować trasę wg plau, czyli wkroczyć w pełną fesz feszu dolinę rzeki Rheris. Pierwszy kontakt z fesz feszem był totalnym szokiem. Nie zdążyliśmy na dobre odjechać od wioski, dzieciaki jeszcze za nami biegły, jak „droga” wyjazdowa przeistoczyła się w jednej chwili dosłownie w szlak pokryty tonami beżowej mąki. Pierwszy Arni zaraz się zakopał, Wojtek za nim się wywrócił.. Ja widząc to co się dzieje nie bardzo wiedziałem, czy jechać, czy stanąć i czekać. Tylko na co? Nie można było tego objechać, bo początkowo „droga” ogrodzona była z dwóch stron drucianym płotem. Później płotu już nie było, ale przestało mieć to znaczenie, bowiem fesz fesz był wszędzie dookoła.










Wjeżdżając w to diabelstwo momentalnie motor się zakopywał lub przewracał, tworząc jednocześnie za sobą chmurę pyłu, przez którą nic nie było widać. Dalsza jazda była próbą wypychania ciągle buksującego tylnim kołem sprzętu, odpychając go nogami w grząskim piaskowym pyle. Pot zalewał oczy, pył zapychał nos, wentylator dmuchał gorącym powietrzem po nogach a dodatkowo co chwilę trzeba było podnosić przewrócony motocykl. Woda zaczęła znikać w tempie ekspresowym. Zaczęło robić się nieciekawie. Upał dawał się we znaki.



To był istny test na wytrzymałość fizyczną i psychiczną. Ciągłe zmaganie się z motocyklem w tych warunkach, w kasku, zbroi, kurtce było wykańczające. Walcząc z piachem rozdzielaliśmy się kilkukrotnie, szukając pomiędzy zaroślami swojej własnej ścieżki, co wzmagało niepokój – perspektywa utknięcia samemu na środku tego pustkowia, z ograniczonym zapasem wody i bez łączności nie była komfortowa. Ja co prawda miałem ze sobą lokalizator satelitarny, którym w razie potrzeby mógłbym przywołać pomoc. A wierzcie mi, naprawdę zaczęły pojawiać się w głowie myśli, że taka pomoc może okazać się konieczna. Nadziei dodawały fragmenty twardszego piachu, ale one zaraz się kończyły zmuszając do dalszej wycieńczającej walki z fesz feszem w palącym słońcu.

Mój oddech stał się płytki i bardzo szybki. Zacząłem całkowicie opadać z sił. W pewnym momencie stwierdziłem, że dalej już z nie dam rady. Muszę odpocząć. Dalej po prostu nie miałem już sił walczyć z tym piachem. Miałem jeszcze ok. 1,5L wody, to bardzo niewiele jak na takie warunki. Zostawiłem motor w miejscu, w którym się zatrzymałem, zdjąłem kurtkę i zarzuciłem ją na pobliski krzak, kładąc się w jej cieniu. Nie byłem w stanie uspokoić oddechu przez następne pół godziny. Przegrzałem się, to na pewno. Tomek został ze mną, chyba miał się lepiej, bo był w stanie myśleć o zrobieniu zdjęć. Arni z Wojtkiem byli gdzieś przed nami.





To była jedna z najprzyjemniejszych przerw, jakie sobie kiedykolwiek zrobiłem. W ogóle nie miałem ochoty wychodzić spod tego krzaka. Leżałem sobie na zdjętej zbroi, kurtka dawała odrobinę cienia, na głowę, ale w nogi paliło niemiłosiernie. Buty enduro do przewiewnych nie należą. Odwlekałem to wstawanie tak długo jak mogłem. Chyba nawet udawało mi się przysnąć na chwilę. Wiedzieliśmy, że to jedynie 5 kilometrów do przebycia, że dalej powinno być już znośnie, ale przy kończącej się wodzie przychodziły mi do głowy myśli, żeby przeczekać ten piekielny dzień pod tym krzakiem i jechać nocą, jak będzie chłodniej. Ze 3 kilometry z tych piekielnych 5 już przejechaliśmy, ale do końca nie wiemy czego się spodziewać, jak już wyjedziemy z fesz feszu. W końcu po niemal godzinie, gdy znowu mogłem swobodniej oddychać siły wróciły na tyle, żeby podjąć dalszą walkę z piachem. Wyjechaliśmy w bardziej otwarty teren, bez krzaków, ale w dalszym ciągu w polu widzenia mieliśmy jedynie wydmy. Było przed 17, przed nami kawał drogi, a my nawet nie wiemy gdzie jest Wojtek i Arni. Po władowaniu się w miałki piach zbyt dużo energii kosztowało wypychanie załadowanego motocykla z tej pułapki. Zostawiałem motor i dreptałem przez piach 100-200 m na zasadzie miękko, miękko, twardo, szukając najłatwiej przejezdnej ścieżki i markując trasę śladami. Jak trafiałem na miękki piach, szukałem wokół twardszego podłoża i dreptałem dalej. Potem wracałem po motocykl i podążałem za swoimi śladami.





I tak w kółko. Za którymś razem na horyzoncie pojawiło się jakby wypłaszczenie nie pokryte już wydmami.. Jaka to była radość!! Zbyt wczesna co prawda, bo musieliśmy się tam jeszcze dostać przez hałdy piachu wciąż będące przed nami, ale w tej sytuacji człowiek jest w magiczny sposób wykrzesać dodatkowe siły do brnięcia przez przeszkody.

W końcu, po ostatnim korycie rzeki wyjechaliśmy na płaski teren bez piachu! Jaka to była ulga!





Powiedziałem sobie, że jednak to była przesada i jeśli kiedyś wrócę do Maroka, ominę to miejsce szerokim łukiem. Ale to co było dalej, było chyba nagrodą za wszystkie trudy, jakie mieliśmy wcześniej. Najpierw wytoczyliśmy się na szeroką dolinę z pięknymi skałami pasma El Mziouida od północy. Wciąż nie wiedzieliśmy gdzie Wojtek i Arni, ale nie zostawało nam nic innego jak jechać do przodu. Arni miał miał wgrane namiary trasy, więc wcześniej czy później powinniśmy się spotkać. W końcu zauważyliśmy przed mijaną z oddali kasbą motocykle chłopaków. To było fantastyczne spotkanie! Okazało się, że chłopaki długi czekali na nas za piachami w palącym słońcu, siedząc jedynie w cieniu motocykli. A że upał był niemiłosierny, ruszyli dalej w poszukiwaniu lepszego cienia.




Zatrzymaliśmy się w chłodnym (!) wnętrzu kasby, gdzie można było zamówić nic innego jak tajine i sałatkę, ale mimo wszystko to był fantastyczny posiłek. Muszę też przyznać, że prowadzący ją Berberzy byli jednymi z najmilszych ludzi, jakich wspominam z całego wyjazdu.





Po posiłku siły wróciły w pełni. Dale było coraz lepiej. Zaczęła się ultra szeroka, gładka równina, jak dno wyschniętego jeziora. Można było nią jechać w każdym kierunku – to jest dopiero nieskrępowana wolność. Jazda na azymut przez wiele kilometrów z zawrotną tego dnia prędkością 80-90 km/h była niesamowitym przeżyciem, po doświadczeniach z doliny Rheris.


















Robiło się jednak późno i zdawaliśmy sobie sprawę, że nie mamy szans dojechać przez zmrokiem do Tagounite. Podejmujemy decyzję, że zatrzymujemy się w pierwszym możliwym miejscu do spania. Po drodze pomagamy Berberowi na motorowerze, który jadąc z synem przez pustkowia stanął bez benzyny. Oddałem mu 2L z bocznego kanistra. Był wdzięczny, ale z jego miny wywnioskowałem, że i tak nie pozwoli mu to dojechać do domu. Więcej nie mogłem i nie miałem jak mu oddać. W pewnym momencie wybawieniem okazuje się posterunek policji. Jesteśmy bowiem w strefie nadgranicznej z Algierią i raz na jakiś czas trafiamy na kontrolę i szlabany. Dowiadujemy się, że niedaleko jakaś rodzina ma namioty berberskie, w których można przenocować.

Trafiamy tam bez problemu, choć dojeżdżamy na miejsce już po 21. To, czego doświadczamy tego wieczoru i kolejnego ranka zasługuje na osobny rozdział. Jest bowiem dowodem na to, że im dalej od cywilizacji się znajdujesz, masz szansę poznać wyjątkowych, ciepłych, szczerych i ciekawych ludzi, którzy nie widzą w tobie jedynie gotowego do wydojenia z pieniędzy europejczyka. Trafiamy w miejsce prowadzone przez rodzinę, ale zajmują się nami wyłącznie dzieci. Rodziców nawet nie poznajemy. Najstarszy z chłopców, może 16-letni, jest naszym opiekunem. To on tłumaczy gdzie możemy się zatrzymać i zaprasza do salonu – pokoju telewizyjnego. Cywilizacja dotarła i tutaj, choć zdawało nam się być znacznie poza jej granicami. Był prąd, telewizor i antena satelitarna. Salon nie odbiegał jednak standardem od typowego, polskiego, wiejskiego garażu. Betonowa podłoga, ściana z łuszczącą się farbą olejną. W rogu stoi motorowej 50 ccm. To co odróżniało ten pokój od garażu to stojący w drugim rogu telewizor, zdjęcia rodziny i religijne muzułmańskie plakaty na ścianach oraz dywany na podłodze. Oczywiście mimo naszego odczucia, że to garaż, należało zdjąć klapki z nóg mijając próg domu. Za chwilę chłopak przygotowuje herbatę i przynosi z innej części budynku naszą wspólną kolację – tajine z Kus Kus i cielęciną lub baraniną i chleb. Jemy wszyscy razem z zajmującymi się nami chłopcami z jednego talerza. Oni są wyraźnie ciekawi nas, a my ich. Próbuję komunikować się po arabsku, sięgam za słowniczek arabski i dodatkowo puszczam z telefonu moje lekcje arabskiego na mp3. Chłopaki mają wyraźną radość, śmieją się i odpowiadają na pytania. Przeglądają słowniczek i pokazują mi pojedyncze słowa.






Miałem naprawdę duży szacunek do tej rodziny. Mieli podobno 11 dzieci, ale widzieliśmy samych chłopców. Wytłumaczyli jaki mają podział obowiązków, jeden z nich jest np. pastuchem i tyle. Kiedy część z nich idzie do szkoły, tamten idzie wypasać stado. Czuć było, że żyją zgodnie z prostymi, prawymi zasadami. Wokół musiała być jakaś oaza, bo zdarzało się, że żaby wskakiwały do salonu. Chłopcy z prawdziwą troską, delikatnie wynosili je poza dom. To był zdecydowanie najciekawszy wieczór, jaki spędziłem w Maroko i wielokrotnie wracam do niego myślami. Dzieciaki nie miały w sobie ani odrobiny fałszu. Sprawiały wrażenie bardzo dojrzałych.

Mimo, że mogliśmy przenocować w salonie, zdecydowanie ciekawszą opcją było dla nas przenocowanie na otwartym powietrzu, pod przygotowanym namiotem i milionami gwiazd nad naszymi głowami. Wojtek zadbał o nastrój zapalając świeczki. Arni również zadbał o nastrój częstując nas resztką alkoholu i czymś tam jeszcze. Nocleg kosztował nas ok. 8 złotych. W to miejsce muszę kiedyś absolutnie wrócić, spotkać ponownie tych chłopaków i zawieźć im kilka zdjęć z tego wieczoru.





To jeden z dwóch dni, który po wyjeździe najbardziej zapisał się w mojej pamięci. Nocujemy w osadzie, której nawet nie ma na mapie: Longitude: -5.196822, Latitude: 30.103823. Jeśli ktoś z Was ma zamiar tam dotrzeć, skontaktujcie się proszę ze mną, przekażę im jakiś drobiazg.

Tego dnia robimy ok. 200 km.

__________________
www.marokoenduro2011.blogspot.com
stoner jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem