Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24.02.2021, 20:53   #57
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 16 godz 51 min 5 s
Domyślnie



14 dzień. 3 maja.
Gruzja - Armenia


96472–96942
466 km

Siąpi. W Polsce jest 5:30. Tutaj dwie godziny później. Stoimy we dwóch przed hotelem, żeby zrobić ostatnie wspólne zdjęcie.
Dziś Młodszy kończy 22 lata i dziś zaczyna się jego powrót do Polski. Zbytnio się nie martwię. Pewne doświadczenie ma, bo i rowerem przejechał dookoła Grecji, sypiając gdzie popadnie i stopem do Stambułu dojechał, kiedy się tam umówiliśmy. Najlepsze jest to, że wtedy tak się zsynchronizowaliśmy, że różnica w przybyciu na miejsce spotkania wyniosła raptem 2 godziny. Później jeszcze wywiozłem go w dogodne do stopowania miejsce.





Jak tak patrzę na niego… Co robiłem, mając 22 lata? Gdzie byłem? Chyba kończyłem służbę wojskową. Może wyszedłem już i szukałem pracy? To znaczy, że robiłem to, co większość i marzyłem jak większość o tym, co większość. O bezsensownych rzeczach, które nie wnoszą nic konkretnego do życia.
Młodszy udowodnił na tym wyjeździe, że można na nim polegać, jest odporny na stres i mimo pozorów beztroski, ma na czym czapkę nosić.
Zazdroszczę mu beztroski. Nigdy nie złapał kapcia i nie miał awarii motocykla, nie licząc przepalonej żarówki. Przez to narzędzia ma schowane w najciemniejszy kąt bagażu, bo przecież się nie przydadzą. Zazdroszczę beztroski podróżowania



W centrum Achalciche sklep. Młodszy kupił tu śniadanie. Rozmawiamy, kryjąc się przed deszczem pod zadaszeniem stacji benzynowej. Udzielam wskazówek, ostrzegam, przewiduję i doradzam. Czy to potrzebne? Nie wiem. Młodszy udaje, że słucha a ja udaję, że się nie przejmuję jego powrotem.



Ostatnie namaszczenie i ruszamy.



Rozstajemy się na dobre na głównym rondzie miasteczka. Młodszy jedzie w kierunku granicy z Turcją, ja w stronę granicy z Armenią.








***

Kręta droga wycięta w skałach wzdłuż rzeki. Jest chłodno a deszcz popaduje. Chyba że słońce wyjrzy zza chmur. Wtedy natychmiast robi się parno.
Mimo nierównego asfaltu jedzie się doskonale. Soczysto-zielona trawa porasta łagodne wzgórza, na których pasą się krowy, czasem owce. Gdzieniegdzie leżą kamienie na drodze. Nie wiem, czy to po zimie, czy od lekkiego trzęsienia ziemi, o które tu łatwo, czy może erozja zrobiła swoje. Na kamienie trzeba uważać.



Droga wije się wzdłuż rzeki Kury, aż do twierdzy Chertwisi. Tam droga i Kura rozstają się. Koryto prowadzi swoje wody dalej na południe, a przy drodze którą jadę, zostaje Parawani, mniejsza, ale równie rwąca wiosną, siostra Kury.





Deszcz nabiera na sile. Jest zimny i kiedy nie ma asfaltu, robi dużo zamieszania. To znaczy mam kłopot z utrzymaniem motocykla w pionie.
Miałem jechać do granicy Gruzińsko – Armeńskiej, ale mimo GPS… Zorientowałem się, że zabłądziłem i jestem 15 kilometrów przed małą granicą z Turcją, w pobliżu jeziora Khozapini. Muszę założyć przeciwdeszczówki. Zatrzymałem się i… Domy są, droga też. Nie ma tylko ludzi i nie szczekają psy. Nie jeżdżą samochody. Dziwnie tu jakoś, nienaturalnie. Silny wiatr chce zabrać kurtkę, a deszcz zaraz zamieni się w grad albo śnieg. A przed chwilą widziałem i samochody i ludzi.









Pogoda zmienia się nadzwyczaj szybko. W drodze powrotnej do Achalkalaki w jedną chwilę chmury rozwiały się, zniknęły niemal wszystkie, zalewając szaroburą okolicę słońcem. Tylko deszcz nie przestaje padać. Tak. Słońce i deszcz jednocześnie. Mimo to mogę wyjąć aparat. Nie trwa to jednak długo.









***

Kto przekraczał granicę Zhdanovakan - Bavra, ten wie, że ostatnią rzeczą, jaką zobaczy w Gruzji, jest jezioro Madatapa. W słońcu jest o wiele więcej do zobaczenia.



Teraz trzeba ominąć nowy, jeszcze nieskończony budynek terminalu.



Kiedy się dojedzie, strona gruzińska to formalność i za chwilę jestem w strefie neutralnej.



Znów nieczynny, czekający na dokończenie budynek.



Jak to na budowie bywa, droga jest wyboista i ma dziury, za to nie ma asfaltu. W zasadzie to jedno wielkie bajoro, błoto i koleiny. Żadna to trudność, chyba że dziury są niewiadomej głębokości i zalane są po brzegi wodą.
Chcąc ominąć wielkich rozmiarów rów z błotem, muszę przejechać jego krawędzią. Jak po grobli. Po drugiej stronie grzęzawisko. Z wrażenia dodaję za mało gazu, motocykl gaśnie i… Ruszę albo runę, bo tylne koło już się ześlizguje, a ja utrzymuję równowagę palcami jednego buta i chyba siłą woli. Jak się przewrócę to w tej brei na pewno utopię wszystko, co mam.
Ruszyłem, ale koło i tak zsuwa się w dół. Strach ma wielkie oczy. Kałuża zabrała mi motocykl do wysokości osi koła, ale na dnie twardo.

Dalej już łatwo. Trochę mokrego piachu, trochę błota, koleiny. Wyprzedziłem nawet TIR-a, po rozsypanym grubym żwirze, który właśnie ruszył. Jeszcze ominąć opuszczony albo może niedokończony budynek i po długiej prostej i kleistej drodze, docieram pod dach terminalu armeńskich pograniczników.



Ale to łatwe! Prosi o paszport. Oddaje paszport. Odbieram paszport. Drugie okienko to samo, plus dokumenty motocykla. Gotowe. Gdzie te wszystkie zawiłości? Gdzie biurokracja?
Ano jest. Pod dachem celnicy sprawdzili tylko, czy mam dokumenty i czy warto, żebym pojechał dalej do ścieżki zdrowia.



Ścieżka zdrowia.
Dwieście metrów dalej szlaban. Wychodzi z budki mundurowy. Mam odstawić motocykl na bok. Żeby wjechać do Armenii, potrzebny jest wremiennyj wwoz. Według mojej wiedzy to jednorazowe zezwolenie na czasową odprawę celną środka transportu. Ważna rzecz.





Celnik zabiera dokumenty i zamyka swoje okienko. Stoję tak jakieś 20 minut, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Zorientował się chyba, bo po drugim pukaniu otworzył, wręczył mi kartkę i każe iść do budynku po drugiej stronie drogi. Tam jest bank.



Bank to mały pokoik w korytarzu. W pokoiku przy drewnianym stole siedzi mężczyzna w cywilu. Na ścianach wiszą kartki, fiszki, karteluszki, tabele, zegar elektroniczny. Wisi też tablica z aktualnymi kursami walut i nie ma miejsca na nic więcej. Czyli to banko-kantor. Obok bankiera w swetrze kopiarka, a przed nim archaiczny monitor komputera. Z tyłu w kącie niewielka szafa pancerna. W powietrzu unosi się ciężki, papierosowy dym. Popielniczki nie zauważyłem nigdzie.
Bankier z namaszczeniem wymienia moje 10 dolarów na Dramy. Z tej sumy zabiera równowartość 8 Dolarów i resztę oddaje. Wpisuje naszą transakcję do formularza i do swojego notesu. Z formularzem idę do okienka w tym samym korytarzu. Tutaj urzędnik potwierdza wpłatę. Z potwierdzonym potwierdzeniem idę do jeszcze jednego okienka i tam dostaję pieczątkę największą. Stąd mam iść tam, gdzie zacząłem moją przygodę z wremiennym wwozem.

Mam świadomość, że mundurowy widzi, że się pojawiłem, więc już nie pukam, bo może zajęty jest zawiłymi procedurami innego przypadku. Za kilka minut wyręczył mnie kierowca osobówki, który robił to samo przede mną. Podszedł i bezpardonowo łomocze w okno. Okno otwarte. Celnik wcale nie był zły na to walenie. Przyjął mój formularz i waliciela jednocześnie. Załatwione.



Teraz mam przejechać za szlaban i przejść kontrolę bagażu. Tutaj trzeba swoje odczekać, aż ktoś przyjdzie. Mogę czekać. Deszcz przestał padać i wyszło słońce. Zrobiło się parno.
Bagażu nikomu nie chce się kontrolować na szczęście. Nie, żebym miał coś przeciwko. Po prostu wszędzie błoto. Celnik sprawdza tylko moją kartkę za 8 Dolarów i pokazuje, że mogę jechać. Odjeżdżam nie za daleko. Na poboczach drogi stoją budki z agentami ubezpieczeniowymi. W Armenii trzeba mieć ormiańskie ubezpieczenie pojazdu, a zieloną kartę można schować głęboko, bo tu się nie przyda.



W środku jak w piekle. Grzejnik rozkręcony maksymalnie. Do tego blaszak rozgrzewa się od słońca. Młody chłopak w szaliku i swetrze z chustką przy nosie. Kicha, prycha i kaszle. Mimo to zaprasza do środka. Muszę pozdejmować z siebie trochę ciuchów, bo gorąc dociera już przez wszystkie warstwy. Chłopak proponuje herbatę i ciastka. Nie wypada odmówić, choć chcę już jechać, jechać, jechać. Tak więc on wypełnia, a ja czekam. W międzyczasie rozmawiamy. Najkrótszy czas ubezpieczenia to 10 dni. Kosztuje 13 Dolarów.
Przedostanie się do Armenii, zajęło mi około dwóch godzin w czasie, kiedy na granicy panował mały ruch. Gdyby była kolejka, pewnie zdążyłbym zgłodnieć a może i wyspać się
Nagrodą za czekanie jest górzysta kraina, która swoje drogi prowadzi wśród dziewiczych gór w surowym klimacie wyżyn. Warto było czekać.




***

Droga wspina się, to znów opada wśród łagodnych wzniesień usłanych łąkami. Śniegu już prawie nie widać.
Słońce suszy drogę. Jest ciepło. Armenia pokazuje łagodne oblicze słonecznej krainy.



Ujechałem tak może dwadzieścia kilometrów, kiedy Armenia zmieniła swoje oblicze i z całą mocą okazała swoją gwałtowność. Sino-czarna ściana chmury burzowej nakryła ziemię swoim ciężarem. Znów zerwał się wicher. Strugi deszczu natychmiast zalały drogę. Nie ma mowy, żebym zdążył założyć przeciwdeszczówki. W jedną chwilę jestem cały mokry. Pioruny, jeden za drugim, rozświetlają na ułamki sekund zalany wodą świat. Każdy grzmot dudni jeszcze chwilę w uszach. Woda nie nadąża spływać z jezdni i w tę wodę zaczynają walić kawałki lodu. Grad. Uderza w kask w szybę kasku, w szybę motocykla. Rozbryzguje się na asfalcie i tworzy spływającą kaszę. W rozbłyskach piorunów droga wygląda, jakby woda się gotowała na niej. Motocykl to nie puszka Faradaya jak samochód. Rozsądek podpowiada, żeby gdzieś się schować. Żeby uciekać.
Mała stacja benzynowa to jedyne cywilizowane miejsce na pustkowiu. Chowam się na myjni ręcznej pod daszkiem. Chłopak z obsługi woła mnie do budki z kasą. Odmawiam uprzejmie. Mimo że daszek jest z blachy falistej i grad robi potworny hałas, mimo że przemoknięty dygoczę z zimna, zjawisko jest wręcz hipnotyzujące. Takie burze nie są codziennością. Nie tam gdzie mieszkam. O aparacie przypomniałem sobie pod koniec przedstawienia.
Kilkanaście minut później, kiedy po Armagedonie został tylko deszcz, mogłem odjechać ze stacji. Kilometr dalej burzę widziałem już tylko w lusterku. Słońce znowu oświetliło ziemię.









***

Przed Erewaniem.
Pusta droga na pustkowiu. Wiem, to taki pleonazm, ale doskonale określa miejsce, które mijam. Połatany, nierówny asfalt wymusza ślimaczą jazdę między przeszkodami, albo taką prędkość, żeby „przepływać” przez wystające placki po wielu naprawach nawierzchni. Zapomniana droga. Sporadycznie tylko wymijam się z miejscowym autem.
Wokół wzgórza. Tu wiosna dopiero zacznie siać życie. Większość łąk jakby dopiero co odkrył stopiony śnieg. Ziemistego koloru połacie, ciągną się w nieskończoność i ani jednego drzewa. Taka jest wyżyna Armeńska. Nieprzewidywalna pogoda, pustkowia bez żywej duszy i niecodzienne dla turysty widoki.
Przyznacie, że można stracić czujność w takich okolicznościach.









Po serii zakrętów, długa prosta. W oddali widać kształt samochodu. Kiedy jest dość blisko, widzę też migające koguty na dachu. Policja. Tak ma tutaj każdy radiowóz będący w ruchu. Ten jednak oprócz koguta wydaje niecodzienne odgłosy przez megafon. Nie będąc pewnym czy to do mnie, ujechałem jeszcze kilkaset metrów. Dopiero kiedy zobaczyłem w lusterku, że radiowóz zawrócił, zatrzymałem się. Radiowóz stanął za mną. Podszedłem pierwszy.
Przekroczenie prędkości. Radar pokazał 110 km/h. Cóż. Kto nie jeździ, ten nie płaci. Zapłacę — myślę.
Z bagażnika jeden policjant wyjmuje kartkę A4. Na kartce tabela z wypisanymi cenami mandatów za przekroczenie różnych prędkości. U nas nazywamy to taryfikator. Z tabeli wynika, że jestem winien służbiście 90 Dolarów.
Coś mi tu nie pasuje. Kartka jak psu z gardła wyjęta a kwoty w Dolarach i Euro, ale nie w Dramach. No i ani słowa w miejscowym języku pisanym z fantazyjnych zawijasów. No to już wszystko wiem. W Armenii korupcja jest na porządku dziennym. Muszę coś wymyślić, bo mnie oskubią.
Pokazuję palcem moją część tabeli.
- Nie mam pieniędzy – mówię tyle, co umiem po rosyjsku, a resztę po polsku. W ogóle w ten sposób nasza rozmowa się potoczyła. W polsko-rosyjskim.
- Prawo jazdy – głośno wydaje polecenie drugi z policjantów, wyciągając rękę z okna radiowozu. - Prawo jazdy, paszport – poprawia się, kiedy podszedłem.
Udaję, że nie rozumiem. Jeśli dostaną dokument do ręki, jestem zgubiony.
Powtórzył swoją kwestię jeszcze dwukrotnie, zanim niechętnie wyjąłem z saszetki na szyi międzynarodowe prawo jazdy. W sumie to nic niewarta książeczka, służąca do potwierdzenia uprawnień, a nie zastępująca je. Stary wyjadacz wie o tym i z pogardą macha ręką.
- Plastik – upomina.
- Nie mam 90 Dolarów — mówię, ignorując polecenie.
- 50 Dolarów – nieoczekiwanie spuszcza z tonu.
- Nie mam pieniędzy.
- Daj paszport i pojedziemy do bankomatu – odpiera mój argument pomysłowy policjant.
- Karty nie mam. Koledzy są przy granicy z Iranem. Miałem awarię i teraz jadę do nich. Tam mam pieniądze i kartę w osobistym bagażu – odpowiadam. Naciągana historyjka, ale to jedyne co przyszło mi na myśl. Mam nadzieję, że dla nich nie jest na tyle blisko, żeby mnie tam eskortować.
- Dokumenty – Powtarza się ten z samochodu.
Ja swoje. I opowiadam bajkę, jak to dobrzy ludzie armeńskiej krainy, pomagali przy wymianie dętki. Po polsku. Nie musi rozumieć. Wystarczy, że nie ma ciszy i nie może skupić się na nowych pomysłach.
- Dokumenty – Tonem niecierpiącym sprzeciwu powtarza policjant. Widać bajka nie zadziałała.
W końcu to władza. Paszport muszę pokazać. Oddaję paszport i powtarzam swoje.
- Jak wam zapłacę, to nie będę mógł dojechać do kolegów. Nie starczy benzyny.
- 20 Dolarów musisz dać. Jechałeś za szybko – mówi policjant, wertując paszport.
- Poczekaj.
Nie wygram z nimi dwoma. Coś trzeba dać. Idę do motocykla. Z saszetki na szyi, tak, żeby nie widzieli, usuwam większość pieniędzy. Zostało 10 Dolarów i 10 Euro.
Wracam do radiowozu.
- Więcej nie mam. Jak weźmiesz, nie będę miał na jedzenie. – oznajmiam i wręczam temu w radiowozie 10 Dolarów.
- Za mało – mówi, zabierając pieniądze.
- Więcej nie mam.
Drugi policjant gmera coś w bagażniku. Chyba się uda tanio wyłgać. Już na odchodne, rzucam w akcie desperacji po stracie dziesięciodolarówki.
- Masz chleb?
- Co?
- Masz chleb?
Na twarzy policjanta maluje się zdziwienie. Powtarzam jeszcze raz, jak umiem najlepiej po rosyjsku.
- Jaki chleb?
- Teraz nie mam co jeść. Masz chleb? Oddałem wam pieniądze. Nie będę miał co jeść do granicy, a nie wiem, czy moi koledzy tam są jeszcze.
Policjant popatrzył na paszport, na dziesięciodolarówkę, na mnie i… paszport oddał razem z banknotem. Tego się nie spodziewałem.
- Jedź.
Ubieram się niespiesznie, bo słońce znów wyszło i musiałem się w międzyczasie porozbierać. Jeszcze podszedłem raz, żeby naiwnie rozpytać o prędkości, z jakimi można się tu poruszać. Najlepiej 70 do 80 km/h. Tyle się dowiedziałem. Na to podjeżdża jeszcze jeden radiowóz. Teraz już naprawdę czas na mnie. Po co kusić los.




***



W Erewaniu powietrze stoi. Jest parno i gorąco. Można się ugotować. Słońce nie świeci tylko piecze i praży nawet przez kurtkę. Chcę zatankować, ale nikt nie chce przyjąć płatności kartą. Zatrzymałem się przy pierwszej budce z jedzeniem. Trafiłem na kebab. W ścianie budynku, przy ulicy bankomat, więc będę miał gotówkę.
Z budki bucha taki żar, że żaden normalny człowiek nie wytrzyma w środku długo. Chłopak uwija się jak w ukropie. Pot wręcz leje się z niego. Pracuje ciężko, od czasu do czasu popijając wodę. Na dłoniach ma przezroczyste rękawiczki z folii. Mała kolejka topnieje i dostaję swoją porcję.
Opowiadam o tym, choć to nic ciekawego, bo to duży kontrast między łapówkarzami z radiowozu a tym ciężko pracującym chłopakiem. Założę się, że nie zarabia w tydzień tyle, ile chcieli ode mnie policjanci na początku… Czy rzeczywiście uczciwość popłaca?




***

Wjeżdżam na obwodnicę miasta i na wylotówce tankuję. Chłopak z obsługi chce przytrzymać kask, rękawice, zatankować i podać zimną wodę jednocześnie. Tutaj mogę zapłacić kartą. Gotówka może przydać się później.



Droga wylotowa z Erewania z początku prowadzi w kierunku góry Ararat, żeby przed wulkanem skręcić na południe wzdłuż granicy z Turcją. Jest tak monumentalna, że jej imponujące, niedostępne i ośnieżone stoki, towarzyszą mi przez wiele kilometrów. Góra i na jej tle wieżyczki strażnicze pograniczników.













Dopiero granica Górskiego Karabachu, powoduje, że droga oddala się od tego fascynującego widoku.





Nie znaczy to, że dalej jest brzydko. Tu aura zdaje się, jest bardziej łaskawa, bo zieleń jest nasycona, a ze świeżych źdźbeł trawy korzystają owce wypasane tu w dużych ilościach.



















Zmierzch zmusił mnie do poszukania przystanku. W tym rejonie nie jest to trudne. Droga prowadzi przez miejscowości gdzie dość łatwo o nocleg. W pierwszym właściciel chyba Amerykanin zażądał za rozbicie namiotu tyle, że można by pokój w hotelu zamówić. Drugie miejsce wydało się idealne, bo i pokój i prysznic w korytarzu tylko… wody nie ma i nie będzie do jutra. Muszę się odświeżyć. W końcu już niemal po ciemku wjechałem pod górę do hotelu wyglądającego jak wieża warowna. Hotel nazywa się Amrots.

Foto z ranka następnego dnia.


Tu okazało się, że i łóżko jest i woda bieżąca i cena na moją kieszeń i nawet obsługa ponadprzeciętnie uprzejma.









Dzień skończyłem, pisząc notatki przy lampce koniaku ormiańskiego i jednym z cygar, które zabrałem na taką właśnie okazję.





P.s. Coś się dzieje z kamerą. Przestała reagować na włącznik i nie mogę nagrywać.

Mapy:





CF
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem