Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07.08.2017, 18:33   #83
Emek
I CAN'T KEEP CALM I'M FROM POLAND KU_WA Słońce do 04.09.24
 
Emek's Avatar

Zapłaciłem składkę :) Dział PiD

Zarejestrowany: Aug 2015
Miasto: Scyzortown
Posty: 11,053
Motocykl: No Afrika anymore
Emek jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 rok 6 miesiące 2 tygodni 2 dni 4 godz 6 min 42 s
Domyślnie

Rankiem po wypiciu ogromnej ilości bezalkoholowych browarów natura wygania mnie z namiotu i każe udać się do toalety. To dobry kawałek od naszych namiotów ale idę twardo, nie będę robił wiochy i lał pod drzewo. Niestety okazuje się, że nie mam innego wyjścia, toalety są pozamykane. Sprawdzam też damską dla pewności ale też zamknięta na głucho. No więc zostają krzaczory. Wracam na bazę i mijam się z Michałem, którego informuję że klop nie rabotajet.
Jest wcześnie, Filip śpi więc wyciągamy kuchenkę coby zagotować wodę na herbatę i szykujemy sobie śniadanie. Gasną światła w parku mimo że wcale nie wzeszło jeszcze słońce. Jest ciemno więc działamy w świetle czołówek. Pyszna makrela z puchy poprawia samopoczucie, herbatka rozgrzewa i jest git. Dziś mamy w planie dojechać do Szusztar po drodze zaliczając największy ziggurat na świecie - Czogha Zanbil. Mamy więc do zrobienia ok 450 km. W sumie niewiele ale kilometry w Iranie nawija nam się opornie i ciężko. Czas pomału się zbierać zanim słońce będzie wysoko i gorąco będzie nie do zniesienia. Budzimy Filipa i pomału zaczynamy zwijać majdan i pakować się na motocykle. Chwilę wcześniej przypałętał się do nas jakiś bezdomny i coś tam mamrotał po persku ale jak tylko zauważył to koleś , który przejeżdżał obok autem zatrzymał się, wysiadł z auta i przegonił intruza.
Wkrótce okazuje się że Filipowi brakuje torby. Jak to nie ma? - pytam. Leżała na trawie a potem Filip wciągnął ją do namiotu. Teraz w namiocie jej nie ma. Kuwa, zajumali Kto, jak? Z namiotu? Może gdzieś leży, może pies jakiś wytargał, różne pomysły chodzą nam po głowie.
OK. Co tam było? Okazuje się że w zasadzie nic - buty, narzędzia, zapasowe części do moto i zapas soczewek jednorazowych brodatego na cały wyjazd. Ma okulary więc spokojnie się ogarnie. Ruszamy w teren rozejrzeć się czy jakaś menda nie porzuciła torby lub uznała że część betów jej się nie przyda i leżą gdzieś w krzakach. Niestety bez efektu. Czas ucieka i Filip decyduje że ruszamy. Buty można kupić, a soczewki ogarniemy później. Chodzą nam po głowie myśli coby zgłosić to na Policję i może dojadą złodzieja ale czas goni i jak pomyśleliśmy ile czasu zajmie nam samo wytłumaczenie Irańczykom o co nam biega. Rezygnujemy.
Jesteśmy w Kermanszah oczywiście. To mnie się.wali w bani i wymyślam nazwy nieistniejących miejscówek .

Ruszamy zatem w drogę. Przed odjazdem jeszcze raz objeżdżamy cały park w nadziei że torba gdzieś jednak leży. Ni uja. Gonimy więc.
Mamy zamiar dobić się do autostrady i tam trochę podgonić niestety gubimy się i jak się okazuje zrobiliśmy ponad 50 km nie w tym kierunku. Gorąc piana na ryju. Jesteśmy wkurzeni tą pomyłką. Tracimy ponad godzinę. W końcu docieramy z powrotem do punktu niemal startowego i walimy do hajłeja.
Przed nami autostrada irańska i chcemy na nią wskoczyć i zobaczyć jak wygląda i jak się nią leci. Zaczyna się jednak dopiero w Chorramabad gdzie mamy ok 200 km dojazdówki. Idzie jednak dość szybko i w końcu dojeżdżamy do bramek. Wszyscy płacą więc ustawiamy się grzecznie w kolejce jednak po podjechaniu do szlabanu koleś macha nam tylko z uśmiechem na ustach wskazując ręką drogę. Zaaaapierr$%laaaammy. No tu już nic nas nie trzyma. Żadnych miast, śpiących policjantów tylko droga. Naginamy szybko i sprawnie ale słońce pali niemiłosiernie i przydałaby się chwila oddechu. Autostrada ma jedynie ok 150 km ale nie jest tak idealnie jakbyśmy się tego spodziewali po drodze tej klasy. Pomijam fakt że miejscami dość mocno wieje.



Przy drodze chodzą zwierzęta, jest sporo zjazdów szutrowych z których wypadają kolesie na motorkach. Innymi słowy trzeba uważać. Podczas jednego z postojów Brodaty zauważa słusznie że dołem płynie rzeczka i może byśmy tak skorzystali z chłodzenia cieczą i zjechali gdzieś na boczek i do rzeki. Pierwsza próba nieudana, strome urwiste brzegi, nijak tam podjechać a zajście na dół będzie skutkować stromym podejściem, odpuszczamy. Kolejny zjazd i bingo stajemy pod wiaduktem autostrady mając obok strumień (trudno to nazwać rzeką, bez problemu idzie to przeskoczyć).


Woda chłodna i dobrze nam zrobiła ta kąpiel, choć na krótko. Lecimy więc dalej, zgłodnieliśmy i zatrzymujemy się w knajpie na posiłek. Tym razem czaimy się chwilę pod lokalem, bowiem cały czas ktoś wchodzi i wychodzi. Ludzie wynoszą mnóstwo pakunków z jedzeniem. Włazimy jednak. Bierzemy menu , z którego oczywiście ni uja nie kumamy więc chwilę debatujemy. Jednak za moment wjeżdża na stół micha z zupą i talerze. Nie wiemy o co biega bo nie zamawialiśmy nic. Może uznali nas za bezdomnych czy co i mają dla takich przygotowane żarcie. To oczywiście żart ale byliśmy nieco zaskoczeni. W każdym razie zupa jest z pęczaku czy podobnych ziaren . Jest lekko gęsta, smaczna i bardzo sycąca. Popychamy mięsiwem z ryżem i jesteśmy gotowi do dalszej drogi. Gnamy cały czas na południe i chyba w związku z tym słońce jakby porusza się szybciej.

Do Czogha Zanbil jeszcze kawałek więc zbieramy się w sobie i lecimy. Droga jest niezła i wkrótce dojeżdżamy do czegoś w rodzaju postu. Posterunek, szlaban i tyle. Nic nie sprawdzają więc mijamy go i lecimy dalej. Krajobraz mało ciekawy lecz jest trochę zielono bowiem jesteśmy w dolinie rzeki Dez. Wokół pola uprawne, które ustępują w piaskowym wzniesieniom, w miarę zbliżania się do celu naszej podróży. Wreszcie zjeżdżamy z drogi i mamy kawałem dojazdówki z bardziej głównej trasy. Wkrótce naszym oczom ukazuje się dość spory parking i widać już obiekt, który chcieliśmy zobaczyć. Co ciekawe pytałem w Kermanszach przewodnika, którego poznaliśmy w parku i nie miał on zielonego pojęcia o czym mówię. Dopiero jak pokazaliśmy mu w necie coś tam zaczaił ale że największa taka budowla znajduje się właśnie w Iranie to już nie miał bladego pojęcia.
Zatrzymujemy się przed budynkiem, w którym golą bilety aby móc podejść pod sam obiekt. Nie są wcale tanie. Coś koło 20 złociszy na nasze co w Iranie jest kwotą skandaliczną. Bardzo często zdarzało się że z 500 000 riali nie mogli nam wydać reszty (oprócz stacji paliw), więc 600 000 za 3 bilety to kupa forsy skoro pełny zbiornik paliwa kosztuje ok 180 000 (10 000 za litr). Innymi słowy koszt zwiedzenia tego przybytku=pełny bak=porządny obiad więc sami oceńcie. Proszę kolesi co sprzedają bilety aby zwrócili uwagę na nasze motocykle, gdyż jest gorąco a nie chce nam się zabierać rzeczy z motocykli a to kawałek drogi. Niby niedaleko ale po co to dźwigać. Mówią że OK, nie ma problemu więc zostawiamy wszystko, biorę tylko kamerkę i aparat i gonimy.
Sam ziggurat zrobił jednak na mnie wrażenie. Mimo, że zwiedzanie uważam za czasu marnowanie i wolę plener, góry, rzekę, jezioro, łotewer to uważam że ta miejscówka jest warta zobaczenia i zapłacenia 20 złociszy. Obiekt jest spory. Ma ok 100x100 metrów. Słońce szybko spadało o nie mieliśmy czasu na czytanie informacji więc zrobiłem im foty aby poczytać później.
No i wygląda to tak.













No fajne toto. W promieniach zachodzącego słońca naprawdę mi się podobało.


Niestety musimy naginać choć nawet przyszło mi do głowy coby rozbić sobie tutaj namiot ale brak wody, brak żarcia i chęć dojechania do Szusztar studzą mój zapał. Wracamy więc do motocykli i ruszamy w kierunku miasta. To niedaleko jakieś 50 kilosów. Dość szybko dolatujemy do miasta prawie pustą drogą. Przebijamy się przez most na rzece i zatrzymujemy się aby obczaić gdzie tutaj jakiś park coby zanocować i coś zjeść. Pomijam już celowo w relacji co się dzieje jak zatrzymamy się w mieście i tym razem nie jest wcale inaczej. Otacza nas tłum tubylców na motorkach i klasyczne foty, gadka i tak dalej. Prosimy więc ich o wskazanie jakiegoś parku gdzie możemy rozbić nasze namioty na tyle blisko centrum coby blisko było jakieś pożywienie i sklepy. Oczywiście już mamy kilkunastu przewodników, którzy prowadzą nas przez miasto skutecznie tamując ruch aut tak aby nikt w nas nie wjechał. Zjeżdżamy kawałek w prawo i jesteśmy przy parku. Jawi się fajnie. Spokojny , sporo zieleni i miejsc do biwakowania. Jest zamykany i dozorowany. Niestety okazuje się że dozorowany jest nie bez powodu. To park wyłącznie dla kobiet i mężczyznom wstęp wzbroniony. Nic z tego. Musimy poszukać drugiego. Walę z innej beczki , czy może jest jakiś park przy posterunku policji to zostawimy tam motki (jak wspominał Ofca) i pójdziemy na miasto. Okazuje się, że jest i to sąsiaduje z posterunkiem. Zajebiście. Wbijamy się do parku, stawiamy maszyny, rozbieramy się i rozpoczynamy procedury rozbijania obozu.


To co się zaczęło dziać w tym momencie jak i wydarzenia, które miały miejsce w nocy sprawiły, że był to nasz trzeci i ostatni biwak w Iranie. Tłum był po prostu gigantyczny. Nie kilka czy kilkadziesiąt osób. Po prostu "ludziów jak mrówków". Dramat. Obsiedli nas jak komary w ruskiej tajdze. Trwało to ze 3 godziny, do momentu jak poszliśmy spać. Namioty rozbiliśmy po trójkącie tak aby pomiędzy nimi stworzyć sobie miejsce do siedzenia i nikt tu nie właził. Nie ma szans. Non stop ktoś wyciągał ręce i szarpał nas coby powiedzieć heloł mister i trzasnąć ci w oczy fleszem z lampy telefony robiąc fotkę. Na motocyklach siedziało naraz po 4-5 kolesi aż zacząłem meić obawy, czy kosa wytrzyma lub Filipowy KAT stojąc na centralce przewróci się raniąc dzieciaki. Koszmar. Zostawiamy z Michałem Brodatego i idziemy odsapnąć chwilę od tłumu i zrobić zakupy na kolację i ewentualnie śniadanie. W samym mieście dość uroczo ale ruch bardzo duży i strach przejść przez ulicę mimo tego że są światla na skrzyżowaniu. Kupujemy potrzebne rzeczy i wracamy do obozu w parku. Niewiele się zmieniło. Może oprócz tego że większość linek mocujących namiot jest powyrywana razem ze śledziami i muszę na nowo stawiać domek. Dalej dziki, oszalały z ciekawości tłum. Nic fajnego i przyjemnego. To raczej gigantyczny nachalny napad. Zacząłem czuć się niepewnie a już na pewno niekomfortowo i źle. Filip choć też wkurwiony jakoś radzi sobie z tymi zaczepkami ale ja już mam nerwa i to sporego. Mam ochotę stanąć i krzyknąć - wypi#$%alać! No cóż, nic takiego nie będzie miało miejsca. Oddalam się więc na kilkanaście metrów w stronę ulicy i budki z jakimś żarciem. Spotykam policjanta. Wskazuję mu nasze namioty i na migi pytam czy tak jest OK, czy możemy tu zostać. Dla pewności pokazuję tłumacza z perskiego, którego jest w stanie sam przeczytać gdyby mój przekaz był niejasny. Potwierdza że jest gitara. OK. Nie mam ochoty tam wracać ale jesteśmy zmęczeni i śpiący. W końcu wracam i próbujemy złapać choć odrobinę prywatności. Pijemy browary bezalko i wreszcie decydujemy, że zabezpieczamy cały towar w namiotach i walimy w kimę. Może się w końcu odwalą i pójdą sobie. Wbijam do namiotu, zatyczki w uszy i tylko jeszcze przez chwilę coś słyszę, następnie przychodzi sen. Głęboki, dobry.

Jednak nie na długo. Mijają może 2-3 godziny. Około pierwszej słyszę krzyki nad moim namiotem i wiele rąk szarpie tropikiem. Co jest kuwa. Głosy docierają do mnie jak przez mgłę. W końcu słyszę angielski - łejk ap mister. Łapią mnie obawy, co tu się dzieje. Krzyczę do chłopaków. W końcu odzywa się Michał. OK. Michał jest.
Ubieram się i niepewnie wychylam łeb z namiotu z obawą czy zaraz nie dostanę kopa w ryj. Na szczęście widzę mundurowego więc obawy trochę opadają ale dalej nie wiem o co chodzi. Ludków wokół siła i jeden łamaną angielszczyzną tłumaczy że policja każe nam zwinąć namioty i postawić je na chodniku przed posterunkiem dosłownie kawałek dalej. Poyebało was? Jak ja namiot postawię na betonie. Mój domek nie ma takiej opcji, muszę być na trawie. Gość kumający po angielsku rozmawia z policjantem a ten wskazuje miejscówkę gdzie mamy się przenieść. Na trawę pod płot koło policji. Ja pier… budzą nas w środku nocy aby przenieść wszystkie toboły kawałeczek dalej nie wiadomo po jaki chooy.
W porządku, Michał na nogach, Filipa nie możemy dobudzić. Wstaje wreszcie zaspany, może i dobrze bo nie zaczaił początku akcji.
Przenosimy się niech się odpieprzą wreszcie. Cała operacja zajmuje nam chyba z godzinę. Musimy też.przejechać motocyklami pod drzwi policjantów. Masakra. Kilka kursów noszenia tobołów, tak aby ktoś stale filował żeby nikt nam nic nie zayebał, ponowne rozbijanie namiotów, przeparkowanie motocykli. Kupa straconego snu. W końcu pakuję się do namiotu i próbuję zasnąć. Stres, nerwy, wysyłek fizyczny i psychiczny nie pozwalają mi już na sen tej nocy. Dosypiam może z godzinkę. Czas wstawać.
Tego ranka udało mi się nagrać streszczenie wczorajszego dnia ale uznałem je za zbyt radykalne i postanowiłem nagrać po drugi raz . Oto wersja II (soft).
Emek jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem