Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18.02.2021, 08:59   #49
CeloFan
 
CeloFan's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2011
Miasto: Warszawa
Posty: 588
Motocykl: brak
Galeria: Zdjęcia
CeloFan jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 16 godz 51 min 5 s
Domyślnie



Turcja. Merzifon – Trabzon.

Licznik 95554 – 95995
441 km.


Śpiewny szept recytuje namolne Allach Akbar, Allah Akbar. Wdziera się do uszu, wibruje i przepada, żeby zaraz wrócić echem. Jest coraz bliżej i bliżej, aż siada na uchu i wypełnia głowę. Oczy już otwarte, ale jeszcze nic nie widzą. Biała plama. Za chwilę wraca mi świadomość. Przypomniałem sobie gdzie jestem i co robię. Sen odszedł całkowicie. Głos pochodzi zza ściany. To muzułmanin wypowiada swoją Al-Fadżr*. Biała plama to nic innego jak sufit małego pokoiku do modlenia się, dla kobiet. Młodszy też już nie śpi. Wystarczyło porozumiewawcze spojrzenie i czekamy znieruchomiali, bo śpiwory szeleszczą. Kiedy pobożny człowiek wychodzi, my w te pędy za buty, za bambetle i do motocykli. Niezręczna sytuacja. To było trochę jak podsłuchiwanie intymnej rozmowy.
Na zewnątrz rześko. Chłodne jeszcze promienie porannego słońca rażą w oczy, a zimny jeszcze wiatr, każe cieplej się ubrać.









Młodszy głodny. Pokazuje mi to na migi. Mamy ustalone różne znaki na różne okoliczności. Przy pierwszej okazji zjeżdżamy z głównej drogi. Jest coś w rodzaju zieleniaka. Świeża, wielka bułka i trochę sera wystarczy. Siadamy gdziekolwiek, żeby to zjeść. Słońce daje już ciepło. Jeszcze tylko dłonie nie wróciły do normalnej temperatury.





Pół godziny drogi dalej, znowu się zatrzymujemy. Tym razem, żeby się porozbierać, bo już gorąco.





Pół godziny drogi jeszcze dalej zatrzymujemy się znowu, ale nie z własnej woli. Policja drogowa. Zimny dreszcz żalu nad wskazaniem prędkości, jaką pamiętam ostatnią, przeszywa mnie na wylot. To będzie kosztowało…
Policjant zabiera nasze dokumenty i odchodzi do radiowozu. Wokół inni policjanci i żołnierze. Czekamy. Czekamy i robimy zakłady o sumę i czas do zapłacenia mandatów. Nastroje nietęgie. Za kilka minut policjant wraca z naszymi dokumentami. Bez zbędnych ceregieli oddaje każdemu z osobna i każe jechać, życząc dobrej podróży. Po angielsku.
Zwykła kontrola. Zwykła niezwykła. W końcu od zeszłego roku trwa stan wyjątkowy, a władze Turcji zawiesiły obowiązywanie na terenie kraju Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Wiadomo co to znaczy. Znaczy to dla nas tyle, że taki policjant może wszystko i jeszcze trochę.





Głęboki oddech, szczęki kasków w dół i droga znów cieszy, kilometry mijają, wiatr wieje. Tego dnia robiliśmy jeszcze kilka przystanków. Na przykład na gorącą herbatę z dymiącego prawdziwym dymem urządzenia. Przy tej okazji Młodszy zorientował się, że jakimś sposobem jedna strona szyby kasku jest odkręcona. Do naprawy użył monety, bo nie chciało mu się wyjmować śrubokręta.





Jeszcze jeden przystanek. Zadbany, duży parking. Ławy z ławkami do siedzenia osłonięte mizernym cieniem młodych jeszcze drzew. Nie ma betonu tylko żwir. Kosze na śmieci i kran z bieżącą, zimną wodą. Motocykle parkujemy dwa miejsca dalej od jedynego samochodu. Na ławce siedzi para młodych ludzi. Tuż przy nich dziewczynka i chłopiec, bawią się kamykami. To ich dzieci.
Mężczyzna około 20 może 25 lat, dokładnie ogolony, chudy i nie za wysoki brunet. Uroda typowo turecka. Dżinsowe spodnie, koszulka typu polo. Ona lekko przy kości. Długie włosy schowane pod kolorową chustą. Ubrana w zwiewną, jasnoniebieską sukienkę. Rozmawiają sobie, popijając napoje. Nie chcąc przeszkadzać, zajmujemy ławę w pewnym oddaleniu. Patrzą z zaciekawieniem. Wyciągamy swoje frykasy, bo kiszki marsza grają. Na stole ląduje baton czekoladowy, reszta bułki ze śniadania na krawężniku, resztka wody w butelce. Śmiejemy się z tych dóbr, jaką to dietę przyszło nam wprowadzać w podróżnicze życie.
Na to para przesiada się do ławy obok. Ona milczy, on mówi. Raczej pyta. Skąd, dokąd, jak się nam tu podoba, kto jest prezydentem w Polsce a kto ministrem obrony, i tak dalej. Nie będę się dokładnie rozpisywał o czym rozmowa była, bo i nie pamiętam i nie zapisałem wszystkiego.
Jego słaby angielski jest lepszy od mojego. Lekko podirytowany, próbuje tłumaczyć, powtarza co ważniejsze słowa wolno. Nie mogąc wydusić ze mnie szczegółów, które go interesują, zaczyna o swoim kraju, o przywódcy, piłce nożnej, chyba o święcie jakimś, aktualnym stanie gospodarki i o silnej armii.
Okazuje się, że zaciągnął się do wojska i właśnie żona i dzieci odprowadzają go do jednostki. Chce pomóc utrzymać porządek i… Jeśli dobrze zrozumiałem tępić terrorystów na południu. Idzie na wojnę. Chyba tę kwestię zrozumiałem aż za dobrze. Na południu mieszkają albo raczej mieszkali Kurdowie. Teraz zostali przegonieni do Syrii i Iraku. Poznałem jednego, kiedy wynająłem u niego pokój. To było w 2014 roku. Opowiadał, że żyć trudno, choć jeszcze nikt nikomu bezpośrednio nie zagrażał. Teraz nie mogą już mieszkać w swoich domach rodzinnych, prowadzić interesów i żyć jak dawniej. Przeganiani są nie słowem a kulami karabinów.
– Terrorist? Where are the terrorists? – pytam zaskoczony tak zdecydowaną postawą.
W tej samej chwili przyjazny uśmiech zniknął gdzieś z twarzy mojego rozmówcy. Mówił coraz szybciej, a ja coraz mniej rozumiałem. W końcu zaczęło mu przeszkadzać i to, że turyści jeżdżą po jego kraju… motocyklami. Że nie znają Tureckiego. I że Polska czegoś tam nie dotrzymała czy może raczej mecz jakiś koszykówki wygrała. To bez znaczenia. Wyraźnie pije do nas. Wpadł biedaczysko w samonakręcającą się spiralę nienawiści i tak nakręcał się i nakręcał, aż głos podnosić zaczął i rękoma wymachiwać. Żona milczy, zajęta pilnowaniem dzieci.
Młodszy angielski zna lepiej ode mnie i od człowieka przede mną. Widzę kątem oka jak wsuwa ręce do kieszeni. Porozumiewawczo kręcę głową na NIE. Wiem co tam ma.
– Sorry – Przerywam w pół zdania, czerwonemu już na twarzy narwańcowi wypowiedź.
– Młodszy przynieś wodę – zwracam się do brata, podając mu pustą, plastikową butelkę.
Ten butelkę wziął i odszedł kilka kroków do kranu. Teraz narwaniec mnie miał przed sobą, Młodszego za plecami. To wystarczyło i na chwilę zmieszało niedoszłego napastnika, więc zgrabnie pożegnałem się bezdotykowo, na koniec dodając: si ju lejter.
Niespiesznie pozakładaliśmy na siebie ciuchy, kaski, rękawice i wjechaliśmy na asfalt, machając nacjonaliście na pożegnanie. Jaki smutny musi być los młodego człowieka owładniętego taką nienawiścią… Jak smutny musi być los żony, której mąż ją zostawi niedługo, z nadzieją na „słuszne” zabijanie innych ludzi, innych mężów i ojców…

Do Trabzon dojechaliśmy wczesnym popołudniem. Od razu trafiłem do otelu, w którym kiedyś już nocowałem. Nazywa się wzniośle BULVAR PALAS OTEL. Ani przy bulwarze nie stoi ani to pałac. Po prostu otel. Wygód ma tyle akurat, żeby położyć gdzieś głowę na noc. Za to jest blisko wszystkiego.
Nawet nie trzeba wchodzić do środka, żeby załatwić formalności. Na nasz widok Mehmet** poderwał się z krzesełka po drugiej stronie ulicy i wita się jak ze starymi kumplami. Może to taki zwyczaj. Przecież nie może mnie pamiętać.
Mając zamiar zostać tu jeszcze jutro, przechodzimy do interesów. Jeszcze siedząc na motocyklach, targujemy cenę za pomocą kalkulatora. Nie dlatego, żeby było szybko. Upał zawsze daje się we znaki. Zadkom też. Po dzisiejszym odcinku każda zmiana położenia tej części ciała, to bolesne przypomnienie przejechanych kilometrów













Po prysznicu w łazience na korytarzu, idziemy szukać jedzenia.
Otel położony jest blisko bazaru, więc jest klimatycznie a na dodatek o jedzenie nietrudno.
W uliczce obok, w wejściu, stoi staruszek. Zaprasza nas do swojego małego baru na jedzenie, uśmiechając się przyjaźnie. Nie skorzystaliśmy z uprzejmości dziadka, bo idziemy w miejsce, gdzie poprzednim razem najadłem się pysznych rzeczy, łącznie z ostrymi, zielonymi papryczkami, których moc można ugasić tylko tamtejszym kefirem.
Ale… Zapomniałem o najważniejszym. Moje motocyklowe buty stają się sandałami. Schodzone, zjeżdżone, zaniedbane i popękane, domagają się natychmiastowej naprawy. Wiem gdzie jest szewc. Taki prawdziwy. Wracam do pokoju i za kilka minut jesteśmy w wąskiej, wyludnionej uliczce z kamienia. Wysokie, stare budynki nie przepuszczają promieni słonecznych i bronią dostępu hałasowi miejskiemu. Słychać tylko nasze ciche kroki po bruku a świadkiem naszego przemarszu jest stary, plamiasty kocur, siedzący pod ścianą. Ta uliczka to jakby zaplecze sklepów, które są po drugiej stronie budynków. Tylko jedna witryna jest niezbyt intensywnie oświetlona a drzwi uchylone.

Szewc
Ciasne pomieszczenie wypełnione starymi butami. Leżą pod ścianami w pozornym bezładzie. Na półkach poustawiane są gotowe do odbioru i te czekające na swoją kolej. Intensywny zapach butaprenu drażni nozdrza. Za dużą, zieloną, metalową maszyną, siedzi łysawy, brodaty mężczyzna. W kącie stoi jeszcze jedno urządzenie, niewiadomego przeznaczenia. Szewc chyba niedawno miał gościa. Na starym stole stoją dwie szklaneczki po herbacie. Teraz zajęty pracą, ledwo zauważył nasze najście. Czekam cierpliwie, aż maszyna skończy swoje terkotanie. Skończyła. Słychać tylko dźwięki z telewizora, uwieszonego pod sufitem. Mężczyzna wstał, wytarł czarne od gumy dłonie w spodnie i przywitał się z nami, pytająco zawieszając spojrzenie. Wie, że nietutejsi. Będzie łatwiej. Wyciągam buciory z torby i pokazuję gdzie dziury, gdzie się odkleja, gdzie nie ma już nici, pomagając sobie przy tym po polsku. Szewc jeden but wziął do ręki, pomacał, sięgnął do środka, wygiął czubek, powciskał palec w dziury. Przesunąwszy drugi bucior nogą do siebie, usiadł za maszyną na zydlu i nam gestem kazał zrobić to samo. Pod oknem witryny stara, kiedyś chyba bordowa wersalka. Miejsca jest tak mało, że wystarczy zgiąć kolana. Tu właśnie usiedliśmy.
Najpierw klej. Smaruje powyrywane miejsca, podpala zapalniczką i ściska całość rękoma. Maszyna znów się rozhałasowała, napędzana siłą mięśni. Szewc sprawnymi ruchami wsuwa bucior na prowadnicę i obraca nim, przywracając użyteczność. Kierunek szycia nadaje motylkiem nad igłą. Kiedy doszedł do czubka, zielona maszyna zamilkła. Jest za krótka. Zabiera szewc but i wsuwa go na błyszczący czubek maszyny, nad której przeznaczeniem się zastanawiałem. To maszyna do ratowania czubków Cała operacja trwała może piętnaście minut.
Teraz może nieprzemakalne nie będą, ale przynajmniej się nie rozpadną. Skleił i zszył nawet podeszwę, która oddzieliwszy się, chlapała przy chodzeniu, jak głodny krokodyl.
Rękodzielnictwo użytkowe. Mistrz wskrzeszania przedmiotów martwych.



Buciory wędrują z powrotem do pokoju na drugim piętrze otelu.
Znów mijamy tego samego starca, zapraszającego nas z drzwi swojej restauracyjki. Znowu uprzejmie odmawiamy, mając nadzieję na zieloną odmianę czuszki palącą podniebienie.
Po prawdziwej uczcie w niby zwyczajnym barze z kebabem wędrujemy do późnego wieczora po okolicy, podglądając życie mieszkańców Trabzon.
Żeby nie narażać się na oskarżenia o grafomanię, powstrzymam się od opisów i resztę miejsc, do których poszliśmy tego dnia, pokażę po prostu na kilku zdjęciach.









































































Mapy:





CF

* Pierwsza, poranna modlitwa muzułmanina.
** Imię zmyślone na potrzeby tekstu. Nigdy nie zapisałem tego prawdziwego.
__________________
Pełne zadowolenie składa się z małych uciech rozłożonych w czasie.
https://www.facebook.com/CFact1/
CeloFan jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem