Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20.12.2009, 23:27   #61
felkowski
 
felkowski's Avatar


Zarejestrowany: Apr 2008
Miasto: Warszawka
Posty: 1,482
Motocykl: RD07a
Przebieg: 66666
Galeria: Zdjęcia
felkowski jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 19 godz 27 min 40 s
Domyślnie

Pierwszy raz ma wiele twarzy. Można pierwszy raz, potem pierwszy raz z żoną, aż po pierwszy raz z własną żoną itd itp. W dzisiejszym odcinku wspomnień kombatanta zamierzam poruszyć aspekty endurzenia i tunigu, oczywiście w kategorii mój pierwszy raz.

Jak już wspominałem we wcześniejszych odcinkach w zakamarkach rupieciarni dziadków można było znaleźć to i owo po wujkach ale i nie tylko. Jako, że wywożono mnie tam na kilka tygodni wakacji to sprytny małolat zapuszczał się w coraz to konkretniejsze zakamarki strychów i piwnic. I tak znalazłem wiele ciekawostek. Nie wszystkie pochodziły od wujków. Jednego razu pośród bambetli zgromadzonych w skrzyniach wyłowiłem zeszyt z kursu motocyklowego ciotki Tośki. Było to o tyle ciekawe, iż znana mi ciotka nie jeżdziła samodzielnie nawet samochodem. Ale jak widać czas zmienia ludzi. Innym znaleziskiem był kalendarz. Taki niby nic, zwykły kieszonkowy kalendarz w plastikowej okładce. Ale ten nie był taki zwykły to był kalendarz motocyklisty. Była to moja biblia motocyklisty marzyciela. Były tam opisane różne schematy działania poszczególnych mechanizmów motocykla, wzory tablic rejestracyjnych i rysunki motocykli. Wiele modeli z tych rysunków do dziś są uznawane za ikony. Kalendarz jak kalendarz niby nic takiego, ale dziś muszę przyznać, że to właśnie to znalezisko miało wpływ na moje dalsze losy. Dwa niepozorne rysunki utkwiły mi w pamięci do dziś. Norton Comando i Honda CB. Sam nawet wtedy nie przypuszczałem, że bez mała 30 lat później wspomnienia powrócą. Przeglądająć sobie ebay.de zobaczyłem ją znowu. Mimo, iż nie znam niemieckiego a babelfish tłumaczył dość pokrętnie, nie wytrzymałem. Nie było sofort kaufen, ale ustaliłem kwotę na taką którą jestem w stanie wytrzymać i na parę minut przed końcem odświerzałem stronę co 10 sekund i bach zostało tylko przywieźć. Dziś mam dwie takie, ale to inna historia. Kalendarz chłonołem całymi dniami z wypiekami na twarzy. Pewnie u dzisiejszych nastolatków nawet panny z rozkładówek nie wywołuja takiego podniecenia. Jakoś w przerwach buszując po strychach natknołem się na nią. Już wtedy wiedziałem to będzie moja pierwsza prawdziwa.

M 06 125 cm o pozakatalogowym oznaczeniem trójka. Od ilości biegów. Podwójna rama z pełnymi bębnami. Była cała, kompletna. Miała tylko zatarty silnik. Suchy strych zakonserwował maszynę i była w super stanie. Zresztą nie była zjeżdzona. Tym razem z wakacji u dziadków wróciłem z moturem. Były protesty i zgrzyty ale Ojciec przekonał Matkę że i tak nie dam rady zrobić a co dopiero jeździć, przecież jest zepsuty. Będzie se kręcił śrubki, nie trzeba będzie klocków kupować. Jednak cichaczem kibicował i podpowiadał co i jak. I tak trafiłem do zakładu słynnego Pana Borawskiego na Grochowskiej. W pomieszczeniu wielkości pokoju miał wszystkie maszyny do robienia szlifów i różnych takich. Na ścianach były dziesiątki starych fotografi z ulicznych wyścigów motocyki. Dziś nawet nie jestem w stanie powiedzieć co to były za sprzęty. I tak po wielu dniach silnik odpalił. I zaczeło się. Jako, że byłem szczyl i wogóle nie miałem nawet karty rowerowej, motor wrócił na wiochę. Tam to już mogłem upalać do woli. No może nie tak zupełnie. Mimo, że nie były to jeszcze czasy kartek na benzynę, to był problem w postaci kasy. Wtedy też rozpoczynałem pierwsze próby udoskonalania Wiejskiego Sprzętu Kaskaderskiego. Jedną z poczynionych modyfikacji była zawiecha. Teleskopy zostały pozbawione osłaniających szklanek. Spirale sprężyn ujżały światło dzienne. Zmieniłem też miejsce mocowania. Dzięki pochyleniu do przodu tył poszedł do góry a i zawiecha przejmowała znacznie więcej dzięki dłuższemu skokowi. Jakoś mi nie przeszkadzało, że kąty się zmieniły i takie tam. Właściwie wiater we włosach i podniecenie powodowały, iż puki się jechało nic albo prawie nic nie przeszkadzało.

Pewnego razu dokonałem rekordowego lotu odrywając się od ziemi na znacznie dłużej niż zazwyczaj. Była w lesie taka więkasza wydma. Waląc bokiem przy lesie nie grzebało się w piachu. Jadąc ostro pod górę wydmy można było zaliczyć choćby chwilę lotu. Wtedy to były dla mnie długie loty. Choć pewnie ledwo przód się odrywał od ziemi na szczycie. Jednak nie tym razem. Idę pełnym ogniem wykręconej dwójki, budzik pewnie meldował z 50 na godzinę. I nagle na samym szczycie widzę dziurę. Ktoś wekopał piach. Po wykopkach pozostała niezła dziura. Za późno na cokolwiek. Maszyna idzie cała naprzód, a hamowanie na piachu i tak nie za wiele da. Pewnie nawet nie zdążyłem o tym pomyśleć. Leeeeeeeeeeeeeecę tyle, że solo. Motur w dziurze został. Po lądowaniu na plecach ledwo złapałem oddech. Był to mój najdłuższy lot. Niestety bez motocykla. Nie mógł być powodem do dumy. Motura postawiłem. Odpalił. Trochę cieżko go było z dziury wyciągnąć. Forum właścicieli WSK nie działało w tamtych czasach zbyt prężnie i nie wiedziałem o wyższości 02 nad E09 i jeżdziłem na zwykłych kartoflach. Co wcale nie umniejszało radości.

Kilka dni zajeło mi zorientowanie się w zakresie strat. Jakoś po tygodniu Ojciec mnie spytał gdzie wyrżnołem. Jaaaaaaaaaaa? Nie, ja wcale się nie wywalam. Tak? To czemu przód pogiety ? Wtedy to dopiero zobaczyłem, że błotnik prawie dotyka wydechu a lagi są tak krzywe, że stoją na dębowo. Mi, zanim to zobaczyłem, wcale nie przeszkadzało w jeździe. No cóż dziś to się nazywa adrenalina.

Jak już wcześniej wspominałem organizacja kasy na paliwo przysparzała nieco trudności. Trza było się trochę nagłowić. Pewnego razu w garażu u ojca natknołem się na małą banieczkę śmierdzącej cieczy. Wprawna ocena dorastającego rokersa wyrokowała; Jak nic paliwo. Ocena pod światło wykazała mętność. Super, jest z olejem. Zalałem ścierwo do baku i dalej jazda. Dzika jazda po łąkach i lasach. Następny dzień już nie był taki łatwy. Cholera nie chciała odpalić. Nie pomagały regulacje zapłonów; przerwy i wyprzedzenia. Maszyna nie chciała nawet gdaknąć. Nie ma rady trzeba na pych. Półgodziny pchania z przerwami na złapanie oddechu niewiele zmieniały sytuację. W końcu pierwsze oznaki życia. Jednak trza było kilka razy to powtórzyć zanim udało się utrzymać pracujący silnik. O wejściu na obroty w ogóle nie było mowy. W końcu jakoś na siłę udało się rozjeździć habetę. Na zajutrz sytuacja się powtarza. Ale co to dla mnie dałem rady wczoraj dam i dziś. Jadąc tam i z powrotem na wyskok z małej górki dziwiłem się co tak się kurzy/dymi. Rut oka do tyłu. Za mną istna zasłona dymna. Wszystko zaczyna się powoli układać w jakąś całość. Nie pali, słabo się wkręca, mała moc i dym; to musiała być ropa. Tak na długo przed konstruktorami Enfilda stuningowałem WSKe na diesla.

Innym razem uleżdżałem machinę i innych rejonach. Na łąkach była taka rzeczka. Zawsze waliłem przez nią na otro z rozbryzgami. I tak tym razem walę na drugi brzeg a tu zonk. Stanołem po środku. Maszyna zgasła. Głeboko, siedzenie zakryte. Kurcze na wiosnę bywa głębiej niż latem. Musiałem wypchnąć na brzeg. Próbuje odpalić a tu kicha. Nie da rady. Na popych też nic. Jeszcze 15 kilometrów na popych do domu. Nie było wtedy opcji tel do przyjaciela. Wogóle nie było telefonów. Znaczy był, ale u sołtysa też 15 kilometrów. Nie było wyjścia trza było pchać. Zdjęcie cylindra ujawniło namnorzone dyslokacje - jakby powiedział inż. wieczny. Dla mnie to była krzywa korba. Tak dowiedziałem się o tym, że ciecz jest słabiej ściśliwa od gazów. No cóż później próbowano mi to wyjaśnić za pomocą jakiś równań na lekcjach fizyki. Ale czy aby napewno wyjaśniono ? Jedno jest pewne; równań nie pamiętam, a jak jest za głęboko to gaszę.
__________________
felkowski
sikanie z wiatrem to chodzenie na łatwizne
felkowski jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem