Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19.07.2016, 14:48   #19
kris2k


Zarejestrowany: Feb 2012
Posty: 158
Motocykl: GS 1100
kris2k jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 5 dni 5 godz 29 min 21 s
Domyślnie

Namówliście mnie
Fajnie że w ogóle ktoś to czyta skoro i tak już tam wszyscy byli.

Jedziemy dalej



Dzień drugi

Tej nocy długo nie mogłem usnąć. W końcu jutro ma się zacząć ta zasadnicza część przygody. Do tej pory motocyklem najdalej byłem w Czechach i na Słowacji a to trochę inna bajka. Różne myśli kłębiły mi się we łbie: a co będzie jak się coś zdpuczy? Jak Gustaw zaniemoże i powie że dalej nie jedzie? Jak ja z jakichś względów nie podołam? Świadomość posiadania odpowiednich polis jakoś niezbyt dodawała mi otuchy.
Budzik zadzwonił punktualnie o 7-ej. Drzemkę wciskałem 3 razy. W końcu jednak trzeba było wstać i zmierzyć się z rzeczywistością. Chwilę po tym jak przygotowałem poranną kawę pojawił się Andrzej. Na pogaduchach zeszło nam do 10-tej. Jako że w planach miałem dojazd do Miszkolca nie musiałem się zbytnio spieszyć. Zresztą, w końcu na urlopie jestem, nigdzie nie muszę gonić, to ma być przyjemność a nie realizacja z góry określonego planu. Poza tym żadna moja dotychczasowa przejażdżka nie miała z góry określonego planu do wykonania, obierałem tylko kierunek a dalej toczyło się na zasadzie co dzień przyniesie.
Jednak kiedyś ruszyć trzeba.
Po kilku kilometrach już byłem na Słowacji. Granica praktycznie niezauważalna. Pierwszy postój na fotkę:






Przez Słowację przejeżdżam zgodnie z przepisami, uczulony na tamtejszych policjantów. Euro nie posiadam w ogóle, to zbyt droga waluta dla mnie. Mijam Preszów, mijam Koszyce i nagle coś się zaczyna dziać: jakieś zabudowania, parkingi, jakiś ruch. To węgierska granica! Poznałem jedynie po znaku:


Tak więc Słowację pokonałem praktycznie na strzała, bez tankowań, bez wydania choćby jednego euro. No i przede wszystkim bez spotkań z policją.

Idę do budy z napisem Viniete zostawić parę forintów, których zresztą podobnie jak euro nie posiadam. Panie w okienku na szczęście znają pojedyncze słowa po polsku i po angielsku więc idzie się dogadać, co dalej już normą nie będzie. Można płacić kartą więc nie muszę biegać i szukać kantoru. 1470 forintów i mogę całe 10 dni szaleć po ichniejszych autobahnach.
Pozostaje teraz znaleźć stację i zatankować. Z tym oczywiście nie ma problemu, problem pojawia się przy płaceniu. Nie to żeby terminal mojej karty nie przyjmował, złota ona co prawa nie jest, zwykła niebieska, ale działa. Problem jest w komunikacji. Jedynym językiem jakim jesteśmy się w stanie porozumieć z panią kasjerką jest język migowy. Ich ojczysty jest dla mnie równie zrozumiały jak marsjański. To samo tyczy się również znaków drogowych: o ile na głównych drogach i oczywiście autostradach zdarzają się znaki w języku angielskim, to na bocznych można o tym zapomnieć. A aby odczytać nazwę miejscowości składającą się z kilkunastu liter, trzeba się zatrzymać bo nie ma opcji rozszyfrować tego w ruchu.
Zatankowany, obieram kierunek na Miszkloc. Dojazd nie nastręcza żadnych problemów, gubię się za to, już tradycyjnie, w samym mieście. Staję gdzieś w bocznej uliczce i zastanawiam się co robić: jechać na te termy? No fajnie by było, ale jest dopiero 13-ta, trochę nie chce mi się tak szybko kończyć dnia jazdy. W dodatku teraz gdy całe napięcie minęło bezpowrotnie wraz z przekroczeniem drugiej granicy. Ale ale, przecież na Węgrzech mają jeszcze jedno fajne miejsce do wymoczenia dupska. Hajduszoboszlo. To już znacznie bliżej Rumunii, dobra droga cały czas autostradą na którą to przecież mam winietę. Jeszcze tylko wbić koordynaty do nawigacji żeby mnie z tego miasta na odpowiednią autostradę skierowała i ruszam.
Wyjazd z miasta już nie sprawia problemu. Oczywiście musiałem przejechać je jeszcze raz. Później już tylko wjazd na autostradę i…
Czy można się zgubić na autostradzie? Ano można. Ja potrafię. Na rozjeździe zbyt długo czytałem te słynne węgierskie znaki drogowe i skręciłem oczywiście na Budapeszt. A to jakby trochę inny kierunek jest. Dojazd do najbliższego zjazdu zajął mi dłuższą chwilę ale udało się wrócić na właściwy odcinek, oczywiście z pomocą nawigacji bo swojemu wrodzonemu rozeznaniu w terenie już nie ufałem.
Na autostradzie, jak to na autostradzie, szybko ale nudno. Co fajnego jest w tych węgierskich to duża ilość MOP-ów, średnio co 20km. Przydadzą się one w drodze powrotnej, ale nie uprzedzajmy faktów. Jadąc zauważyłem też że na większości z nich stoi policja z czymś w rodzaju lornetki na trójnogu, nie wiem czy to lornetka czy może jakiś radar, ale przez radar to policjant raczej nie patrzy a mierzy nim prędkość. Może na węgrzech mają jakieś inne, nie wnikam. A może po prostu wypatrują klientów którzy nie opłacili myta za jazdę tą szybką i luksusową drogą?
Węgierskie MOP-y poza tym niczym nie różnią się od naszych, stacja, parking, kibel - czyli standard. No może pogoda tylko trochę inna, i te chmury jakieś bardziej przyjemne:


Wietrzna, pochmurna i chłodna pogoda z kraju została już tylko wspomnieniem. Teraz słońce świeci, zrobiło się nawet trochę za ciepło. I w tych pięknych okolicznościach przyrody dojeżdżam do zjazdu na Hajduszoboszlo.
Na wjeździe do miasta staję na tankowanie i zagaduję pana jadącego na rowerze i przyglądającego się Gustawowi. Pan na szczęście zna angielski więc udaje mi się zasięgnąć informacji gdzie to znajduje się ten ich słynny kompleks basenowy oraz gdzie szukać noclegu. Po dniu jazdy może jeszcze nie w upale, ale w dużym słońcu już czuję jaką frajdę sprawi wskoczenie do basenu. Ale najpierw trzeba znaleźć jakiś nocleg. Udaję się we wskazanym kierunku i zaczynam poszukiwania. Niestety, tak łatwo to kolego, nie będzie. Co prawda kwater bez liku, jednak nigdzie nie chcą słyszeć o jednej nocy dla jednego człowieka. Jakby się wszyscy zmówili. Po 1,5 godzinie bezskutecznych poszukiwań odpuszczam. Nici z basenów. Postanawiam zbojkotować to nieprzyjazne miejsce. Odpalam nawigację, wklepuję koordynaty na Oradeę i jadę do Rumunii. Szkoda tylko straconego czasu.
Droga tym razem prowadzi mnie przez węgierskie wsie. Czuję się trochę jakbym się przeniósł w lata swojej młodości. Spotykam na drodze sporo MZ-ek, Simsonów, Trabanty, Łady, Żiguli, Wartburgi. Przecieram oczy ze zdumienia. Krajobraz zaś składa się z ciągnących się po horyzont pól słoneczników.
I tak sobie jadąc i podziwiając widoki dojeżdżam do granicy Rumuńskiej. Tutaj dla mnie zaskoczenie bo to okazuje się normalna, prawdziwa granica, taka wiecie, z budkami, pogranicznikami i kontrolą. Kolejki nie ma, jakieś 3-4 samochody przede mną, więc się nawet nie ma co przeciskać. Osobne pasy dla obywateli EU, co oczywiście przegapiłem i stanąłem na tym obok. Podchodzi pan w mundurze, podaję mu dowód, zerka i oddaje. Podjeżdżam do budki. Ponownie podaję dowód drugiemu panu w budce, ten coś wklepuje w komputer po czym oddaje mi dowód i to tyle. A myślałem że chociaż bagaże sprawdzą czy czegoś przypadkiem nie przemycam. A tu nic, chwila moment i już jestem w Rumunii. Właśnie, jestem w Rumunii!!! Dociera do mnie że dokonałem tego, dojechałem. Teraz już niech się dzieje co chce! I tak już zwyciężyłem.
Do Oradei wjeżdżam już z poczuciem jakie musiało towarzyszyć Napoleonowi gdy wjeżdżał do Moskwy. Gdzieś w centrum rzuca mi się w oczy bankomat więc zatrzymuję zaprzęg i udaję się do ściany płaczu. Ze ściany wyciągam 400 ichniejszych złotówek czyli lei i z taką kasą czuję się już naprawdę jak cesarz.
Wyjeżdżam z miasta, już oczywiście pomny moich wcześniejszych niepowodzeń według wskazówek nawigacji, krajową 1-ką w kierunku Kluj Napoki. Za Oradeą rozglądam się za noclegiem bo słońce powoli chyli się ku zachodowi. Niestety, nigdzie nie widzę śladu kwater. I co tu robić? Jedynym ratunkiem pozostają przydrożne motele. Kieruję więc tam swoje kroki. W pierwszym parking przy drodze nie wygląda obiecująco, w drugim pokój 80lei. Ale za to zamknięty parking na podwórku, jest i restauracja. Trudno, nie mam już zbytnio ani siły, ani czasu aby szukać dalej. Jakoś muszę przeboleć tę bolesną dla mojego portfela stratę. Biorę pokój, z klimatyzacją!, rozpakowuję osiołka, szybki prysznic, przebieram się w cywilne ciuchy i jak prawdziwy europejczyk idę skosztować specjałów tutejszej kuchni. Zamawiam słynną i polecaną ciorbę de burtę i bezpieczny grilled pork, na tyle zresztą pozwala obopólna znajomość angielskiego moja i pani kelnerki.
W oczekiwaniu na posiłek zwiedzam pobliską okolicę. Okazuje się że kontakt ze światem tu kiedyś był, niestety został zerwany:


Na horyzoncie widać już moje jutrzejsze przeznaczenie i to po co tu tyle kilometrów przejechałem:


Posilony udaję się na zasłużony odpoczynek. Przelatuję jeszcze szybko po kanałach tutejszej TV, w końcu wybuliłem tyle siana że jak jest TV to trzeba skorzystać. Wi-Fi na szczęście też jest więc szybki przegląd internetu, jakiś mail do ukochanych dziewczyn i zapadam w sen.

Przejechane 501km

I mapka:
https://goo.gl/maps/CrCgrWWz5172

Ostatnio edytowane przez kris2k : 23.07.2016 o 17:28
kris2k jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem