Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 28.10.2022, 14:58   #4
Ciaho
 
Ciaho's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2011
Miasto: Gdańsk
Posty: 66
Motocykl: RD04
Przebieg: 55000
Galeria: Zdjęcia
Ciaho jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 20 godz 51 min 37 s
Domyślnie

14

Planujemy nieco nadrobić kilometrów i do Tirany jedziemy asfaltami. Widoki wcale jednak nie odpuszczają, upał też nie. W miarę sprawnie pokonujemy 100km do stolicy. Tu jednak czeka nas spora partyzantka w ruchu ulicznym. Staramy się omijać większe miasta, wjazd i wyjazd z nich to zwykle przepychanka w dużych korkach. Tu jest nie inaczej. Zauważyliśmy już wcześniej, że ulica często staje się parkingiem. Wrzucasz awaryjne, porzucisz auto na środku i idziesz załatwiać sprawunki, wypić kawę, pójść do fryzjera, czy co tam akurat potrzebne. W Grecji było podobnie. Tu w Tiranie jednak partyzantka na ulicach to inny level. Dojeżdżamy do świateł, przed nami stoi kilka aut i z lewej chce się wbić Q7 czy jakaś inna czarna wielka bejca. Znacie te auta którym wszystko wolno bo są duże i czarne? To właśnie jedno z nich. Kierowca przed nami go nie wpuścił. Miał widocznie taką fantazję. Za to pan się nie poddał i wciska mu się przed maskę, widzi że się nie zmieści, ale że cały jest na przeciwległym pasie to leci na skrzyżowanie pod prąd. Auta uciekają na boki, gość minął z 7 aut w ten sposób, na czerwonym wbił się na przejście dla pieszych, postał chwilę ale doszedł do wniosku że skoro minął sygnalizację to w sumie może jechać dalej. Przeciął więc skrzyżowanie nie zważając na to kto jedzie i jakie światło się pali. I tak patrzmy na tą scenę i sumujemy… światła się nie liczą, piesi się nie liczą, auta się nie liczą, zasady może jakieś są, ale my ich nie ogarniamy. Czujnym będzie trzeba być w tym mieście. Sam dojazd do centrum męczy nas znacznie. Parkujmy przy górnym placu i chwilę zwiedzamy. Nie dajemy sobie jednak zbyt wiele czasu, upał wyciska z nas całą energię; jemy jakieś lody, uzupełniamy prowiant i ciśniemy dalej. Wiem, że to miasto ma sporo do zaoferowania, jednak w ten sposób to nie zwiedzanie - trzeba by zostać na noc, zostawić gdzieś motki przebrać się w cywilne ciuchy i wówczas można niespiesznie zwiedzać. Dziś nie mamy tyle czasu i chęci.













TET dalej jakby bardziej łaskawy. Jest przepięknie, ale też mniej przewyższeń. Są rzeki i zawalone mosty, są bunkry, jedziemy trochę wałem nad wodą. Trafiamy na jakieś jaskinie otoczone żelbetem, jakby miały wpływać tu u-boty. Są też wydrążone w skale gigantyczne komnaty, zabetonowane do zewnątrz jak bunkry. Wszędzie nietoperze i odchody zwierząt… oczywiście pchamy się do środka nieco zdjęć porobić. Znów jedziemy pod ogromnym wrażeniem mijanych miejsc.

Koło 19 kończy nam się Albania i wjeżdżamy do Czarnogóry. Kolejna droga nad wybrzeżem i niesamowity chaber wody w złotych promieniach zachodzącego słońca. Krajobraz jest tak pocztówkowy, że aż trudno uwierzyć w jego realność. Kierujemy się na camping przy samej plaży i udaje się załadować do morza równo z zachodzącym słońcem. Jest obłędnie pięknie, robię więc trochę zdjęć. GoPro widocznie rozszczelnił się po którejś glebie i okazało się, że bierze wodę. W pewnym momencie robi ostatnie zdjęcie i się wyłącza. Trochę mi to psuje humor bo Czarnogóra jest niesamowicie malownicza i żal mi tego nie uwiecznić. Na szczęście Mich też jest trochę zniesmaczony, bo mu wczoraj aparat wyzionął ducha. Na szczęście jego kamera nadal działa. No nic, telefony w tych czasach też mają obiektywy, jakoś sobie poradzimy.















Obok campingu jest knajpka z rybami i innymi owocami morza, a w przeciwieństwie do sąsiadów tu można płacić kartą, więc z dużą przyjemnością idziemy na kolację.

290km









15

Plan na dziś jest nieco inny, nie ciśniemy TETem, lecz pykamy sobie wzdłuż linii brzegowej. Nie ma tego bardzo wiele - na pół dnia ze zdjęciami, lodami i przerwami na kawę. Umawiamy się z Darkiem na wieczór, że spotkamy się przy moście nad rzek Tarą. Od dawna wiemy, że jest tam zjazd tyrolką i koniecznie chcemy tego spróbować.

Dzień jednak wypada zacząć od śniadania. Robimy więc zakupy i Michał psuje jedyny w okolicy bankomat, odcinając Czarnogórzan od gotówki. Na szczęście ja wypłacałem pierwszy, więc na śniadanie nam starczy.

Kamera wygrzana na słońcu odżyła nieco. Trochę dziwnie reaguje i często się wiesza, ale nadal działa więc trochę jednak zdjęć będzie z tego kraju.












Czarnogóra po Albanii to trochę inny świat. Drogi zaznaczone na mapie są całkowicie przejezdne, bez dziur na pół pasa, czy głazów leżących na środku; są dobrze oznaczone i zabezpieczone. Bez problemu można dogadać się po angielsku czy zapłacić kartą. Wprowadzenie euro w tym kraju chyba mocno otworzyło go na turystów i jest ich tu cała masa. No i nie bez przyczyny, bo jest na czym oko zawiesić. Jedziemy główną drogą i każdy przebyty kilometr jest niesamowicie widowiskowy. Woda jest cudowna, małe wysepki, mosty, malownicze miejscowości nad brzegiem takie jak Święty Stefan przypominają rozkładówki z gazetek biur podróży. Toczymy się tak 5 godzin często stając. Na końcu jemy lody i odbijamy w góry, Mich wytycza drogę na Durmitor. Jak zwykle trochę bokami, ale jedzie się płynnie i koło 18 spotykamy Darka. Dobrze zobaczyć tą uśmiechniętą gębę. Dotarł do Czarnogóry dzień przed nami, zdążył już trochę odpocząć i oswoić się z widokami. My ciągle zbieramy kopary z ziemi.

Most, obok którego jutro chcemy zjechać na tyrolce wygląda niesamowicie. Kanion nad rzeką jest bardzo wysoki i szeroki, ekspozycja jest wręcz filmowa. Tuż obok jest hotel z campingiem. Właściciel to serdeczny jegomość i opiekuje się 21-dniowym maluchem sarny. Ta łazi za nim wszędzie jak szczeniak i pije mleko z butelki. Facet ma zgrzewkę Tyskich na ladzie i zna dużo polskich zwrotów. Nie dziwota, bo pole namiotowe jest w połowie zapełnione motocyklami z Polski.



Bardzo sympatycznie spędzamy wieczór, jemy też pstrąga na kolację i długo rozmawiamy z sąsiadami. Są motyki z Mazur, jest para która przyjechała tu busem przerobionym na kampera. Swoją drogą wydaje się to całkiem praktycznym pomysłem. Jest też małżeństwo, które przyleciało do Chorwacji i stamtąd jadą wynajętym autem. Większość osób z którymi rozmawiamy jest tu już kolejny raz. Odkryli Czarnogórę kilka lat temu i wracają w ulubione miejsca - tutaj konkretnie najczęściej na rafting. Rozumiem tą fascynację, po pierwszym dniu nie możemy się nachwalić zalet tego kraju. Zobaczymy co przyniesie jutro.







około 300km.


16

Wstajemy niespiesznie. Nie mamy na dzisiaj planu, chcemy pobujać się po Durmitorze i skorzystać z tej tyrolki niesamowitej. Zjadamy na śniadanie omlet z serem. Obok chłopaki walczą z cieknącymi gaźnikami w dużym DR. Schodzi im cały poranek, ale efekt końcowy jest ciekawy. DR ma podpiętą z boku butelkę i nadmiar benzyny sobie do niej ścieka wężykiem jak do zapasowego kanistra. Ciekawym jak to się sprawdzi w terenie.



Po śniadaniu udajemy się na drugi brzeg mostu - to blisko kilometr zjazdu. Mówiono nam, że to najgłębszy kanion w Europie i ustępuje tylko kanionom w USA ,ale nie wiem czy położyłbym głowę za prawdziwość tych informacji. Wiem za to, że warto tu przyjechać dla takiego przeżycia. Sam zjazd to kilkadziesiąt sekund „lotu” w niewiarygodnej scenerii. Nie jest to może wielka prędkość, czy niesamowita adrenalina - tego mieliśmy już całkiem sporo na motocyklach, chodzi raczej o ten efekt lotu i obłędnie malowniczy kanion wkoło. Wszyscy jesteśmy równie zachwyceni przeżyciem.









Do drogi zbieramy się koło 11, nie planujemy na dziś żadnych walk w terenie, chcemy na luźno pozwiedzać Czarnogórę, znów jedziemy więc w pełnym składzie. Najpierw Durmitor i trochę podpinany się pod TETa. Później jedziemy kanionem rzeki Piva i dojeżdżamy do jeziora o tej samej nazwie. Nigdy chyba nie jechałem tak piękną trasą. Zakręty są obłędne, wielokrotnie przejeżdżamy przez wydrążone w skale tunele, by dowiedzieć się, że po drugiej stronie widoki są jeszcze bardziej epickie. Różnice wysokości zachwycają, ekspozycja pompuje adrenalinę, a woda uwodzi kolorem. Uczta dla wszystkich zmysłów. Na mapie są to trasy oznaczone jako widokowe i rzeczywiście ich widowiskowość jest absolutnie powalająca. Odcień wody tak bardzo nas urzeka, że bierzemy w niej kąpiel. Wychodząc z wody dochodzę do wniosku, że najpiękniejsze trasy Rumunii mogą jeść z ręki Czarnogórze. Choć myśl ta może być bardzo subiektywna; tak bardzo jesteśmy zauroczeni tym co wkoło nas. A to dopiero połowa dnia. Zawracamy i wdrapujemy się w góry, wjeżdżając na około 2000m. Błąkamy się tu trochę czasu, mimo tęgich upałów ciągle leży tu śnieg. Oszałamiające jest piękno tego kraju, a kiedy zza pleców zaskakuje nas zachód słońca stajemy i gapimy się jak zaczarowani.






















Na noc zatrzymujemy się na campingu w górach. Jest jakieś 1500 m n.p.m więc nocą robi się zimno. Nie zrobiliśmy dzisiaj wielu km, tym bardziej w offie. Za to ilość wrażeń była niesamowita. To chyba pierwszy dzień wyjazdu, po którym nie dość, że nie padam na ryj, to wręcz czuję się wypoczęty.

172 km.



17

Wieczorem dość długo rozmawialiśmy z Czechami, którzy rozbili namioty obok naszych. Fajne to były rozmowy, chłopaki ewidentnie liczyli, że będziemy jakieś grubsze alkohole pili a tu trafili na przedszkolaków, co po jednym piwie padają jak muchy. Ruszamy jednak w miarę dobrze bo o 9. Zimno w nocy było, to i szkoda bez sensu leżeć - trzeba działać i się zagrzać. Wpadamy do piekarni w miasteczku zanabyć śniadanie. Podjeżdża para z Niemiec na rowerach, znaczy przyjechali na nich z Dubrownika - a tam dotarli samolotem - całkiem dobry plan na wakacje uważam. Mam słabość do cyklistów jakoś

W knajpie popołudniu spotykamy rodaków na motkach i też mają 3 tygodnie trasy w planie, podkopało to wyobrażenie o naszej wyjątkowości. W ogóle gdzie by się nie odezwać po naszemu zawsze ktoś odpowie. Widać bardzo popularne te rejony. Dzisiejsze trasy znów rozpieszczają widokami, mam jednak wrażenie, że człowiek już się przyzwyczaił. W pierwszych dniach bym przy każdym zakręcie stawał i robił zdjęcie, teraz przejeżdżam i z przyjemnością chłonę przestrzeń ale nie chcę mi się już zatrzymywać. Urodzaj dobrobytu trochę chyba zdewaluował epickość otoczenia.


Zaliczamy odcinek TETa, ale szybko się okazuje, że nie dojedziemy do asfaltu na czas by zatankować, więc cofamy się 10km żeby uniknąć późniejszej partyzantki. Cały dzień wchodzimy z zakrętu w zakręt a koło 13 Darek doprowadza nas do niesamowitego monastyru OSTROG na zboczu góry. Darek miał dzień więcej na zwiedzanie okolic i był już tu 2 dni temu. Spędzamy tu blisko godzinę czasu bo jest co podziwiać.










ok 20 przekraczamy granicę z Serbią, jest tylko jeden strażnik w budce wielkości kiosku ruchu. Wszystko znów mieni się w złocie zachodzącego słońca, kilka razy więc stajemy robić zdjęcia. Przez to znienacka zaskoczyła nas ciemność. Na mapie widzimy zbiornik wody, ale kiedy podjeżdżamy okazuje się, że to sztuczny zbiornik retencyjny, wkoło beton i kamery. Więc już po zmroku szukamy dalej. Kierując się mapą sprawdzamy jeszcze dwa miejsca, ale w kompletnym mroku nie bardzo nam się udaje znaleźć sensowne miejsce na namioty. Jedziemy bardzo długim tunelem, później kanionem po obu stronach skały i dopiero o 22 trafiamy na jakiś zapomniany przez boga hotel. Czegoś takiego to nie widziałem od lat 80. Nie narzekam, mamy szczęście, że udało się coś znaleźć, bo padaliśmy już ze zmęczenia, ale zaskoczył mnie standard. Ciężko to do hotelu przyrównać, zapyziałe noclegownie robotnicze 40 lat temu miały ze dwie gwiazdki więcej… ale ma to swój klimat. No i śniadanie jest w cenie.








340km

18

Na śniadanie mamy wybór - jajecznicę lub omlet. Jak się okazuje wybór jest miłym ukłonem w stronę klienta, bo kucharz obydwie potrawy robi tak samo. Zamiast kawy dostajemy ciemne mleko z wodą z termosu, ale pałaszujemy wszystko z przyjemnością… lubię takie miejsca. Zawsze wspominam je później z sympatią. Wyciskają łezkę tęsknoty do lat minionych, kiedy ważne było zjeść coś ciepłego, przespać się w suchym i zabrać ze sobą dobre towarzystwo… reszta to dodatki.











Dzień zapowiada się ciekawie, bo wiemy że Tet przez góry prowadzi i wiedzie nas do Mostaru… ogromnie wyczekuję tego miasta. Na pierwszej stacji benzynowej rozstajemy się z Darkiem, on celuje na Dubrownik, więc złapiemy się na powrocie w Chorwacji.

Podjazd z początku nie zapowiada się zbyt walecznie, na mapie widzę, że pnie się aż na 2200m. n.p.m. I faktycznie po parunastu minutach tempo nam zaczyna spadać. Ścieżki robią się coraz bardziej strome i wypełniają je sypkie kamloty. Połączenie niezbyt przeze mnie lubiane. Jak tylko się na chwilę stanie to ciężko ruszyć, bo tylna opona tylko rozrzuca w tył kamulce a przednia nie ma siły wspiąć się na kolejne. Ale jechać do przodu też się nie da na rozpędzie bo na kamlotach miota jak szatan i na każdym metrze czyhają kolejne pułapki. Mordujemy się strasznie i upał nie pomaga. Trafiam w jakiś konar, nadziałem się na niego zrywając pasy od sakwy. Ech a blisko 15 lat temu dostałem je od Crosso na rowerowy wyjazd na Kaukaz…. dużo wytrzymały, ale to chyba będzie ich ostatni wyjazd.



W tym miejscu z naprzeciwka mija nas Elektryczny Krzysiu z ekipą na Enduraczach. Chłopaki lecą na lekko, choć widać, że też są zmordowani, ale jak zobaczyli trampka z bagażami to zapłakali nad moim losem rzewnie. Dnia poprzedniego towarzysz im się połamał przy glebie i zakończył wyjazd w szpitalu… Mam jednak inne plany na powrót niż niebieskie koguty karetkowozu. Jedziemy dalej i stajemy w korku walczących o życie terenówek. Udaje nam się je wyminąć bokiem, ale już padam z sił, stromo jest tak, że nie idzie utrzymać motocykla na hamulcach - leci w dół wraz osypującymi się kamlotami.


W końcu trafiamy na wypłaszczenie. Widok na Mostar jest niesamowity, w najbliższych krzakach sterczy wbity znak ostrzegający przed minami. Łapiemy oddechy, pot leje się spod kasku, cieknie po plecach i po dupie. Ścieżka rozdziela się wiodąc na szczyt lub dalej do Mostaru. Chłopaki mówili, że to 45 min podjazdu non stop i że widoki są tam obłędne. Ale jesteśmy już ugotowani na dzisiaj. Tu jednak wypada na lekko jechać, może z 10 dni temu mielibyśmy więcej zacięcia, ale dziś chcemy już zjechać do Mostaru i kupić sobie loda i kawę.










Znowu jakaś gleba, targam trampka nie wiem który już raz na tym wyjeździe. Kiedy mam go niemal w pionie nogi mi się rozjeżdżają na kamlotach i cały się spinam żeby nie polecieć z motocyklem. I tak się spinam skutecznie, że łapie mnie skurcz mięśni brzucha, ale jakby mi ktoś z kopa pod żebra załadował. Nie mogę odpuścić bo polecę z motkiem. Więc trzymam te 200kg z okładem, w lekkim szoku że można się znaleźć w takiej pozycji. Trochę pcham, trochę wiszę, ale głównie walczę żeby nie upaść. Mich chyba nawet nie zauważył bo w tej spinie nie mogę z siebie nic wykrztusić, chyba nawet oddychać zapomniałem. Do pionu brakuje mi może kilkunastu centymetrów, i w końcu udaje mi się go wyprostować. Chciałbym paść na ziemię, i znów zacząć oddychać, ale wpierw jeszcze nóżkę trzeba rozłożyć. Kurwa, a jest po przeciwnej stronie motocykla... Obejście go dookoła bez wywracania to największy wysiłek z jakim się zmierzyłem przez ostatnie dni. Ja pitolę, jakbym miał czyściec projektować to tak by wyglądał. Nawet Michał rower swój upuścił dzisiaj – znaczy, że sobie tego nie wymyślam. Toczymy się po kamlotach jakby sprawniej niż pod górę, słońce grzeje jak piec hutniczy i ciągnie się nam ten odcinek jak rządy ukochanej partii. Po kilku chwilach jednak nawierzchnia się wygładza i trafiamy na ruiny twierdzy, a na kolejnym kilometrze podchodzą do nas konie z wolnego wybiegu. Stajemy uwiecznić to jakimś zdjęciem a najbliższy koniu podchodzi i zaczyna mi kurtkę podgryzać. Wielką frajdę daje mi to spotkanie. Wiecie, wolno biegające konie, czy jest coś piękniejszego?



Po tym spotkaniu mija mi zmęczenie, nie przeszkadza już upał, jadę z radością w sercu… Wiecie – WOLNO BIEGAJĄCE KONIE!! Mam wrażenie, że ledwie po kilku minutach miasto, które oglądałem spod szczytu, teraz otoczyło nas swoimi ulicami. Jeszcze chwilę temu stałem na kamiennym pustkowiu, a teraz jadę wzdłuż niewiarygodnie niebieskiej rzeki by zobaczyć most - symbol uwieczniony na milionach fotografii.

Jadąc przez Mostar nie sposób pominąć ostrzelanych i spalonych ruin domów. To powojenne blizny miasta, których Mostar się nie wstydzi i nie zamierza ukrywać. Przez chwilę szukamy miejsca by zostawić gdzieś motocykle. Wiemy, że chcemy tu na spokojnie pochodzić i coś zjeść nie martwiąc się o pozostawiony szpej. Łapie nas jakiś cieć parkingowy, ciągnąc na parking strzeżony i za kilka erło możemy wszystko zostawić pod jego opieką. Dobrze zdjąć kurtki i zostawić kaski, bo łażenie w tym wszystkim to mordęga.

Idziemy powoli w stronę Starego Mostu łączącego islamską część miasta z chrześcijańską. Jest tak niesamowicie malowniczo, że aż ciężko to opisać. Woda płynąca pod mostem ma niewiarygodny kolor, a sam most zawieszony nad nią zdaje się górować nad obydwiema stronami miasta. Wyślizgane kamienie wąskich uliczek, stragany, minarety, błękitne niebo i szmaragd wody… tak zapamiętam to miasto. Ono ma niesamowitą historię i trochę czuję się jakbym ją brukał wpadając na lody i kawę. Należałoby zostać tu na tydzień, rozmawiać z ludźmi, poczuć to miejsce… a ja znów przelatuję.









Odpoczęliśmy przez kilka godzin spacerując po centrum, zjedliśmy dobry obiad, zrobiliśmy zakupy i wracamy na nasz strzeżony parking. Tyle, że bez pana w zielonej kamizelce. Teraz parking wygląda już jak zwykłe podwórko i to dalece nie strzeżone. Kurtki, kaski, komunikatory, wszystko jednak leży jak je pozostawiliśmy. Plujemy sobie w brodę za lekkomyślność, bo wystarczyła zielona kamizelka żebyśmy pozostawili wszystko gościowi jeszcze mu za to płacąc. Ech, jak zwykle więcej szczęścia mamy niż rozumu.


Ruszamy o 18 i na dzisiaj już więcej planów nie mamy, ale że do Chorwacji zostało tylko 100km to szkoda nie przespać się nad Adriatykiem. Jedzie się pięknie bo słońce znów maluje wszystko na złote kolory. Wjeżdżamy w 4 kilometrowy tunel i wyjeżdżamy już oglądając Adriatyk. Nawet powietrze tu inaczej pachnie. Mam olbrzymi sentyment do Chorwacji. Pierwsza długa podróż rowerowa pokazała mi, że świat jest pełen pięknych miejsc i ludzi, i do tej pory wielką radość mam z tego odkrycia. Za każdym razem kiedy tu jestem czuję to na nowo. Już po zmroku łapiemy się ze Skrzatem i razem znajdujemy camping.

Jest dość późno ale znajdujemy jeszcze miejsce gdzie można kupić piwo i przyrządzamy sobie kolację na plaży. Niewiele jest piękniejszych miejsc na kolację pod gwiazdami.






250km

19.

Znów ten stan umysłu, kiedy otwieram oczy i ściany namiotu nie mogą mi powiedzieć nic więcej niż to, że jestem w podróży. Muszę wystawić łeb na zewnątrz, by stwierdzić, iż obudziłem się w Makarskiej. Dzień więc obowiązkowo zaczynamy kąpielą w Adriatyku. Nie spieszymy się zbytnio, w tyle głowy mamy świadomość, że kiedy odbijemy od wody, to zaczniemy zbliżać się do domu.











Mimo, że mamy stąd prostą drogę w głąb lądu, wybieramy jazdę wzdłuż wybrzeża aż do Splitu. Jest to dłuższa trasa, niemniej niesamowicie urokliwa. Mijamy miasteczka, kolorowe mariny, malownicze zatoki, cieszymy oczy, ładujemy akumulatory. Po minięciu Splitu trzymamy się raczej prostych dróg, bo oficjalnie już wracamy, ale jakoś tak wyszło, że wpadliśmy na odcinek TETa. Nic trudnego, radość z szybkich szutrów tak jak lubimy. Niesamowite, że wczoraj o tej porze smażyliśmy się na kamienistej pustyni a dziś pomykamy w obłędnie zielonych krajobrazach. Bardzo przyjemna ta odmiana. Jedziemy wzdłuż linii kolejowej. Mijamy dziesiątki opuszczonych domostw, całe wymarłe wioski, zapomniane stacje kolejowe. Lubię takie klimaty, jednak zwykle to pojedyncze budynki są, a tutaj to niepokojąco powszechne zjawisko.







Koło 18 mijamy Plitvickie Jeziora. Jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Byłem tu ze dwa razy i Miś też, ale Daras nie był. Nie chcemy wykupywać wycieczki bo to pół dnia zwiedzania, ale głupio Darkowi nie pokazać o co chodzi z tymi jeziorami. Wiem, że na samym końcu drogi jest wejście do lasu, gdzie po chwili spaceru można obejrzeć z góry kilka wodospadów. Prowadzę więc tam chłopaków. Żeby nudą nie wiało do kasku wpada mi pszczoła czy inna osa i parkując wyciągam żądło z pod oka. Piecze jak cholera i czuję, że jutro może to wesoło wyglądać.

Znów podziwiam Plitvickie z góry - to trochę jak lizać cukierek przez folijkę, ale na dziś musi wystarczyć. Darek obiecuje tu wrócić na cały dzień bo warto poświęcić temu miejscu więcej czasu. Po kilku kilometrach stajemy na obiadokolację w przydrożnym grill barze. Obok nas siedzi Tom i Rob. Rob to Anglik, który od lat żyje w Chorwacji. Napisał kiedyś książkę o podróżach motocyklem z wózkiem bocznym i jest w tym temacie ekspertem. Pisze też artykuły do prasy motoryzacyjnej i głównie z tego żyje. Jeździ 70 letnim Land Roverem odkupionym od wojska w stanie idealnym (znaczy teraz jest w stanie idealnym bo po zakupie jednak trzeba weń było sporo serca włożyć). Auto wygląda jakby zjechało dopiero z taśmy produkcyjnej. Robi niesamowite wrażenie, zwłaszcza że to jego jedyne auto! Rob ma coś na kształt domu otwartego: gości i wspiera podróżnych, którzy do niego zawitają. Tak trafił do niego Tom. Po studiach chciał zasmakować przygody i zobaczyć o co chodzi z tym całym Tetem. Sprzedał samochód, kupił Yamahę T7 i wyruszył w 3-miesięczną podróż po bezdrożach Europy. Myślę, że taka podróż może więcej powiedzieć ci o świecie i tobie samym niż 5 lat studiów. Pamiętam, że też byłem w tym miejscu zaraz po studiach, tyle że miast motocykla do dyspozycji był tylko rower. Tych kilka tygodni w siodle ukształtowało mnie bardziej niż cokolwiek innego, i jestem przekonany, że gdyby nie to doświadczenie byłbym innym człowiekiem.








Po tym spotkaniu odbijamy od głównej drogi szukając dobrego miejsca na nocleg. Winnice spływają złotem zachodzącego słońca, a wąska asfaltowa ścieżka meandruje wśród gęstej roślinności, by po chwili przerodzić się w szutrówkę. Robi się ciemno i upewniamy się czy aby na pewno dobrze jedziemy, bo jakiś czas już nie widać oznak cywilizacji.

Trafimy na camping do Phila (tak go sobie nazwałem, wybaczcie nie zapisałem jego imienia, a pamięć mam wadliwą bardzo i ze wstydem przyznaję, że to nie pierwsze imię które mi w życiu umknęło).

Ten camping jest inny. Teren to na wpół zdziczały sad, biegają tu pieseły i koteły i od razu się czuje, że panuje tu bardzo swobodny klimat. Wszystko toczy się niewymuszonym rytmem, nikt się nie spieszy, nic nie trzeba załatwić, niczego dopilnować. Rozkładamy namioty, i po chwili przyszedł się z nami przywitać pies. Korzystając z okazji zaznaczył, że mój namiot jest jego namiotem. Pierwszy raz mnie to spotkało, i nie bardzo wiedziałem jak się zachować w takiej sytuacji. Jaki jest protokół? Może też powinienem namiot osikać żeby następny pies poczuł że namiot ma już właściciela, no ale weź śpij w oszczanym namiocie. Spłukuję namiot wodą z nadzieją, że nie będę musiał z psem konkurować w tej materii.

Przychodzi do nas Phil i rozmawiamy trochę bo to wielce ciekawa persona. To chemik z Holandii, od lat mieszka w Chorwacji, nawet nie na wsi a na kompletnym odludziu. Cała jego rodzina funkcjonuje w ten sposób, rozlokowana w różnych zakątkach świata. Nikt z nich nie mieszka w mieście, nikt nie pracuje na etacie, nikt nic nie musi, cholernie inteligentni, wykształceni ludzie, bez ścieżki kariery, bez kredytów, bez ciągle spiętej dupy w pogoni za… no właśnie za czym? Oni po prostu nie gonią, nie spinają się, nie stresują. I to się czuje w każdym geście i słowie.

Rozmawiamy o wrakach statków zalegających dno Bałtyku oraz katastrofalnym stanie ich ładowni. To co wypełnia te wraki jest katastrofalnym zagrożeniem dla nas wszystkich, jednak przyjmujemy to na spokojnie bo przecież nikt dokładnie nie określił kiedy to pierdolnie. Wiemy, że pierdolnie na pewno, ale skoro nie ma ściśle określonego deadlajnu to nie spędza to nikomu snu z powiek. Czy to nie ten sam mechanizm wyparcia od którego zacząłem? Wiesz, że umrzesz; na pewno przyjdzie ten dzień, ale skoro nie wiesz czy masz 10 lat, 40, czy rok, to jakoś ten fakt i jego konsekwencje się rozmywają. A co jeśli do pierdolnięcia też zostało 6500 dni? A jeśli już za 500 dni Bałtyk będzie literalnie morzem martwym? Dalej się nie przejmujemy?



Długo siedzimy w nocy przy ognisku. Nie rozmawiamy dużo, bo każdy chyba przeżywa na swój sposób, a ostatnie 3 tygodnie wypełnione były wszelkimi bodźcami aż nadto. Teraz kiedy już wracamy dużo myśli do nas wraca. Inna rzecz, że ognisk na tym wyjeździe nie uświadczyliśmy za wiele. Zasuwamy w takim pędzie, że wieczorem padamy z nóg i jemy coś na szybko z kuchenki, nie podejmując wyzwania szukania opału na ognisko. Kolejny raz zaczyna mnie ten wieczny pośpiech uwierać.

366km

20

Szybko nam ta Chorwacja minęła, ponieważ teraz bardziej skupiamy się na kilometrach, niż na wrażeniach… drogi obieramy bardziej monotonne. Po drodze wypada nam wizyta w Zagrzebiu i chciałem chłopaków zabrać na ruiny zamku, jakie górują nad miastem. Byłem tu rowerem w 2005 roku i pamiętam, że to genialne miejsce do wypicia kawy z dobrym widokiem na Zagrzeb. Jak zwykle w stolicy trochę męczy nas ruch uliczny, choć nie ma takich wrażeń jak w Tiranie. Gdy dojeżdżamy do ruin mam wrażenie, że zamek jest kompletny i już ruiną nie jest. Nie jest nam jednak dane skosztowanie kawy ani widoków bo na wejściu zawraca nas ochrona tłumacząc, że cały obiekt jest zamknięty. Ekipa filmowa zarezerwowała całość na potrzeby produkcji. Mich tłumaczy, że to się świetnie składa bo my odtwórcami głównych ról jesteśmy… ale jakoś tego nie kupili. Nie wiem, uroku osobistego nam nie brakuje. Może to kwestia tego przykrego zapachu...

Nic to. Nie zrażeni stajemy nieopodal, bo pani sprzedaje epickie arbuzy. Boże, jakie ona miała arbuzy! Decydujemy się na najmniejszą połówkę jaką oferuje i męczymy te 5 kilo we trzech przez pół godziny. Chwilę później znajduję sklep motoryzacyjny i dokupuję litr oleju. Trampek bierze równo ćwiartkę na 1000km, wypił już litr jaki wiozłem z Polski i właśnie kończy się połówka jaką wiózł Skrzatu. Zero stresu z tego powodu. Kiedyś bym się tym przejmował, ale po zeszłorocznej akcji kiedy tłok mi wyszedł bokiem, nic mi już niestraszne.











Przelecieliśmy więc Chorwację i kawałek Słowacji, ciśniemy głównie po czarnym. Trochę nudnawo, ale szybko leci. Popołudniem jesteśmy już na Węgrzech. Darek traci przednie oświetlenie. Cały dzień nic nie jedliśmy poza tym arbuzem, więc stajemy na bułkę z jogurtem w naszej ulubionej restauracji z logiem Lidia. Darek próbuje wymienić żarówkę, ale okazuje się to nieco bardziej wymagające niż w moim trampku.



Kierujemy się na camping. Nie ma tu namiotów lecz same niemieckie kampery stoją. Germania na emeryturze zdecydowanie umie cieszyć się życiem. Trochę staje to w kontraście z wizją emerytury jaką wyniosłem z domu. Warto wyłapać tą różnicę, bo jest tu nauka do wyciągnięcia. Darkowi udaje się uzdrowić oświetlenie w trampiszczu, więc kładziemy się do snu ukontentowani z wynikiem 375km.

21

Wczoraj się nie udało zjeść langosza, choć pilnie wypatrywaliśmy okazji, więc dziś jest ku temu ostatnia okazja, w południe bowiem pożegnamy się z Węgrami. Na szczęście koło 11 trafiamy na budkę gdzie serwują te przysmaki z serem i sosem czosnkowym. Upał taki, że marzy się tylko zimny prysznic a my w pełnym słońcu wciągamy gorące langosze i popijamy wrzącą kawą. I może to kolejna pierdoła, ale długo będę pamiętał ten smak. Wiecie, jak babcine pierogi z dzieciństwa, jak pierwsze gofry na wakacjach, jak pomidorówka u mamy. Nie chodzi o sam smak tylko o to jak on kotwiczy ciebie z danym wspomnieniem. Langosz zawsze będzie miał smak przygody.


Myślałem, że będzie dobrze ale jeszcze wczoraj, jak to Mich ujął, zacząłem tracić symetryczność twarzy. I ok niech będzie, bo przecież w kasku jadę i kariery w modelingu już nie zrobię, tyle że dziś już przestałem się w ten kask mieścić i opuchlizna zaczyna mi pole widzenia zawężać. Mich też ma rękę zapuchniętą jakby sobie lateksową rękawiczkę nadmuchał. Kolejna pszczoła dokonała żywota w podobnie bezsensowny sposób. Ani jej ani nam to nie było potrzebne. Szukam więc apteki żeby zatrzymać ten proces puchnięcia. Kupuję garść pigsów i jakąś maść, którymi dzielę się z Michałem.



Ciśniemy cały dzień i mam mieszane uczucia. 3 tygodnie w drodze zmieniają percepcję. Widoki przecież są i jest się czym zachwycać a my po prostu przelatujemy. Tak, doceniamy, ale już nie stajemy, nie robimy zdjęć, niemal nie komentujemy. Jedziemy i chłoniemy. Popołudniem dopada nas znużenie. Ale nie takie zwykłe. Z całych sił walczę by nie zasnąć, klepię się po udach, szczypię, w końcu walę pięścią, ale czuję, że przegrywam i zaczynam nie mieścić się w zakrętach. Mich ma podobnie i podejrzewam, że to efekt uboczny tych tabletek antyhistaminowych. Udajemy się na pół godziny drzemki w parku pod ruinami jakiegoś zamku. Darek nie ma podobnych problemów, ale ochoczo nam towarzyszy w tym procederze. Ta drzemka ratuje nam życie bo nie sposób było jechać w takim stanie.

W końcu przekraczamy granicę z napisem Polska. Trochę na to czekaliśmy, a trochę nie chcemy jeszcze wracać. Ojczyzna zgotowała nam zacne powitanie. W złotych kolorach zachodu słońca podziwiamy panoramę Tatr, pod słońcem natomiast maluje nam się zarys Babiej Góry. I nie wiem czy to jakiś głupi sentyment, czy infantylna wrażliwość, ale mi się oczy szklą i po chłopakach widzę, że też nie mogą zostać na to obojętni.





Na noc stajemy na kampingu PZMOT-u. To takie ciekawe doświadczenie lat 80 tych. Nie czytałem regulaminu ale od razu się dowiedzieliśmy, że na tym terenie motocykle się prowadzi (auta na szczęście mogą jeździć normalnie). Prysznice są owszem, można do woli używać pod warunkiem, że się nie korzysta z ciepłej i zimnej wody bo działają na deszczówkę, a od wczoraj nie padało. Nie znaleźliśmy też kawałka kosza na śmieci… za to widać, że to enklawa członków PZMOT-u i wszyscy spędzają tu emeryturę. Wpadliśmy tu ze swoimi standardami i oczekiwaniami, a należało zrobić krok do tyłu bo to miejsce rządzi się swoimi prawami. Nawet nie to. Tu czas płynie tym samym tempem jak płynął kiedy ci sami ludzie tworzyli to miejsce 40 lat temu. Jesteśmy tu przelotem. Dobrze to poczuć. Dobrze się tak uziemić. To nasz ostatni nocleg. Umyję się w domu, ale ten camping jest na swój sposób wyjątkowy i już wiem, że taki zostanie.

464 km

22.

Dzień ostatni. Wróciliśmy, w 15 godzin zrobiliśmy jakieś 650 km. Były zamki wyżyny krakowsko-częstochowskiej, była ryba na obiad i cudowny zachód słońca. Znów po tabletkach ścięło nas z Michałem w niewiarygodny sposób. Próbowałem ze zmęczeniem walczyć, myśląc że jadąc na stojąco nie zasnę, ale w pewnym momencie zanotowałem, że mimo otwartych oczu ładuję się pod prąd niczym w letargu. Nie mogło się to dobrze skończyć. Michał miał podobnie więc zarządziliśmy drzemkę w szczerym polu. I podobnie jak wczoraj uratowała nam ona życie.






Zachód słońca zastaje nas pod zamkiem w Golubiu-Dobrzyniu. Dalej ciśniemy już po ciemku, dojeżdżając do domu koło 23. Żegnamy się z chłopakami pełni wdzięczności za wspólnie przebytą przygodę - trochę wzruszeni i rozczuleni, że to już koniec. Nie będzie już wspólnej porannej kawy, przynajmniej nie w najbliższym czasie.














Jeszcze raz w tym miejscu, Michał i Darek, chciałem Wam podziękować za wzorowe towarzystwo, poczucie humoru, wsparcie i to durne śpiewanie na trzy głosy do interkomu. Wasze towarzystwo w dużej mierze zdeterminowało jakość całej wyrypy. Nie mogłem sobie wymarzyć by lepiej trafić!



Micha licznik pokazał ponad 7000km, to 12 państw w trzy tygodnie. Przywieźliśmy ze sobą coś więcej niż wór brudnych ciuchów i kilka magnesów na lodówkę z nad morza; przywieźliśmy coś, czego nie da się wyprać czy wywietrzyć. Może z czasem uda się to jakoś połapać i nazwać po imieniu, a ta relacja to trochę próba ubrania wszystkiego w słowa.

Myślałem że się nasycę, że jakoś zapcham w sobie ten głód wrażeń, nacieszę się drogą, miejscami, zapachami, ludźmi, przestrzenią. Że zmęczony z rozkoszą przywitam luksusy codziennego życia jak regularne posiłki, miękkie łóżko i ciepłą wodę z mydłem. Ale to trochę jakby narkomanowi miast heroiny oferować ciepłą szarlotkę. Ja chyba nie chcę już szarlotki. Nie zrozum mnie źle: lubię szarlotkę, ale nigdy za nią nie tęskniłem, nigdy nie odczułem jej braku.

Coś się w nas popsuło. W ludziach generalnie. Intuicyjnie wiemy co nam służy, wiemy kiedy wzrastamy, co w nas rezonuje, za czym nam tęskno, a co budzi w nas opór. Lecz dajemy się omamić narracji otoczenia. Ktoś mądrzejszy wytłumaczy nam co należy czynić, co ma wartość, za czym warto gonić, co rozsądne, co wartościowe... Bierzemy te schematy jak swoje. Obieramy ścieżki kariery, rozliczamy się sami z sukcesów i ich braku. Zalepiamy pragnienia osiągnięciami, zapełniamy pustkę gadżetami i zastrzykami dopaminy. Na chuj cały ten high performance i droga sukcesu, jeżeli nie tego w życiu potrzebuję. Może kilku bliskich ludzi i dobry zachód słońca bardziej mnie wypełnia niż wieczna pogoń za wciąż uciekającym horyzontem...

Nie mam zbyt wiele odwagi i często decyzje podejmuję z wygody; łatwiej przyjąć na siebie poprawność, sprostać cudzym oczekiwaniom niż zawalczyć o swoje. I czuję całym sobą, że po kawałku coś poświęcam, że po trochu coś odchodzi w niepamięć.

Człowiek ma nieprawdopodobną umiejętność przystosowania się do każdych niemal warunków. Myślałem że to dar, lecz to również przekleństwo. Środowisko w jakim funkcjonujemy jest toksyczne, wypalamy się grając w grę, której reguły nam nie służą, zdobywamy punkty i levele, które nie oferują ni radości ni spełnienia, lecz tylko poklask otoczenia i chwilowe zastrzyki dopaminy. Wtapiamy się w tłum, w jego standardy, oceny, wartości i moralność, miast czerpać radość i siłę z bycia sobą i życia na własnych warunkach.

Mi zostało 6500 dni na sprawdzenie co moje i co ze mną rezonuje, reszta to popierdułka dla telemarketerów, na którą nie mam już czasu.
__________________
"Albo znajdziemy drogę, albo ją sami wytyczymy" Hannibal

http://ciaho.blogspot.com
Ciaho jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem