Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26.02.2016, 21:02   #16
Ola
wondering soul
 
Ola's Avatar


Zarejestrowany: May 2008
Miasto: Warszawa
Posty: 2,364
Motocykl: KTM 690 enduro, Sherco 300i
Galeria: Zdjęcia
Ola jest na dystyngowanej drodze
Online: 2 miesiące 2 tygodni 3 dni 23 godz 11 min 8 s
Domyślnie

Ta relacja będzie trochę nietypowa. Postanowiliśmy, że każde z nas doda do niej „swoje trzy grosze” i w ten sposób powstanie wspólne działo. Zaczął Sambor, teraz moja kolej. Od razu uspokajam fanów „samborowego pisania” – on ma jeszcze dużo do opowiedzenia, także pojawi się z powrotem niebawem.

No to jedziemy…

Na ten dzień czekałam długo. Przez cały rok. Odkąd wróciliśmy z poprzedniej podróży po Ameryce Południowej, nęciły mnie groźnie wyglądające góry w okolicach miasteczka o wdzięcznej nazwie - San Jose de Jachal. Znalazłam tracki dakarowe z tych okolic z 2010 roku. Nie było wyjścia: przy pierwszej możliwej okazji trzeba było się z nimi zmierzyć. Okazja była idealna: świetna pogoda, grupka trzech osób na lekkich motocyklach, wszyscy fani dziczenia enduro. Nikogo nie trzeba było namawiać.

Staramy się wyjechać jak najwcześniej: nie wiadomo co szykują nam góry. Zbieramy się na paluszkach, żeby nie pobudzić biesiadujących długo w noc kolegów z Torunia. Mamy trochę dojazdówki asfaltem, ale to nas specjalnie nie martwi: widoki na bajkowo-księżycowy zalew Embalse Cuesta del Viento i pokręcona jak wąż droga rekompensują asfaltową nawierzchnię. W San Jose de Jachal mamy spędzić tylko chwilę – tankowanie. Ale… okazuje się, że realia argentyńskie, które teoretycznie wróciły do normy, w praktyce mają do niej jeszcze daleko. O co chodzi? O dolary. Jeszcze do niedawna w Argentynie funkcjonowały dwa kursy wymiany walut: oficjalny (czyli niekorzystny) i tzw. dolar blue (czarno-wolnorynkowy, korzystniejszy). Wiadomo było, że pieniędzy nie ma co wymieniać w kantorach, ani wyciągać z bankomatów. W grudniu nowy prezydent Argentyny podjął próbę unormowania tej chorej sytuacji. Ale tak naprawdę niewiele się zmieniło. Kurs jest jeden, ale pieniędzy w bankomatach nie ma, a kantory nie bardzo działają. Zmieniło się tylko to, że trudniej jest wymienić pieniądze „na lewo”. Przestało się to Argentyńczykom opłacać. Utknęliśmy więc w San Jose de Jachal bez lokalnej waluty. Sporo naganialiśmy się po mieście, różnych sklepikach, piekarniach, mięsnych i spożywczakach zanim udało się ją zdobyć. Potem dopiero stacja… A i tak w sumie mieliśmy szczęście, bo akurat było na niej paliwo: to też nie jest takie oczywiste w Argentynie.



Zaopatrzeni w paliwo, wodę i jedzenie ruszamy w góry. Początek trasy – bez większych niespodzianek. Droga, a raczej wyjeżdżona ścieżka, wśród pampy. Góry gdzieś tam w tle. Co jakiś czas spotykamy prawdziwych gaucho na swoich pięknych rumakach. Patrzą na nas raczej dziwnie, tak jakby chcieli powiedzieć: co Wy tutaj robicie, przecież ta trasa prowadzi do „nikąd”. Ale jakoś nie mówią tego głośno, a my przekonani o słuszności wyboru dakarowej drogi przemy ile fabryka dała. Po kilkunastu kilometrach ścieżka zaczyna się piąć w góry. Robi się coraz węższa i bardziej kręta.







Dalej track prowadzi w dół do doliny, gdzie ścieżki już nie ma. Jest za to koryto rzeki, w którym widać wyjeżdżone ślady. Ślady są, znaczy ktoś tędy jeździ. Więc jedziemy i my. Dobrze, że akurat od kilku dni nie padało i koryto jest suche. Tutaj rzeki potrafią zmienić się w rwące, wściekłe rzeczyska w kilkanaście godzin. Wystarczy jeden większy deszcz w górach. A wtedy nie ma gdzie uciec. Dodatkowo w tym roku wszyscy straszą efektem El Nino. Ma padać, padać i padać. Ale na razie korzystamy z faktu, że przepowiednie się nie sprawdzają.





Koryto rzeki z każdym kilometrem zarasta coraz bardziej kolczastymi krzakami. Jeszcze trochę i utkniemy. I tu niespodzianka: ślady nagle skręcają w góry, na najbliższą grań.









Okolica robi się coraz piękniejsza. Wszyscy mamy „banany na twarzach”: radość z samej jazdy uzupełniają FANTASTYCZNE widoki. Wjeżdżamy na płaskowyż na 3000 m npm. Dookoła widać ośnieżone szczyty. Góry mają tutaj od 4000 nawet do 6000. Poza nami nie ma nikogo. Nawet gaucho zniknęli. Tylko nasza trójka i te wielkie przestrzenie. Co jakiś czas przemknie zgrabnie wigonia (vicuna). Każdy kontempluje okolice po swojemu. Od czasu do czasu stajemy i wymieniamy się „achami i ochami”. Na razie wszystko idzie jak po sznurku: jest pięknie, jak miało być, a nawet bardziej, teren idealny: nie za trudny, nie za łatwy, świeci słońce, ale nie jest gorąco. Po prostu bajka.







Po 50 km, zupełnie niespodziewanie, pojawia się na naszej drodze dom. Widać, że ktoś tu na co dzień miesza. I rzeczywiście: po chwili wychodzi do nas zdziwiony Argentyńczyk. Miło go widzieć, ale gdzie się podziały ślady? Zjeździliśmy całą okolicę w ich poszukiwaniu i nic. Ponieważ tylko ja w ekipie mówię po hiszpańsku – a od razu dodam, że angielski jest w tych rejonach przydatny równie bardzo jak polski, zagaduję pana o drogę. Z tego co wiem, w 2010 roku jechał tędy rajd Dakar w kierunku Guadancol – zagaduję. Wie Pan którędy prowadzi ta trasa? „Oczywiście” mówi bez chwili zawahania: „musicie tutaj zjechać do rzeki, przejechać nią jakieś 15 km i za drugim opuszczonym domem znajdziecie ścieżkę prowadzącą w góry. Nią musicie jechać. To jedyna opcja przejechania na drugą stronę gór do Guandacol.” Jasne instrukcje: jedziemy.





Wszystkie ślady znikają. Poruszamy się po zwykłej rzece, na szczęście ze stosunkowo niskim stanem wody. Widać, że tędy już nic i nikt nie jeździ. Trochę to niepokojące… No ale posuwamy się na przód. Po około 15 km nietrudno zauważyć opuszczone domostwo, o którym wspominał Argentyńczyk. Szybko odnajdujemy też właściwą ścieżkę prowadzącą w góry. Niestety ścieżka szybko zamienia się w… „pozarastane nic”. Kluczymy między coraz większymi kamieniami, a kępami kolczastych krzaków. Pod kołami coraz głębszy piach. Nikt się nie przyznaje, że może to nie jest najlepszy pomysł brnąć dalej… Wiadomo – sami twardziele...









W końcu nasz szlak zaczyna wspinać się na grań. Początkowo wydaje się, że „nic” zmieniło się w coś na kształt drogi. Ale tak było tylko przez kilometr. Potem jest coraz gorzej. Półka skalna jest coraz bardziej zarośnięta i zasypana kamieniami. Robi się naprawdę trudno. To byłaby idealna trasa na wypad na lekkich enduro. I wiem, że może to zabrzmieć śmiesznie, ale nasze sprzęty – Suzuki, DRZ 400, KTM EXC 400, Honda XR 650 R, zapakowane rogalami, są na ten teren po prostu za ciężkie…











Wspólnymi siłami, pomagając sobie nawzajem dojeżdżamy w końcu na przełęcz. Po drodze kilka gleb. Zaczyna być gorąco: słońce wysoko nad nami. A my ewidentnie zaczynamy tracić siły. Widać przed nami kolejną głęboką dolinę. Nie wiadomo tylko co z drogąâ€Ś Teoretycznie jesteśmy na dakarowym tracku, ale od 2010 roku chyba nikt tędy nie przejechał. Do Guandacol – docelowego miasteczka, jest zaledwie 15 km… Tylko 15 km! Próbujemy dalej.





Ostrożnie zjeżdżamy w dół. A raczej przetaczamy się przez zalegające na drodze kamieniska. Nie jest dobrze. Ustalamy, że Jacek – stary wyjadacz terenowy, na najbardziej en durowym motocyklu, pojedzie przodem zobaczyć jak wygląda sytuacja. My powoli walczymy ze zjazdem. Jacek wraca zdyszany. Pot leje się z niego strumieniami. Ręce mu drżą. Widać, że ten kawałek dał mu nieźle popalić. „Dalej są już tylko głazy, takie na triala, a potem nie widać nic” – mówi. Nie wiadomo czy da się przejechać. Ale wiadomo, że ledwo wrócił. Jeśli zjedziemy i okaże się, że jednak dalej nie ma opcji przejazdu, to już nie wrócimy… Sambor też wygląda na wyczerpanego. Ma dosyć walki z najcięższą z całego zestawu Hondą, która w takim terenie nie bardzo się sprawdza. Dobrze wiemy, że w takich sytuacjach nie ma żartów. Nikt nam tu nie pomoże. Krótka narada i jednak zarządzamy odwrót… Trochę szkoda, ale są sytuacje, w których trzeba wiedzieć kiedy się wycofać. Argentyna vs. my 1:0. Trochę mam wyrzuty sumienia – ta trasa to mój pomysł i znaleziony przeze mnie track. Sprawdzałam go na najlepszych według mnie mapach. Ale jak się okazuje: w Ameryce Południowe nie można wierzyć żadnym mapom. No może poza głównymi drogami. Przekonaliśmy się o tym z resztą kilka razy. Aktualne warunki czy coś jest przejezdne, czy nie znają tylko lokalesi. I to nie zawsze…











Przed ruszeniem w drogę powrotną robimy przerwę. W ruch idzie kuchenka i liofilizaty. Trzeba złapać trochę energii. Poza tym mamy jeszcze jeden „mały problem”: Honda stroi fochy. Nie odpala i już. Nie wiadomo o co chodzi. Wszystko rozebraliśmy i teoretycznie wszystko gra. Powinna działać. Ale nie działa! Nikt już nie ma siły walczyć ze ściąganiem i zakładaniem wielkiego baku i bagażu. Na razie jemy i próbujemy odzyskać energię. W duchu zaczęłam denerwować się nie na żarty. A jeśli nie odpali, to co? Nie wciągniemy jej nigdzie. Nie zaholujemy do drogi. To niemożliwe w tym terenie. Nie pojedziemy też w dwie osoby na jednym motocyklu po pomoc. Z resztą jaką pomoc: tu nikogo nie ma i nic nie byłoby w stanie dojechać… Jedyne rozwiązanie jakie przychodzi mi do głowy, to wrócić do „zamieszkałego domostwa” przy rzece i przyjechać tu z końmi. Rozebrać Hondę „na czynniki pierwsze” i wywieźć ją stąd na koniach. Dzielę się z chłopakami moimi złotymi myślami. Jakoś nie widzę zbytniego optymizmu na ich twarzach... No ale mam jednak nadzieję, że Hondziawka będzie chciała współpracować. Ponad 1,5 godziny postoju. Odsapnęliśmy. Motocykle też. Czas na test Hondy: kopniak, drugi, trzeci (cholerna kopka – dobrze, że to nie ja muszę kopać) i…. jeeeest! Odpaliła. Uff… Akcja „koń” idzie w zapomnienie. Ruszamy.







Powrót na przełęcz oczywiście jest dużo trudniejszy niż wcześniejszy zjazd. Zajmuje nam sporo czasu. Robi się szaro. A my jesteśmy cały czas wysoko. Z przełęczy powinno być już „z górki” - myślę. Za bardzo się ucieszyliśmy, że najgorsze już za nami. Tracimy na chwilę czujność, a Jacek skręca w złą odnogę wyschniętego koryta, którym przyjechaliśmy. Szybko się orientujemy, że coś jest nie tak, ale liczymy, że tędy też dojedziemy do naszej „upragnionej rzeki”, która z perspektywy całego dnia wydaje się dziecinnie prostą drogą. Po 5 km okazuje się, że nic z tego: 2 metrowy wodospad… Znowu odwrót. Na resztkach sił przeciskamy się przez kamienie. Teraz mnie dopada kryzys. Zaczynam się przewracać nawet jak stoję. Trasa wydaje mi się coraz trudniejsza, zamiast coraz łatwiejsza. Zaczyna się ściemniać, a ja nie mam światła… Byle do rzeki przed nocą – powtarzam sobie w duchu jak mantrę.







Gwiazdy już świecą na czarnym niebie kiedy wjeżdżamy do upragnionej rzeki. Udało się! Szybko znajdujemy jakieś miejsce na nocleg. Podwórko przy opuszczonym domu idealnie się do tego nadaje. Otuchy dodaje nam wiśnióweczka z Polski. Jesteśmy tak zmęczeni, że nie mamy siły jeść. Każdy marzy tylko o śpiworze i spaniu. Przez cały dzień zrobiliśmy 70 km, z czego 15 km po rzece i 10 km po naprawdę ciężkim terenie. Jak na 3 dzień wyprawy trochę przesadziliśmy. No ale w sumie te wakacje spędzamy pod hasłem:„Przerost ambicji 2016”…Możemy uznać, że cel został już zrealizowany. Jak się pewnie domyślacie później mogliśmy to powiedzieć jeszcze kilka razy. Ten dzień zapamiętamy na długo. A traskę polecamy wszystkim fanom wypraw w stylu "czym gorzej tym lepiej".





Dobranoc. C.d.n.
__________________
Ola

Ostatnio edytowane przez Ola : 27.02.2016 o 10:43
Ola jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem