Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03.11.2018, 00:40   #1
Dredd

Zapłaciłem składkę :)

Zarejestrowany: Jan 2017
Miasto: Warszawa
Posty: 287
Motocykl: nie mam AT jeszcze
Dredd jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 dni 15 godz 45 min 21 s
Domyślnie Turcja po asfalcie -czyli Harley też nadaje się do turystyki. (wakacje 2015)

Jakby tu zacząć
Generalnie to jestem świeży na FAT, jednak poczytałem już co nieco. Ponieważ - jak dotychczas -czerpię z forum pełnymi garściami, łykając coraz to ciekawsze relacje z podróży (i nie tylko), postanowiłem ze swojej strony dorzucić mały kamyczek i podzielić się z Wami wrażeniami z wycieczki do Turcji, którą odbyłem w wakacje 2015r. i relacją, którą napisałem po powrocie.

Dla wyjaśnienia: jeżdżę armaturą (Harley- Davidson), nie Africą, więc i wycieczka będzie odbiegała od większości na forum. Jeśli spodoba się Wam inny (chopperowy) punkt widzenia, będzie to dla mnie znak, żeby wrzucać dalszą część.

Moja druga połowa (obecnie już żona) tak samo jak ja nie wyobraża sobie wakacji bez motocykla. Dlatego jak słyszę, że trzeba negocjować z żoną wyjazd motocyklem, dziękuję Bogu (jakiekolwiek imię by nosił), że mnie przypadło w udziale akurat to babsko. Do tego niewygody związane niekiedy z jazdą motocyklem znosi mężniej niż niejeden „facet”.

A więc - od początku.
W zimie zabrałem się za planowanie urlopu. Pierwotny pomysł padł na Rumunię i Bułgarię oraz kawałek greckiej Tracji. Wobec tego zasiadłem do map, internetu, przeczytałem zakupione przewodniki papierowe i poszybowałem myślami daleko…
Na ścianach naszej sypialni zawisły mapy Rumunii i Bułgarii, zaś na nich zostały pozaznaczane co ciekawsze obiekty oraz – co oczywiste – trasy w stylu Transalpiny czy Transfogarskiej. Wreszcie, wytyczyłem wstępny plan przejazdu, nie omijając największych atrakcji i starając się jednocześnie, aby zarys trasy nie przypominał chińskiego znaczka.
Po podliczeniu kilometrów okazało się, iż robiąc niewiele więcej możemy dotrzeć do Azji (jakkolwiek by to nie zabrzmiało) …
Zatem…
Klamka zapadła! – jedziemy do Turcji. Pieniądze na wakacje jakieś się znajdą, sprawdzony 10-letni Harley także gotów do drogi, więc czas zabrać się za planowanie trasy. Trzeba było kupić nowego gpsa, bo dotychczas posiadany miał całą Europę, ale tylko Europę…

Gdy powstał wstępny plan trasy, rozpoczęło się poszukiwanie kompanów – ze znajomych motocyklistów nie znalazł się nikt chętny, więc wrzuciłem posta do internetu. Niestety, to także nic nie dało. Trudno, jedziemy sami.

Z podjęciem decyzji nie było oczywiście tak łatwo. Po pierwsze, oprócz Europy nie byliśmy nigdzie dalej, ani tak naprawdę w kraju muzułmańskim. No, może poza Bośnią, ale stamtąd przywieźliśmy mieszane uczucia.
Tradycyjnie głupim, polskim zwyczajem, kierując się przesądami oraz bełkotem, którym karmią nas media, byliśmy pełni obaw co do wyjazdu. Każdy prawdziwy Polak wszak wie, że w takiej Azji najlepsze co nas może spotkać to pożarcie przez Muzułmanina
Najgorsze, że głosy pojawiające się w internecie nie rozwiewały naszych obaw. Mówię tu oczywiście o wpisach tych, „co w d… byli i g… widzieli”.
Natomiast ci, co odwiedzili Turcję wypowiadali się w samych superlatywach – świetny kraj i wspaniali ludzie. I na szczęście tych posłuchaliśmy!
Bardzo wielką pomocą przy planowaniu podróży okazała się strona „Turcja w sandałach”, gdzie można znaleźć bardzo rzeczowe wskazówki odnośnie tego wielkiego, pięknego kraju oraz dokładne pozycje gps konkretnych obiektów- zabytków.
To ostatnie jest bardzo ważną sprawą – nie trzeba pilnować drogi, kluczyć, szukać, tylko jedzie się prosto do celu. Przy motocyklu chłodzonym powietrzem (jakim jest Harley – Davidson), w gorącym klimacie warto zatrzymywać się tylko wtedy, gdy jest to konieczne.
Oczywiście, motocykl wyposażony był w dodatkowy wskaźnik temperatury oleju, dzięki któremu udało się nie przegrzać silnika. Choć raz konieczny był półgodzinny przymusowy postój na kawę (czyt. ostygnięcie silnika), bo temperatura zbliżyła się do granicznej.

Kilka dni przed wyjazdem dowiadujemy się o zamachu terrorystycznym w Stambule.
- Co robimy?
- Na tydzień przed wyjazdem mamy odwołać wakacje?!!
- Racja, jedziemy!

Startujemy!

Nie zdążyliśmy jeszcze wyjechać z garażu, a spotkała nas pierwsza (i na szczęście ostatnia) awaria – gps utracił ładowanie. Trudno – wieczorem to sprawdzę, a Polskę uda się pokonać „po mapie papierowej”. Pogoda dopisuje, więc droga przez Polskę minęła bezproblemowo. Śpimy w gospodarstwie agroturystycznym pod granicą z Barwinkiem. Wieczorem uporałem się z gps-em. Wyszło na jaw, że zawiodła „niemiecka technologia”. Otóż gniazdko produkcji niemieckiej, które kupiłem przed wyjazdem okazało się nie do końca przemyślaną konstrukcją. Styki się zwarły i spalił bezpiecznik, lecz po rozebraniu i ich odpowiednim zaizolowaniu wszystko było ok.
Poranek przywitał nas przepięknym, polskim słońcem i białymi barankami na niebieskim niebie. Aż chciało się jechać!



Przejazd przez smutną Słowację trwał odwrotnie proporcjonalnie do wielkości tego kraju (remonty, źle oznakowane objazdy, wieczne ograniczenia do 50km/h i wlokący się kierowcy). Lepiej poszło przez dobrze nam znane i lubiane Węgry. Po drodze nie zwiedzaliśmy niczego, tylko staraliśmy się pokonać założoną na dany dzień liczbę kilometrów. Żal nam było jedynie, że nie udało nam się skosztować węgierskiej kuchni… choćby langosza czyli mojej ulubionej, choć niezbyt wyszukanej potrawy, (chyba) węgierskiej

Dojechaliśmy do Rumunii. Ostatni raz moja noga stała tu za ciężkiej komuny – pamiętam jedynie biedę i obdarte dzieci. Od tego czasu minęło jednak wiele lat – obecnie Rumunia jest w Unii Europejskiej oraz strefie Schengen, co oznacza, że musiało się dużo zmienić. Okazało się, że faktycznie kraj ten wygląda inaczej. Drogi przyzwoite, bez problemu można zjeść coś dobrego. Z ciekawością połykaliśmy kolejne kilometry, chłonąc rumuńskie krajobrazy. Naszym celem był przejazd Transalpiną, czyli drogą DN67C z Sebes do Novaci, przeprawa promem przez Dunaj i „łyknięcie” jak najwięcej kilometrów Bułgarii. Niestety dość duży ruch w Rumunii spowodował, że droga upływała dość mozolnie.
Dojechaliśmy do Sebes i zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Na szczęście szybko wpadł nam w oczy napis rooms lub równoznaczny po rumuńsku i w dodatku - z namalowanym motocyklem 
Tam pojechaliśmy! Okazało się, iż oprócz nas, nocowało tam kilkoro przedstawicieli polskiej braci motocyklowej, którzy jednak poszli na kolację do restauracji gdzieś w mieście. Po rozpakowaniu przesympatyczny właściciel pensjonatu zawiózł nas tam swoim samochodem, choć nie było wcale daleko. Za nic nie dał się przekonać, że spacer dobrze nam zrobi!
Kosztując specjały kuchni rumuńskiej spędziliśmy miły wieczór w motocyklowym towarzystwie. Był nawet plan, aby razem przejechać Transalpinę, ale my musieliśmy startować wcześniej. Mieliśmy cichą nadzieję, że towarzystwo, mając szybsze maszyny dogoni nas na trasie.



Wychodzę z założenia, że jadąc dalej trzeba niestety nałożyć sobie (przynajmniej na dojazdach) pewną dyscyplinę, aby w razie nieprzewidzianej obsuwy nie było nerwówki. Wiadomo, że na trasie wszystko może się zdarzyć: objazdy, deszcz, złapana guma i tak dalej.

Tymczasem pogoda – jak to na wakacjach - tradycyjnie bajka. Błękitne niebo, od czasu do czasu kilka chmurek.
Spokojnymi z początku serpentynkami pięliśmy się coraz wyżej, a widoki robiły się coraz ciekawsze.
Transalpina z początku wiedzie wśród lasów, by dopiero po jakimś czasie ukazać to, co ma motocykliście najlepszego do zaoferowania – wspaniałe zakręty pośród pięknych, górskich krajobrazów. W niższych partiach często można było zobaczyć rozbite przy samochodach namioty i piknikujących Rumunów. My tymczasem dalej szlifowaliśmy podłogi na zakrętach, by finalnie znaleźć się na dachu świata. Takie wrażenie robi bez wątpienia przejazd szczytami gór. Zatrzymaliśmy się jedynie, by nasycić oczy pięknymi krajobrazami, zrobić parę „stacjonarnych” zdjęć i w dalszą drogę.










Z zasady asfalt był bardzo dobry a droga z reguły nie była otoczona barierkami psującymi krajobraz, choć trzeba powiedzieć, iż zdarzyło się kilka odcinków off-roadowych. Bez większego problemu jednak można było je pokonać dobrze przystosowanym do tego typu przejazdów crossem, jakim bez wątpienia jest Harley- Davidson Road King Nie chciałbym jednak jechać tamtędy w deszczu – jakoś brązowa glinka nie wzbudzała mojego zaufania. Ruch nie był duży, więc jazda sprawiała niebywałą frajdę, zaś trasa (chyba trzeba powiedzieć niestety) nie zajęła dużo czasu. Zrobiliśmy sobie jeszcze małą przerwę na kawę, siedząc na tarasie kawiarenki i sycąc oczy i serca przepięknymi widokami…























Dredd jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem