Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03.07.2014, 23:04   #12
Maurosso
 
Maurosso's Avatar


Zarejestrowany: Jan 2014
Miasto: Rz-ów
Posty: 648
Motocykl: RD07
Maurosso jest na dystyngowanej drodze
Online: 3 tygodni 2 dni 14 godz 2 min 49 s
Domyślnie

Episod 4

Ruszamy na północ. Shkoder to nasz cel. Ekipa się rozciąga. Cześć została oglądać zamek po drodze, Ja z Kubą ciśniemy prosto nad Cel. Na miejscu jesteśmy raczej zawiedzeni miastem. Trochę się nie dogadaliśmy i gubimy się w centrum. Korzystając z chwili uderzam na zamek górujący nad miastem. Z uwagi na absolutny brak turystów, wielce mnie urzeka.









Po powrocie do miasta dalej brak drużyny. Ruszam w kierunku Czarnogóry. Naszym pewnym punktem jest Stary Bar, postanawiam że tam zaczekam na wszystkich. Docieram na miejsce, szybka obczajka i oczekiwanie na resztę.









Reszta dociera po pewnym czasie



Kolejny żelazny punkt wyprawy to trasa Ponari-Dodosi-Rijeka-Cetinje-Lovcen-Kotor. Trasa taka z uwagi na lekką nostalgię, gdyż kilka lat wcześniej pokonywaliśmy ją autostopem. Start w Ponari i trasa do Dodosi gdy byliśmy tam ostatnim razem urzekała swoistym pięknem. Krajobraz niczym sawanna. Baobaby, wysoka trawa, mega klimat.
Po dojechaniu do Ponari od lokalsów dostajemy info, że do Dodosi nie dojedziemy. Trochę zdziwieni...przecie to tylko kilka kilometrów, a droga utwardzona...cóż, może w sierpniu.
Trafiamy na istne bagno. Uniesiony duchem "Afryka nie przejedzie?!", rwę do przodu. Ujechałem może z 500metrów, kiedy zaczęło się robić słabo. Opony szybko zapchały się błotem. Robię co mogę, ale miota sprzętem jak szatan. Po 30minutach ledwo jestem w stanie utrzymać moto. Wyłączam silnik. Późna szarówka...żadnego dźwięku...trochę się na siebie zirytowałem żem się pchał w taki shit.

W pewnym momencie koło tylne tonie po wachacz...z motoru nie mam jak zejść, bo tonę od razu po kostki w błocie...jedynka, dwójka, bez sprzęgła dzida i jakimś cudem zaczynam płynąć przez morze błota...niczym kapitan Columb, 10 cm/min w sporym przechyle na tylnie kole. Dość mocno by kogoś to ubawiło jakby widział tą scenę z boku

Morze błota powolutku się kończy i jakimiś krzaczorami powolutku staram się obrać kierunek powrotny. Co rusz zsiadam z motoru i badam ścieżkę przed sobą, wyszukując choć kilku korzonków, które służyłyby za podporę dla opon. Cały czas w głowie myśl: "Jak się tu wywalę...to basta. Reszta pewnie pojechała objazdem jakimś...w tym błocie nie urobię, sam sprzęta nie podniosę, za ślisko." Z taką motywacją udaje mi się jakimś cudem wybrnąć z opresji (bez wywroty ;] ).

Ekipa jednak nie pojechała, też pobłądziła w okolicznych zagajnikach, spotykamy się wszyscy i decydujemy...że do Dodosi zajedziemy od drugiej strony. Zajmuje nam to ponad godzinę (zahaczając o Podgoricę). Na miejscu jesteśmy na miejscu póóóźno.

Irytację tego że nasz nocleg jest (wg. GPS'a) 1.8km od miejsca w którym zawróciliśmy z bagna...neutralizujemy się skutecznie PET'ami.



Cały następny dzień to wegeta i chillout. Miejsce jest super, polecam. Czysta rzeka, most z którego można bez stresu skakać do wody. Jakiś mały bar z piwem.







Tu też postanawiamy ogarnąć szambo ciuhowe. Chłopaki z plecaczkami problemu nie mieli...dziewczyny przekupione czekoladą problem im rozwiązały...Nasza trójka, z nienawiści do prania ręcznego w rzece, wyparła się tego zadania...musieliśmy obrać plan zastępczy. Trzech ynżynerów zawsze coś wymyśli nie?
Ja z długim przerabiam jego worek PCV na pralkę pół-automatyczną. Nawrzucaliśmy ciuchy, proszek, dwa mydła i sporo wody. Bełtalimy na zmianę z 20 minut...ciuchy funkiel nówka ;]



Bua jako najinżynierszy z nas, wpadł na lepszy pomysł. Zrobił z dostępnych rzeczy parkę automatyczną. Nawrzucał ciuchów do kufra centralnego, woda, proszek i dzida po okolicznych wertepach. Za 15 minut wraca z bananem na mordzie: -To jest...jedyny przyjemny sposób robienia prania.
Koszt tej frajdy to utopiona w kufrze komórka...ale warto było :P

Wypoczęci, późnym popołudniem startujemy na Cetinje. Docieramy tam pod wieczór i uderzamy na Laskostradę. Ci co byli w Cetinje pewnie wiedzą o co chodzi...dla tych co nie...to tak w skrócie:

Laskostrada, to główny deptak w Cetinje. Jest magiczny z tego powodu...że niezależnie od dnia tygodnia (choć piątek/sobota to czas najlepszy), wieczorem, zmienia się w istną autostradę lasek...nie ma tego jak inaczej ująć...ale to jeszcze nic. Siedząc w przydrożnej knajpie, popijając piwo, szybko zorientujemy się, że niektóre z dziewczyn dopiero co nas mijały. BA! Po chwili okazuje się że WSZYSTKIE nas już mijały. Jak wypatrzymy jakąś fajną dziewoszkę, możemy być pewni że za chwile znów się pojawi idąc w drugą stronę...Magia? Nasze dziewoszki, wkurzone naszym ślinieniem się na co drugą odpierdzieloną długonogą czarnogórkę, uzbrajają się w PET'a i włączają się w ruch laskostrady:



I co się okazuje? Wszystkie dziewczyny uczestniczące w ruchu na deptaku...docierają do jego końca i bezceremonialnie zawracają w drugą stronę Niektóre z nich naliczyliśmy jak z 9 razy, szły raz w jedną, raz w drugą.
Faceci, siedzą w ogródkach, walą browary...i wypatrują dziewczyny którym są zainteresowani postawić drinka, lub próbować zarwać na jakiś skuter...No prze-nie-samowicie to wygląda. Do tego bałkańska muzyka z kapel przy knajpach i klimat dopełniony do maksimum.

Śpimy w jakimś parku, morale wysokie, choć niektórym udziela się już długość eskapady.

Rano start na park Lovcen. Przy wjeździe pod Mauzoleum, dopada nas stały punkt programu. Deszcz. Tyle że ten był taki nie na żarty...ze śniegiem i takie tam. Chowamy się w restauracji. W między czasie silny wiatr przewraca Afrykę i małą włoszkę. Ogólnie masakra.



W restauracji info że lepiej nie będzie, ani dziś, ani jutro. Eh...ubieramy co możemy i ciśniemy w dół na Kotor. Na jednej z ostrych agrawek, DL'a zalicza ślizg. Ryski na boczkach, lewy kierunek, trochę złości.

Kotor jak zawsze śliczny.



Zasiadamy przy jakiejś knajpie skąd podkradamy internety i lekko się podłamujemy. Padać ma jeszcze z dwa lub trzy dni. Szanse na poprawę minimalne. Szczególnie nas to wkurza, bo chcieliśmy uderzyć na Durmitor i tam po chodzić pieszo, a później połazić po górach Fogaraszy w Rumuni.
Lipa...na hasło deszcz i góry odżywa wspomnienie Negoiu. Odbijamy na Chorwację. Nikt z tego planu szczególnie nie zachwycony, ale alternatywa jeszcze gorsza.

Mokry asfalt po deszczu zrobił się śliski jak cholera. Po dziwnej reakcji auta przed nim, Długi blokuje tylne koło, potem przednie, kładzie moto. Jemu na szczęście nic, trochę poobijana kostka. Szlug na zbicie adrenaliny. Pegaso na pierwszy rzut oka wygląda ok. ryśnięty boczek. Po paru kilometrach, smród plastiku roznoszący się za jego moto jest nieznośny. Pit stop i oględziny. Uszkodzony wiatrak chłodnicy, który uderzony oberwał się i przytapia się o kolektory. Upału nie ma, więc ignorujemy usterkę.

Wpadamy na odwiedziny do Dubrovnika.



Uliczki zatłoczone turystami, ceny z kosmosu, czyli standard. Uciekamy przed zgiełkiem do małego portu i napawamy się troszkę niespokojnym morzem.













Po zwiedzaniu wracamy do motorów. Parking gęsto upakowany skuterami, pomiędzy które wcisnęliśmy nasze krowy. Zrzucając królewnę z centralnej, wachnęło mnie na prawo...lecę, moto też...jakimś cudem wywraca się tylko jeden skuter, a nie cały parking (efekt domina).
Podnosimy mojego parcha, oględziny skutera...ani śladu. Jakieś ryski na ciężarku od kierownicy...ale zardzewiałe, więc raczej nie od tego upadku. Nikt nie krzyczy, nikt nie podchodzi...ruszamy dalej.

Po chwili zauważam że coś nie tak jest...jadę prosto...ale kiera tak z 10 stopni skrzywiona w lewo. Zaszokowany, bo wcześniej nie raz moto mi się położyło i ani śladu...ale cóż, problem na potem.

Po wyjeździe z miasta, pojawia się problem noclegu. Nie za bardzo mamy się gdzie robić. Ceny kempingów w okolicy to paranoja (50eu od namiotu), a na dziko same skały. Wzdłuż wybrzeża z doświadczenia wiemy, że nic nie urobi. W końcu decydujemy się na spartańskie warunki na wzgórzu nad miastem. Kamienie i twarde podłoże utrudniają robicie namiotów, ale daje się. Rano okazuje się, że wielce możliwe że z tego właśnie wzgórza, Dubrovnik był przez Serbów ostrzeliwany. Znajdujemy jugosławską monetę i pozostałości po czymś, co wygląda jak okop/transzeja.





Rano wybrzeżem dzidujemy na Split. Przed nim zatrzymujemy się na lekkie kąpanie w morzu. Znaczy się...ekipa się kąpie, a afra i tiger przechodzą szybki remont. Żółtemu brzydalowi pęka linka sprzęgła, trzyma się na ostatniej nitce. Wspomagam Zduna moim zapasem (Dzięki Scorpi ta która była pod kanapą spisała się świetnie). Potem zabieramy się za problem krzywej kiery...podchodzimy do tematu jakoś tak niepewnie i bez przekonania...a to tu śrubę poluzowałem, a to tam boczek zdjąłem. Trochę chcę to olać i bawić się wszystkim w Polsce, jakoś się przyzwyczaję do takiej jazdy...
Jednak ostatnim rzutem mówię do Zduna: -Ej...weź mi nogami przytrzymaj koło z przodu.
Zaparł się porządnie, ja na kierze też. Po chwili było po wszystkim, prosta jak struna, kocham afrykę ;] wszystko poskręcalimy, i dalej w trasę.

Szybki Split:





Następny target: Plitvickie Jeziora.

Unikamy autostrad, przez co droga robi się naprawdę wielce przyjemna. Choć łapie na noc. Na miejscu rozbijamy się na ustronnej polanie...i nie wiem jak to możliwe, ale dopiero tego wieczora mamy prawdziwie rozgwieżdżone niebo. PET, rozmowy o wyprawie, wnioski, wspomnienia, za parę dni koniec przygody.

Rano schodzimy jakoś na dziko pooglądać Jeziora. Cholera...robi to wrażenie. Masy turystów psują troszkę temat, ale mimo wszystko warto.









Tyle w tym epizodzie. Dzisiaj pewnie jeszcze machnę ostatni, a w nim rozwiązanie zagadki i akcja wyjazdu

Ostatnio edytowane przez Maurosso : 03.07.2014 o 23:07
Maurosso jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem