Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04.07.2014, 20:38   #29
bathory
 
bathory's Avatar


Zarejestrowany: Feb 2012
Miasto: Gdynia
Posty: 23
Motocykl: nie mam AT jeszcze
bathory jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 4 godz 23 min 23 s
Domyślnie

Rankiem budzi nas dziwny, delikatny szmer, coś jakby szurało o powłokę namiotu. Wstawać i sprawdzać jednak jakoś zbytnio się nie chce, zwłaszcza, że ręce wystawione na zewnątrz śpiwora wskazują, że nie jest najcieplej. Dobrze jednak wiemy, że nikt nas w tej podróży nie wyręczy (i całe szczęście), więc podnosimy się do pozycji siedzącej, rozpinamy sypialnię, potem tropik i...






No to nas nasza pogodynka załatwiła. To my uciekamy z Gruzji, gdzie ma padać, do rzekomo słonecznej Armenii i już pierwszego dnia atakuje nas zima! Nie żebyśmy byli jakoś przerażeni tym co zastajemy poza namiotem. Nawet nas to bawi Zaczynamy się pakować. Zostawiamy na boku parę cieplejszych ubrań, w których będziemy jechać. Silniki odpalone i w drogę. No przynajmniej mój motocykl załapał o co chodzi, bo Ernesta jak widzę buksuje w miejscu i ani myśli jechać. Dojeżdżam sobie na spokojnie do dróżki, zostawiam moto i wracam pomóc koledze. Narowisty singiel bez pomocy nie wyjedzie po mokrej, ośnieżonej trawie.
Powoli staczamy się do asfaltu. Zdecydowanie nie zanosi się na to aby miało przestać padać. Włączamy się do ruchu i lecimy... jakieś 40 km/h. Jest zimno, mokro, cały czas sypie. Ciężko nazwać to przyjemną jazdą. Mam dziwne wrażenie, że jedziemy do kogoś na Wigilię. Tylko do kogo?
Sytuacja staje się wreszcie na tyle kryzysowa - praktycznie nic nie widać, no i te zimno - że zjeżdżamy do przydrożnego baru. Ledwo zresztą udaje nam się wjechać na pokryty 20 cm warstwą śniegu parking. Wchodzimy do środka gdzie jakoś nadzwyczaj pusto. W zasadzie nie ma nikogo. Po chwili zjawia się szefowa. Na całe szczęście nie mówi, że zamknięte i nie wygania nas. Zamawiamy jajecznice i gorąco herbatę. Szkoda tylko, że w tym pomieszczeniu nie ma ogrzewania ( Przeciągamy nasz pobyt o kolejną herbatę, potem kawę. W końcu stwierdzamy, że perspektywy nie zapowiadają nagłego nadejścia odwilży więc trzeba ruszać mimo wszystko. Zakładamy na siebie praktycznie wszystko co mamy. Ernest po tym jak nas okradli na początku w Turcji, jest w trochę gorszej sytuacji, szczególnie, że wybrał na tę podróż kombinezon przeznaczony raczej na Afrykę
Wykopujemy się z parkingu, do pełni klimatu brakuje tylko świątecznej ciężarówki Coca-Coli.







Im dalej na południe, im bardziej obniża się wysokość tym bardziej śnieg zamienia się w deszcz. Gdzieś przed Erywaniem opady ustępują prawie całkowicie. Wjeżdżamy do miasta i kręcimy się po nim chwilę w poszukiwaniu kafejki internetowej. Koniec końców decydujemy się uciekać ze stolicy. Duże miasta nam nie służą i wcale nie chce nam się w nich siedzieć. Kiedy przekraczamy granicę miasta już zmierzcha. Jedziemy armeńską autostradą czy tam drogą szybkiego ruchu. Mało co widać bo ciemno. Kiedy nagle moje koło z impetem wpada w jakąś dziurę, tak, że aż zęby mi zadzwoniły, wiem już, że najwyższa pora zjechać gdzieś na nocleg. Skręcamy w boczną drogę, którą jedziemy kilka kilometrów, potem jeszcze dobry kilometr albo dwa gdzieś w pole. Dalej od wszystkiego się chyba nie da.
Chyba jednak by się dało. Rano budzi nas klakson ciężarówki i wołania młodych facetów. Nieco zdezorientowani wychylamy się z namiotu. Okazuje się, że rozłożyliśmy się na drodze polnej drodze, którą chłopaki chcą akurat przejechać na swoje pole, gdzie w oddali widać kilka osób gotowych do pracy. Ale ale w oddali widać też coś zupełnie wspaniałego. Pierwszy raz Ararat ukazuje nam się w pełnej krasie !! I co można rzecz, jest piękny Gramolimy się z namiotu, pierwsze co to łapiemy aparaty i fotografujemy świętą górę Ormian. Goście z samochodu wołają, żeby im też zrobić zdjęcie. Proszę! Nikt nie krzyczy, nikt nie pogania, nikt się nigdzie nie spieszy. Żeby było przyjemniej z drugiej strony krzaków rosnących przy naszym namiocie widać Aragats







Kierunek południe, tam gdzie ucieka potężna czarna chmura. Jechać tak, żeby jej nie dogonić. Docieramy do klasztoru Chor Wirap. Zostawiamy motocykle i wspinamy się na małe wzniesienie na którym zbudowano świątynię. Poświęcamy chwilę pierwszemu na naszej drodze ormiańskiemu zabytkowi, zresztą jednemu z bardziej znanych. Trochę ludzi się tu kręci, na parkingu stoją autokary, wycieczki chyba z Europy. Z monastyru znowu piękny widok na Ararat.







Generalnie chcieliśmy jechać do Górnego Karabachu, ale właśnie w tamtą stronę idzie ta czarna zaraz po niebie. Jedziemy więc do Noravank. Kiedy skręcamy z głównej drogi robi się przyjemniej. Otaczają nas piękne góry, asfalt wije się zboczami wzniesień.





Odbijamy w drogę prowadzącą skalistym wąwozem do samego monastyru, gdzie zresztą się kończy. Dobrze, że na parkingu postawili automat do kawy, bo coś czujemy się zmęczeni. Noravank zdaje się być bardziej kameralny niż Chor Wirap, choć i tu dojeżdżają autokarowe wycieczki.

















Zatrzymujemy się na przydrożnym straganie i po skutecznych targach Ernesta mamy butlę lokalnego wina Pora się trochę oderwać od obleganych miejsc. Za wioską Vernashen asfalt przechodzi w szutrową drogę, która dość szybko zaczyna piąć się w górę. Po kilkunastu minutach spoglądamy na wszystko z góry, jeżdżąc po wspaniałych górskich szutrach. Droga nie jest najłatwiejsza, jest stromo, kamieniście a zakręty zawijają niemal w miejscu. Za to naszymi jedynymi towarzyszami są cisza, spokój i przestrzeń







Penetrując górskie ścieżki docieramy do monastyru Spitakavor i od razu wiemy, że tu spędzimy noc. Właśnie takiego miejsca szukaliśmy, daleko od cywilizacji, daleko od turystów, zgiełku, fleszy aparatów zapisujących na cyfrowej matrycy kolejną atrakcję z krzywym horyzontem. Rozbijamy namiot obok, leżącego na zboczu góry Teksar, na wysokości 2500 m n.p.m. - monastyru. Przenikliwa cisza, genialny widok, uświęcone butelką grzanego wina. To zdecydowanie jedno z takich miejsc, w którym nic nie robiąc można spędzić wiele czasu.
















Ranek jest dosyć zimny. Poza chłodem pogoda jest idealna. Próbujemy ruszyć jeszcze wyżej, jednak gdy docieramy do linii śniegu i widzimy, że droga dalej pnie się do góry - odpuszczamy.





Wracamy do asfaltu objeżdżamy górski masyw aby dotrzeć do ruin twierdzy Smhateberd. Droga do niej okazuje się jeszcze bardziej wymagająca niż ta z dnia poprzedniego. W tym momencie cieszę się, że kufry i zbędny szpej zostawiłem w Tbilisi. Z całym majdanem byłoby zdecydowanie trudniej. Z powstałej na początku V wieku twierdzy nie zostało więcej niż mur zarysowujący jej kształt. Trzeba jednak przyznać, że wybudowano ją w fantastycznym miejscu z kapitalnym widokiem na okolice i klasztor Tsakhatskar - ledwo widoczny w oddali, nasz kolejny cel.











I znowu pełnymi kolein, kamieni i zakrętów drogami jedziemy do miejsca, w którym aż chce się siedzieć i delektować atmosferą gór i zapomnianej mistyki dawnego klasztoru. Także spędzamy tu trochę czasu ciesząc się brakiem pędu i konieczności robienia czegokolwiek.













Postanawiamy jechać nad Sewan i tam szukać kolejnego noclegu. Po drodze, poszukując ruin karawanseraju Lernantsk trafiamy do leżącej na uboczu, zapomnianej wioski. Jest tam jednak sklep, a my potrzebujemy kilku rzeczy. W środku wita nas sprzedawca i jego znajomy, wyraźnie zainteresowani nietypowymi gośćmi. Kupujemy to co nam potrzebne i już mamy wychodzić.
- A może byście chcieli bimbru? – pada pytanie.
Nie, nie! – odpowiadamy.
Ale to czacza, musicie spróbować!
I już widzę jak jego żona leci gdzieś i za moment wraca. Na ladzie lądują trzy stakany i butelka. Po chwili słychać charakterystyczny dźwięk pełnego szkła obijającego się o siebie. Zgłaszamy jeszcze ostatni formalny sprzeciw:
- Ale jak my pojedziemy, przecież policja?
Dostajemy zapewnienie, że to żaden problem, a poza tym najbliższa policja jest nad Sewanem. Co więcej sprzedawca mówi, że nie mamy tam po co jechać, bo zimno i pada. Lepiej jak zatrzymamy się w oddalonym o kilkanaście kilometrów karawanseraju Selim, gdzie znajdzie się i miejsce na namiot i źródło wody.
- No a wieczorem my weźmiemy wódkę i jedzenie i do was przyjedziemy – dodaje na koniec. Także jesteśmy umówieni na wieczór. Bierzemy zakupy, podarowaną butelkę czaczy (kaukaski bimber z winogron – 50-70%) i ruszamy.



Pochodzący z XIV wieku zajazd dla karawan, leżący na przełęczy, na wysokości 2410 m n.p.m. tej nocy znowu posłużył strudzonym podróżnym, którzy po dniu pełnym przygód i wieczorze pełnym życzliwości i dobrych ludzi, rozbili w nim swój namiot i schowali swoje rumaki aby wypocząć niczym dawni kupcy.













Pomimo nadesłanych nam z Polski niekorzystnych prognoz ruszamy nad Sewan. Z przełęczy pniemy się jeszcze do góry aby wyjechać na rozległą równinę, gdzie jedziemy otoczeni zimowymi krajobrazami w pięknym ale nie dającym ciepła słońcu. Sewan wygląda fantastycznie, jego głęboki morski kolor i leżące na drugim brzegu zabielone śniegiem góry cieszą oko. Po drodze zatrzymujemy się tylko dwa razy, przy małym kościółku i przy monastyrze Hayravank.























Dalej kierujemy się na Erywań. Kiedy zbliżamy się do miasta na horyzoncie ukazuje się Ararat, czuwający nad stolicą ormiańskiego państwa. W mieście poświęcamy kilka godzin na wysłanie pocztówek, bo już długo z tym zwlekaliśmy. Ruszamy na Eczmiadzyn, zwany też ormiańskim Watykanem i… przejeżdżamy go kompletnie nie zainteresowani. Znowu – nie tego szukamy. Ostatni rzut oka na Ararat z tyłu i Aragats przed nami i jedziemy w kierunku gruzińskiej granicy.





Po drodze wypada nam jeszcze jeden nocleg w krainie chaczkarów. Ernest czuje się coraz gorzej, armeński atak zimy dał mu się we znaki i chłop ledwo żyje. Ma tak zawalone gardło, że ledwo mówi, ledwo też jedzie. Rano wita nas pasterz prowadzący owce na wypas, nieco zdziwiony naszą obecnością. Dosłownie na 15 km przed granicą mamy wątpliwą przyjemność z armeńską policją. Zaraz po zatrzymaniu myślimy o tym nieszczęsnym ubezpieczeniu, którego nie wykupiliśmy. Okazuje się jednak, że chodzi o przekroczenie prędkości w terenie zabudowanym. Targów nie ma, nawet mocno się nie wykłócamy bojąc się pytania o ubezpieczenie. Wyrok jest jednak srogi - 50$ od głowy. Trochę nam to psuje humory, no ale bywa i tak.
Przekraczamy granicę na rozległym wypiździewie gdzie absolutnie nic nie ma poza budkami granicznymi. Droga w kierunku Tbilisi jest bardzo malownicza a pogoda dalej nam sprzyja. Pod wieczór meldujemy się ponownie u Jakuba. Ernest połyka garść prochów i zapija syropem. Okazuje się, że to pomaga. Rano jest z nim zdecydowanie lepiej.



__________________
http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/
bathory jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem