Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11.12.2019, 08:51   #11
Gończy
 
Gończy's Avatar

Zapłaciłem składkę :) Dział PiD

Zarejestrowany: Mar 2017
Miasto: LPU
Posty: 1,141
Motocykl: RD07a
Gończy jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 2 tygodni 1 dzień 9 godz 5 min 52 s
Domyślnie

9 sierpnia - piątek

To nic że jest piątek, a piątek to jak mawiają zły początek. Tamtego poranka nic by nas do tego nie przekonało. Plany porannego wyjazdu trochę się przesunęły i po szybkim śniadaniu, żegnani przez poznane zeszłego popołudnia wesołe towarzystwo, ruszyliśmy dzielnie drogą 897 do granicy ze Słowacją.
W Bieszczady jeździłem od szczeniaka, kiedy jeszcze mieszkałem pod Rzeszowem i uczyłem się tam w liceum. Potem na studiach tłukliśmy się z plecakami pociągiem „noc długą przecinającym, buntującym się na ostrych zakrętach”, dwa razy do roku z całym mandżurem na linii Lublin – Zagórz, a potem zdezelowanym PKS-em do Rzepedzi, Komańczy czy Ustrzyk i hen do gór. Dwadzieścia lat temu, kiedy jeszcze kolejka bieszczadzka nie była tak popularna a Siekierezada nie wyglądała jak Mc Donald, te podróże miały swoją magię. Teraz jadąc w weekend tą trasą musisz stale uważać i mieć oczy naokoło głowy. Samochody parkujące wzdłuż drogi w okolicach Smereka czy w Cisnej, motocykle śmigające jeden koło drugiego, płatny parking widokowy pod Caryńską albo przy schronisku pod Małą Rawką jest jak kubeł zimnej wody wylany na rozgrzany, rozmarzony łeb, trochę jak kop w jaja z bardzo dużego rozpędu. Pamiętam do dziś jak jechałem tędy pierwszy raz swoim motocyklem i powiem wam trochę mi było głupio i nieswojo. Niestety tabuny turystów dotarły tutaj bardzo szybko, a może ja urodziłem się za późno. Brak mi trochę tamtych starych wakacyjnych Bieszczadów. Ktoś powie, że kiedyś to były Bieszczady a teraz to nima… Chyba wystarczy jednak przyjechać tu poza sezonem a wtedy nagle góry przechodzą swoją metamorfozę - nikt po nich nie biega, nie trąbi, nie drze gęby i nie rzuca papierków i śmieci gdzie popadnie. Deszcz kapie jak kapał kiedyś a potoki wzbierają równie szybko co w XX wieku. :
No ale dość tych smętów i przynudzania bo właśnie zjeżdżamy w dół bukowym lasem na Słowację. Postój robimy przy Węgierskiej granicy i decydujemy się polecieć w kierunku na rumuńską Oradeę.
Humory dopisują, przednia pogoda, jakieś jedzonko, fajeczka i jest ogólnie pięknie. Przodem pędzi Piotrkowy GS 1150 ADV z pojemną cysterną a za geesem żwawo pomyka Afryka. Cóż może być wspanialszego niż przejażdżka w piątkowe wczesne popołudnie. Mijamy jakąś cysternę, która jedzie pod górkę i widzę, że puszcza nam oczko więc instynktownie zwalniam bo teren zabudowany tuż tuż. Potem jakaś łada robi to samo, potem kolejny samochód a mimo to kolega mi się oddala. No dobra, przecież nie będę go ścigał. Za jakieś dwie minutki i tak go dogoniłem bo zjeżdżał właśnie do zatoki przy drodze, wprost w objęcia dwóch policjantów. No nic, zaparkowałem za nim i czekamy. Panowie łapią kolejne samochody nie mierząc do nich nawet z żadnego radaru. Okazuje się że radar mają ale jakieś pół kilometra wcześniej, schowany w krzakach. Czas leci a my stoimy. W końcu kumpel nagrodzony mandacikiem zaczyna zakładać kask. Mandatu nie zapłacił od razu bo nie braliśmy nawet żadnych lei. Zbliża się godzina piętnasta w piątek, a ten uparł się że musi znaleźć bankomat i komisariat. No dobra jestem ugodowym człowiekiem więc jedziemy. Po kwadransie zajeżdżamy pod mały komisariat na zadupiu. Pod budynkiem sześć radiowozów ale przybytek zamknięty na cztery spusty. Nie ma żywej duszy. Wszyscy musieli pójść sobie do domu. I w tym momencie kolega podejmuje decyzję, która zaważa na całym wyjeździe. Podjedziemy do miasta na chwilkę opłacić mandat w centrum na komisariacie, szast prast i lecimy dalej. Zapala mi się czerwona lampka w głowie i mówię że to nie jest zbyt dobry pomysł żeby się pakować w piątek przed 17 do ponad 200 tysięcznego miasta, kiedy wszyscy zapieprzają do domu na weekend. Kumpel jest nieprzejednany.
No dobra, machnąłem ręką. Nie pamiętam czy już ten mandat zapłacił wtedy w mieście czy przywiózł go do Polski. Pamiętam tylko że jedziemy sobie wylotówką z Oradei w kierunku na zachód. Trzy pasy, ruch jak w Istambule, co chwila ktoś trąbi, wyprzedza, ciężarówki prą naprzód, między nimi skaczą osobówki, a my w środku tego burdelu na motocyklach, no masakra. Trzeba strasznie uważać bo nie dość, że jedziesz pod ostre słońce to na sygnalizacji nic nie widać. Gs leci przodem ja za nim. Za mną jakieś młode towarzystwo ciśnie w białej becie i jeszcze trąbi. Przyspieszam, lekki łuk a za łukiem nagle skrzyżowanie. Kumpel daje po heblach w ostatniej chwili i hamuje przed czerwonym światłem, które ja dostrzegam w ostatniej chwili. Zaczynam hamować ale wiem, że już jest za późno. Poza tym na plecach mam osobówkę i nie jestem pewien czy się wyrobi i zahamuje. Kątem oka widzę że samochody nie zdążyły ruszyć z drogi po mojej lewej. Wszystko dzieje się błyskawicznie. Słyszę jak beta hamuje za mną z piskiem a ja odbijam pomiędzy samochody na prawym pasie a motocykl kumpla i przelatuje na czerwonym zwalniając dopiero za skrzyżowaniem. W lusterku widzę, że białe bmw staje z piskiem jakiś metr za gs – em. Uff. Wszystko w porządku ale za ułamek sekundy słyszę konkretny huk z tyłu. Za osobówką jechał transit wypchany cyganami i sprzętem budowlanym po sam dach. Pomimo hamowania wali z impetem w osobówkę, a ta w motocykl Piotrka. W lusterku widzę jak od gieesa odpadają jednocześnie trzy kufry, motocykl skacze w przód i wali się na glebą razem z ziomkiem. Kumpel leży. Zeskakuję z motocykla i lecę rzucając łaciną na lewo i prawo. Na szczęście Piotrek wstaje sam i chyba nic mu nie jest, tylko poobijany i ponaciągany, trochę w szoku. Motocykl na szczęście miał gmole za kołem i impet uderzenia poszedł głównie na nie. Poskładał je i pogniótł również boczne. Plastikowy błotnik na kole przestał istnieć, zbity reflektor, osłona cylindów, włącznik kierunkowskazów, owiewka, porysowany bak i rozpieprzone zamki w kufrach. Z daleka wyglądało to znacznie gorzej. W osobówce jeden chłopak utyka. Skrzyżowanie zablokowane, afera na całego - policja, karetka, godzina 17, piątek. Koło w gieesie na szczęście chyba proste ale to trzeba jeszcze obadać bo opona przyjęła niezły strzał. No żesz kur.. mać - czyżby „lawetowy blues”? Z nerwów zapominam nawet cyknąć fotki z miejsca wypadku. Ściągamy motocykl na pobocze, na szczęście odpala. Zbieramy się wszyscy na komisariat: młodzież z białego bmw, rozdarci cyganie z dostawczaka, my oraz mundurowi. Pomaga nam też jeden Rumun, jak się okazuje był świadkiem zdarzenia. Jako że zgodnie z przysłowiem „ głupi ma zawsze szczęście”, okazuje się, że jest on też emerytowanym policjantem a przy okazji tłumaczem i biznesmannem. Potem poznajemy go bliżej, pomaga nam załatwić wszystkie papiery i temat ubezpieczenia. Po raz kolejny przekonujemy się, że w sumie świat jest pełen dobrych ludzi. Koleś pozwala nam się przekimać w jego starym mieszkaniu, co prawda w trakcie remontu ale wcale nam to nie przeszkadza. Nad ranem użycza nam również warsztat do ogarnięcia rozbitego motocykla. Może jednak ten bażant pod Sieniawą to był zły omen?
Ale zanim poranek zapukał do okien naszego rumuńskiego lokum na trzecim piętrze starego osiedla był przecież jeszcze wieczór. Właściciel mieszkania przyjechał do na jak obiecał wieczorem i poszliśmy na podwórko, gdzie zostaliśmy elegancko zapoznani z lokalesami okupującymi ławki pod blokiem. Zabrał nas również do piekarni obok, żeby przedstawić swojej znajomej. Kupiliśmy browar w większych ilościach, jakieś jedzenie i usiedliśmy niedaleko sklepu na ławeczce przy ulicy. Ciśnienie z nas powoli zeszło. W Rumuni niby jest zakaz spożywania alkoholu w publicznych miejscach ale jak ktoś nie robi zbytniej trzody i pije piwko kulturalnie to nie ma z tym żadnego problemu. Dowiedzieliśmy się co nieco o Oradei i jej mieszkańcach. Po zamknięciu sklepu dołączyła do nas jeszcze Lavinia, młoda ekspedientka, którą poznaliśmy w supermarkecie. Ot tak bez ceregieli, skończyła pracę i przyszła na browar pogadać. Fajnie było posłuchać jak wygląda życie w tym mieście z jej punktu widzenia, choć jej podejście do niego nie różniło się zbytnio od podejścia młodych, z którym spotykamy się u nas. Ot miasto jak miasto. Jest fajnie ale chętnie wyrwałaby się do większego albo gdzieś wyjechała za granicę.
Zdrowo po północy już w lepszych nastrojach, po wcześniejszym ustaleniu z gospodarzem zbiórki na 9 rano w garażu, udaliśmy się na kwaterę, gdzie podsumowaliśmy dzień wypijając resztę lodowatej śliwowicy, która znaleźliśmy w lodówce naszego nowego kolegi. Tamtego piątku była i Dzida i Trzoda więc i trzecia afrykańska bogini musiała się zmaterializować.

Ps. Zdjęcia z wyjazdu tym razem będą ale jeszcze nie dzisiaj.
Gończy jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem