Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07.04.2012, 12:21   #45
Miętus
 
Miętus's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Legnica, Złotoryja, Łódź
Posty: 104
Motocykl: RD07a
Przebieg: Rośnie
Galeria: Zdjęcia
Miętus jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 tydzień 1 dzień 12 godz 24 min 14 s
Domyślnie

DZIEŃ XIV 04.09.2011r 485km
Niestety nadszedł nieubłaganie ten czas gdy trzeba pożegnać miasto gdzie ręką można dotknąć gwiazd, choć już ciągnie mnie na szlak. Żegnamy się z poznanymi wczoraj włóczęgami. Jeszcze pan ze sklepiku obok rysuje nam plan jak się wydostać z Tbilisi i odpalamy ślicznotki. Podjeżdżamy do naszej knajpki żeby się pożegnać. Serdeczne uściski, życzenia na drogę – ale jeszcze przyjedziecie? – tak, mam nadzieję, że tak. Barmanowi i kelnerce daję na pamiątkę znaczki Blue Knights Poland, naszego klubu. Byli uradowani. Barman popatrzył na motokonia na biało-czerwonym tle i powiedział „będę go strzegł”. Wylatujemy z miasta. Idziemy na Tskhneti, Toneti, Manglisi, Nardevani drogą A303. Piękna górska droga, znów serpentyny, podjazdy i zjazdy a wokół żywa i dzika przyroda. Na zboczach skąpych w trawę pasą się stada szczęśliwych krów i owiec, które łażą gdzie i jak chcą a wygląda na to, że to tutaj podstawa rolnictwa. Niestety takie obejścia nie są tu rzadkością.
853.jpg
Pogoda się załamuje i zaczyna się dzień mokrego podkoszulka, choć to miła odmiana po dwóch tygodniach skwaru. Dopada nas burza. Robi się trochę nie fajnie więc wskakujemy w kondony. Leje jak cholera, drogą płynie potok wody, błota i krowich gówien, więc jedziemy bardzo delikatnie. Przejeżdżamy obok wielkiego jeziora, którego wody wkomponowane są w wielkie skalne przestrzenie a ich kolor jest jedyny w swoim rodzaju. Wokół cisza i spokój. Na widnokręgu żadnych ludzi. Czasem tylko mijamy małe osady. Stare domy zbudowane z kamienia wyrwanego skale, dachy najczęściej pokryte darnią a przed domami suszą się prostokątne bobki wielkości cegły utworzone ze słomy zmieszanej z krowim gównem a służące zimą jako opał. Bardzo ekologiczny zresztą. Lub osiedla powstałe z kontenerów, takie jakby tymczasowe.
876.jpg

Mijamy uśpione w kotlinie górskiej Akhaliki i wchodzimy na przepiękną krętą drogę ciągnącą się u stóp potężnego wąwozu. Wokół pną się przepiękne surowe skały powstałe z tufu wulkanicznego. To niechybny znak, że zbliżamy się do skalnego miasta Vardzia. Dostępu do bocznej drogi dojazdowej broni majestatyczna Twierdza Chertwisi, której powstanie datuje się na początek naszej ery .
913.jpg
Chertwisi było twierdzą królewską, wielokrotnie niszczona i odbudowywana. Od wschodu do twierdzy prowadzą dwa tajemne przejścia służące do zaopatrywania się w wodę i do łączności ze światem podczas oblężenia twierdzy. Na jej terenie znajduje się mała cerkiew i ruiny najprawdopodobniej zabudowań gospodarczych. Kilka kilometrów za Twierdzą wyłaniają się pionowe skały wyglądające jak plaster miodu. Jest to miasto-klasztor VARDZIA, wydrążone w skale wulkanicznej o wysokości 1300mnpm. Jaskinie wydrążone są na stromym skalnym zboczu w rzędach. Znajduje się tu cała masa tuneli, ukrytych ścieżek i schronień stanowiących jeden wielki system mieszkalny. Całość składa się z dużej świątyni, licznych jadalni, sali balowej, piwnic na wino oraz wielu pomieszczeń sypialnych i magazynowych. Vardzia powstała na przełomie XII i XIII w, jako twierdza wojskowa. Kompleks mógł pomieścić od 20 do 60 tyś ludzi. Po pewnym czasie skalne miasto zasiedlili mnisi. Stanowiła ona również schronienie dla zwykłej ludności podczas licznych na tym terenie wojen. Kompleks pierwotnie całkowicie ukryty w skale został zniszczony na skutek wielu trzęsień ziemi. W XVI wieku szach perski splądrował miasto, a to co pozostało zostało do końca rozgrabione, część mnichów została zabita natomiast reszta uciekła.

932.jpg


Stojąc u stóp, miasto skalne robi niesamowite wrażenie. Po prostu przytłacza swoim ogromem i karze się pochylić nad trudem włożonym w wydrążenie tego obiektu.
Dzień niestety chyli się ku zachodowi. Czas znaleźć miejsce do spania. W okolicach Skalnego Miasta jest kilka pasjonatów ale nie koniecznie mamy kasę, żeby ją tak łatwo oddać. Kierujemy się w stronę granicy, na drogę A306, mijamy Akhaltsikhe i idziemy małą, wąską dróżką na południe. Mijamy Pamadzhi i Tskaltbi, droga nie wygląda jakby miała doprowadzić gdziekolwiek a już na pewno nie do granicy. Mijane wioski sprawiają wrażenie filmu mafijnego pogranicza. Faceci z zarośniętymi gębami i małymi świdrującymi oczkami, dzieci w potarganych, brudnych ubrankach, kobiet nie widziałem ale na pewno miały długie czarne paznokcie i potargane włosy. Pomimo, że się ściemniało i co chwilę pieścił nas deszczyk było to ostatnie miejsce gdzie chciałbym spędzić noc. Horrorowa wizja dopełniła się gdy w jednej z wiosek przed domem ujrzeliśmy grupkę mężczyzn, którzy oprawiali cielaka leżącego bezpośrednio na chodniku. Kurde i te ich długie zakrwawione noże, i to ich głębokie, spode łba spojrzenie, które nas odprowadziło, i te ich zarośnięte zacięte gęby. Wyobraziłem sobie siebie leżącego na miejscu tego cielaka i automatycznie odkręciłem manetkę nie zważając na śliskość spowodowaną płynącymi strugami wody z krowim gównem, nie dam się żywcem! Pomyślałem, że jeżeli ta droga prowadzi do nikąd, bo na taką wyglądała, to tędy na pewno nie wrócę! Faktycznie byliśmy chyba na końcu świata. Pniemy się cały czas w górę, droga szerokości jednego auta osobowego. Mijamy kolejną wioskę Dzhakismani. Tu już tubylców nie widać, tylko zasłonki w oknach lekko się ruszają. Zrobiło się ciemno. Cały czas pod górę i kręto. I nagle widać mocne światła. Znaczy chyba jakaś cywilizacja. Podjeżdżamy bliżej. Widać na masztach flagi Gruzji i Turcji i jakieś budynki ale krajobraz księżycowy. Hałdy piachu i jedna wielka budowa. Zdaje się remont na granicy. Zresztą ruchu tu nie ma. Ucinamy miłą pogawędkę z policjantami Gruzińskimi. Pytam czy możemy tu „zdiełać pałatku” bo już ciemno ale nie bardzo, w końcu to granica. U Turków też bez problemowo. Pani celnik pyta po angielsku co mam do oclenie, oczywiście nie rozumiem więc macha ręką, przystawia stempel i jesteśmy znów w Turcji. Cóż, że pada i jest ciemno a droga kręta i albo skała albo przepaść. Jechać trzeba. Owszem można na boczek i rozłożyć namioty ale tak przemoczony w mokrej szmacie spać to jakoś nie koniecznie. Wjeżdżamy do jakiejś wioski. Jest Otel, tylko jakoś w nim ciemno ale w recepcji się świeci. Stajemy. Many idzie negocjować. Facet chce 50 dolków, chyba zdurniał. Damy 30. On 40. My 35. Nie, chce 40 i już. Więc tłumaczymy mu żeby się bodnął i jedziemy dalej. Z drugiej strony wiochy, jakaś speluna ale ma klimat, muzyka tubylcza - fajnie. Idę pytać. Facet za barem mówi w wielu językach pod warunkiem, że to języki tureckie. Pytam głośno czy ktoś mówi po rusku. Podchodzi do mnie pani o bardzo obfitych kształtach (jak się potem okazało przewodnik małego kobiecego stadka świadczącego usługi bawiącym w knajpie panów)
- da, ja gawarim
- skarzy mnie nia skolko dieniek budiet adna kwartira na adna noć na dwa czeławieka
- dwatcat doliar
No i pięknie. Właściciel prowadzi nas do pokoju wyglądającego jak internat z lat 70, ale jest sucho, ciepło a w prysznicu nawet ciepła woda.
Po zmyciu z siebie trudów ostatniego dnia schodzimy do knajpki. Jakby nie patrzeć Efez nas woła. W Sali pełno, siwo od dymu, turecki gwar ale klimatycznie. Gdy weszliśmy towarzystwo ucichło i zaczęły nas świdrować małe oczka. Mimo wielkiego pragnienia poczułem się trochę nieswojo i zacząłem się zastanawiać czy zejście tutaj to był dobry pomysł gdy od jednego stolika doszło głośne POLONEZ MOTOCYKLIST i odezwał się gwar jakby uznania, a oczka zaczęły na nas patrzeć przyjaźnie. Uff napięcie minęło. Pozdrowiliśmy wszystkich (oczywiście w esperanto) i już byliśmy swoi. I te pierwsze łyki zimnego Efeza – bezcenne.
Po pewnym czasie przysiadł się do nas około 30-to letni chłopak. Łamaną niemczyzną dogadaliśmy się, że pracuje w Holandi z Polakami. Pochwalił mi się znajomością polskiego: Dzien dobly, Jak się mas, Dobzie dobzie, O ja piel dole. No faktycznie dobrze mówił. Po chwili daje mi telefon a z telefonu: Cześć a co ty od niego chcesz? Okazało się, że zadzwonił do swojego kolegi, naszego rodaka pochwalić się, że spotkał Polaków na końcu świata, a w dowód przyjaźni postawił nam po szklaneczce narodowej tureckiej wódki. Fakt, była co najmniej błeee, słodka i anyżowa ale łyknęliśmy z uśmiechem i bardzo ją chwaliliśmy żeby nie obrazić naszego nowego kolegi. Co jakiś czas bywalcy lokalu grupkami wymykali się na dwór i ukradkiem oglądali nasze sprzęty. Po czym wracali na salę i po ich delikatnym kiwnięciu barman stawiał nam na stoliku po kolejce Browarka, po czym obdarowujący nas krzyczał toast Polonez motocyklist i pociągaliśmy ze smakiem. Szczerze mówiąc bardzo mi się podoba turecka gościnność. Z głośników płynęła bardzo głośna, wesoła turecka muzyka, która naprawdę idealnie pasowała do otoczenia. Po pewnym czasie wstało około dwudziestu facetów, rozsunęli stoły, jeden powiedział wskazując nas „to dla was” i zaczęli tańczyć. Gromada facetów trzymających się za ręce, pierwszy i ostatni w wolnej dłoni trzymał białą chusteczkę, i falujących jednakowo przy wspaniałej tureckiej melodii robi naprawdę wielkie wrażenie. Po tańcu wygłosiłem kwieciste podziękowanie, po którym z ich strony nastąpiła seria mniej lub bardziej zrozumiałych toastów, a na naszym stoliku pojawiła się nowa bateria butelek ze srebrzystym płynem. Oczywiście wg islamskiego zwyczaju w knajpie gdzie pije się alkohol (oczywiście tylko po zmierzchu) nie mogą przebywać żadne kobiety, toteż była to zabawa we wspaniałym męskim gronie. No, za wyjątkiem stolika w rogu Sali (powiedzmy służbowego stolika) przy, którym siedziało małe stadko pań, zabawiających panów, którzy musieli zostawić swoje panie w domu bo tak karze obyczaj, a dowodzonych przez poznaną przeze mnie na wstępie panią ruskojęzyczną, jak już wspomniałem o bardzo obfitych kształtach. Po jakimś czasie panowie znowu wstali, ustawili się w krąg, muzyka płynęła a jeden z nich wyciągnął rękę w geście zaproszenia i krzyknął „Polonez motocyklist”. Ja tancor nie jestem ale poczuliśmy się tym zaproszeniem bardzo uhonorowani więc wykonaliśmy razem ze wszystkimi pląs. Powiem szczerze nawet nam to wychodziło ale był to pewnie skutek wlanych w siebie Efezów. Około drugiej, może trzeciej, towarzystwo zaczęło się przerzedzać ale każdy wychodzący machał nam na pożegnanie, a ponieważ Many już zaczynał mi się podobać udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Do dzisiaj mam ogromny szacunek do Turków za to jak nas przyjęli, bo wszędzie są wspaniali ludzie tylko czasem boją się być dobrzy, a ja nie potrafię opisać wdzięczności za to jak nas przyjęli.
CDN……

Miętus jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem