Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18.04.2014, 19:21   #29
Tofel
 
Tofel's Avatar


Zarejestrowany: May 2012
Miasto: Warszawa
Posty: 62
Motocykl: osioł
Przebieg: -666
Galeria: Zdjęcia
Tofel jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 dzień 2 godz 36 min 19 s
Domyślnie

Silope - Hasankeyf - Erzurum - Sarp - Achalciche - Omalo - Warszawa [8 dni]

No dobra, teraz to naprawdę już nic z wyjazdu nie pamiętam. W sumie, gdyby nie zdjęcia i tekst w bieżącym numerze Świata Motocykli (5/2014) miałbym trudności w uwierzeniu, że kiedykolwiek wyszedłem z domu w innym celu niż udanie się do pracy ;-) Ale może to i lepiej? Stwarza to szansę, że pominę wszystkie mało istotne epizody i epizodziki, które zajmują przestrzeń, a nic wartościowego nie wnoszą.

Jak już pisałem w Turcji wylądowaliśmy po ciemku. Do Hasankeyf mieliśmy jakieś 160 kilometrów, więc żeby nie jechać zbyt długo wypatrywaliśmy po drodze dogodnego miejsca na rozbicie namiotu. Gdzie nie spojrzeliśmy rozciągały się jednak jakieś pola i wsie. A jak akurat było pusto to albo kamienisto albo rzeczno-błotniście. Dogodne miejsce trafiło się dopiero po jakiś 80 km, przy malutkiej asfaltowej drodze. Pod rozłożystym drzewem, między wulkanicznymi głazami (zdjęcia brak).


Góry na granicy iracko-tureckiej (co prawda tak wyglądają 300 km na wschód od Silopi w okolicach Yüksekova, ale cóż poradzić?).

Następnego dnia rano dotarliśmy do Hasankeyf, ktore szczególnego wrażenia na mnie nie zrobiło. Może dlatego, że widziałem w swoim życiu 789 zabytkowych budynków? Wyczerpało to moje zdolności zdumiewania się czymkolwiek. Na marginesie powiem wam, że nastąpiło to chyba w okolicach budynku numer 612, ale pewny nie jestem. Siostra zjadła mi notatki... Ale może to wszystko bujdy i senne Hasankeyf nie oplotło mnie swoim urokiem, gdyż przebiegłe Turczyny zamknęły dostęp do najciekawszych zabytków? Cwaniacy doszli bowiem do wniosku, że to najlepszy sposób żeby zamknąć usta przeciwnikom projektu (którego realizacja pogrąży Hasankeyf pod wodą). Skoro nie ma czego odwiedzać, to może nie ma tam niczego wartościowego, a w związku z tym nie warto walczyć o przetrwanie takiego miejsca ? Tak przynajmniej o rozumowaniu Turczynów wypowiadali się spotkani na miejscu Słowacy. Uwierzyłem im, choć wiedziałem, że Słowacy nie są prawdziwymi ludźmi, bo Słowacja nie jest prawdziwym państwem. Znałem bowiem skłonnych do niecnych knowań Turczynó z poprzednich wyjazdów. Co w takim razie zostało do zwiedzania biedakom, którzy w płonnej nadziei zapędzili się do Hasankeyf? Kilka niezbyt starych budynków, w większości kompletnych ruin - zarysów fundamentów, fragmentów ścian - oraz trochę starożytnych, a wydrążonych w miękkiej skale jaskiń, których całkiem współcześni hasankeyfczycy używali jako zagród dla kóz. Pełne więc były nie tak starożytnych bobków, resztek siana i innej nieznanej mi paszy. Wikipedia głosi, że zanim jamy zajęły kozy były one zamieszkiwane przez ludzi i to dosyć wiekowych. Pierwsze zapiski o Hasankey poprzedzają wzmianki o synie Józka Cieślaka o jakieś 1800 lat. Tak zwaną siłą rzeczy teren obfituje w rozmaite smakołyki archeologiczne. Ale powiedzmy sobie szczerze: po chuj one komu? Co było wartościowe przebiegłe Turczyny pewnie już dawno wykopały, a cała reszta to pewnie podrzucone przez podłych Ormian, Kurdów albo innych Asyryjczyków spreparowane w chińskich warsztatach "dowody" albo poddające w wątpliwość fakt, że Turcy żyli w tych regionach jeszcze przed dinozaurami albo rzucające cień na wielkość Ataturka. Nikt o zdrowych zmysłach nie stwierdzi chyba, że takie "znaleziska" są więcej warte niż 1,2 MW energii rocznie (choć to tylko 1/20 mocy takiej na przykład Tamy Trzech Przełomów) albo możliwość regulowania szerokości strumyka z pitną wodą, która trafia do Iraku... Przecież to już nawet Kaczyński wie, że najbliższe wojny będą raczej toczyć się o wodę a nie złoża węglowodorów (bo te np. daje się już pozyskiwać z upraw pewnych gatunków glonów).


Tygrys na wysokości Hasankeyf.


Podpory XII-wiecznego mostu - najbardziej spektakularnej atrakcji miasteczka.


Fragment cytadeli oraz jaskiń zamieszkałych przez proto-Turczynów od około 253 milionów lat. Niektóre z nich w czasach znacznie nam bliższych gościły meczety i kościoły - tak, jak choćby w Kapadocji.


Pozostałości jednego ze średniowiecznych meczetów albo nawet i medresy. Uczeni w kamieniach wciąż się o to kłócą.


I jeszcze raz widok na "stare miato", mostek oraz umieszczoną na szczycie klifu cytadelę.

Dalsza droga poprowadziła nas przez mniejsze i większe góry, które z każdą setką (or so) kilometrów stawały się coraz bardziej przyjazne i po prostu zielone. Przejście klimatyczne od pustyni do strefy umiarkowanej byłoby płynne, gdyby nie to, że w Erzurum zdzieliło nas prosto między oczy. Choć może nie byłoby się to było stało, gdybyśmy częściej czytali wikipedię? Wschodnia Anatolia słynie z ostrego klimatu, "syberyjskie" przymrozki rzędu -40*C nie są tu niczym niezwykłym w zimie, więc nie powinno dziwić, że i w lecie temperatura potrafi nieco spaść. No, ale dziwiło. Zresztą, pal licho temperaturę. Wiatr! Był to prawdziwie zimny i przeszywający szubrawiec. Jakby tego było mało nawierzchnia drogi pokryta była na dużej części trasy małymi kamyczkami, które wydaje się, że Turcy uważają za skończoną nawierzchnię. Jeżeli są dobrze wprasowane w asfaltowe podłoże wtedy nie ma problemu, ale gdy świeżo je wysypano i auta nie zdążyły ich rozjeździć wtedy zamieniają się we wspaniałą powierzchnię dryftolubną.

Nocleg wypadł nam na jakiejś łące kilka kilometrów za miastem (zdjęcia brak, zresztą jak i z całego następnego dnia). Mimo świszczącego wiatru i pary unoszącej się nam z ust (co w połączeniu z niemytymi od lat zębami tworzyło zabójczą atmosferę...), a może właśnie dlatego, spaliśmy jak zabici.

Ranek rozczarowywał. Zarówno nas jak i okolicznych chłopów chowających się przed chłodem i nieustającym wiatrem w wąskich, zasranych przez krowy uliczkach pobliskiej wsi. Chłopi nie mieli wyboru - byli już na zewnątrz, ale my mieliśmy ciągle możliwość zostania w namiocie i udawania, że noc nie dobiegła końca. Przynajmniej teoretycznie, gdyż w realizacji planu przeszkadzały burczące żołądki i chcąc niechcąć krótko po 7-mej rano byliśmy znów w drodze. Rozpoczęło się Wielkie Ramadańskie Poszukiwanie Śniadania. I bynajmniej nie był to jakiś lamerski rajd po okolicznych knajpach, w których stoły uginały się od nadmiaru orientalnego jadła, a jedynymi cerberami broniącymi do nich dostępu były wredne kasjerki. Co to, to nie. Nie dość, że góry przez które jechaliśmy były słabo zaludnione i po prostu brakowało jakichkolwiek lokali, to gnębione przez pogodę, rozmaite rejzy i inwazje okoliczne ludy uodporniły się przez wieki na przeciwności losu i takie luksusy jak jedzenie nie wydawały się im zbytnio potrzebne. A podróżni? Cóż... zostali postawieni przed takim samym wyborem jak ich przodkowie: dostosować się albo zginąć. Po drugie lub trzecie jako, że kontakt z przyrodą zwiększa szanse na pojawienie się odczuć duchowych, to okolica pełna była homo religiosus owładniętych misją zbawiania innych. Więc dla naszego dobra w coraz to kolejnych lokalach odmawiano nakarmienia nas. Przyznam, że nie wiem jaką wiarę wyznawali lokalni fanatycy, ale na pewno nie był to islam. Nie wiedzieli oni bowiem tego, co nawet Polscy chłopi na Polesiu wiedzą, a mianowicie, że wędrowcy są z definicji mili Allahowie, ich los jest bowiem wystarczająco trudny i w związku z tym ten 28-dniowy ramadański post ich nie obowiązuje (co prawda powinni go odbyć w innym terminie, ale to nieistotne didaskalia). Fakt był faktem, że świętoszkowate Turczyny pozostawały nieczułe na muzykę naszych jelit i lodówki pełne wyszukanych kebabów, falafeli, rozmaicie przyprawionego ryżu oraz wiader świeżego ajranu nie zostały dla nas otwarte. Przyznam, że przyjęliśmy to ze złością i niedowierzaniem. Stereotyp bowiem nakazywał mi poprzednio uznawać biorących się za łby z powodów (przynajmniej deklaratywnie) religijnych Irakijczyków za dużo bardziej ortodoksyjnych niż rzekomo laicka i ciążąca do Europy Turcja. Być może tak rzeczywiście jest w Istambule, ale na pewno nie w leżących na wschodnich rubieżach górskich wsiach. Ostatecznie od śmierci głodowej uratował nas po dwóch godzinach jazdy jakiś brat w bezbożu, który w przy-stacyjno-benzynowej knajpie napoił nas ciorbą z torebki zagęszczoną kawałkami chleba. Założę się, że nie był tamtejszy...


Jako przeciwwagę dla chłodnych i głodnych klimatów tego poranka wrzucam fotkę z okolic Hasankeyf. Jak widać upał dokuczał tam nie tylko ludziom :-)


Słitfocie gdzieś z drogi pomiędzy Hasankeyf a Erzurum.


I jeszcze wspominek z Hasankeyf nr 1 odnaleziony w szafie: widok na Tygrys.


I wspominek z Hasankeyf nr 2 odnaleziony w szafie: owe starożytne jaskinie, o których mowa była wcześniej. Ta znajdowała się w samym Hasankeyf i dlatego zamieszkiwali w niej ludzie, a nie kozy.

Mimo, iż nie mamy żadnych zdjęć na poparcie tej tezy (zapis z wariografu zjadła tym razem ciotka) musicie nam wierzyć, że jazda dobrym asfaltem, po krętych drogach prowadzących wąwozami, górskimi zboczami oraz skalnymi półkami, jaka była naszym udziałem tego dnia była bardzo, bardzo przyjemna. Końcowe odcinki przed dojazdem do Borcka, gdzie droga łagodnie opadała, a zakręt gonił zakręt sprawiały, że czułem się jak w jakiejś orientalnej wersji rajdu Monte Carlo. W swej wyobraźni byłem nieco kalekim, ale jednak, Jamsem Bondem mknącym może nie po dachach budynków, ale po wymagającej pewnej uważności krętej szosie.

Kalectwo tego mnie-Bonda objawiało się zresztą nie tylko w strefie fizycznej, ale i mentalnej. Przez jakiś czas żyłem bowiem w przekonaniu, że w Murtali uda nam się przekroczyć granicę mimo, że z mapy nie do końca to wynikało. To znaczy: droga leciała na przestrzał do Gruzji, ale znaczka przejścia nigdzie na niej nie było. Rozumiałem jednak, że mapy też tworzą ludzie i zwyczajnie zapomnieli go tam narysować.

Nie zapomnieli. Po raz pierwszy od 23 lat (ostatni raz miało to miejsce 15 lipca 1991 roku o godzinie 06:32) popełniłem błąd. Zamiast obiecanego przyjścia granicznego był tylko opuszczony plac w środku zapomnianej przez świat wioseczki, polna droga obstawiona przez brzydkie znaki przedstawiające sceny przemocy z użyciem broni maszynowej oraz pełne niedowierzania spojrzenia wieśniaków. Ich oczy zdawały się mówić "tych to chyba konkretnie pojebało, skoro tu z własnej woli przyjechali", choć ustami wypowiadali frazy bardziej brzmiące jak "enszuldingung, hier keine grenze...". Stało się wtedy dla nas całkowicie jasne, że w tej opanowanej przez wnuków wspierających nazistów Turczynów nie mieliśmy czego szukać i aby uniknąć zdemaskowania naszego słowiańskiego podczłowieczeństwa czym prędzej zawróciliśmy w kierunku głównej drogi na Sarp.

Tam na uwięzionym pomiędzy piętrzącymi się złowrogo górami, a grzmiącym morzem, przejściu granicznym spotkała nas miła niespodzianka w postaci niewielkiej kolejki oraz mniej miłych, ale spodziewanych strug deszczu oraz rozpychających się tureckich kierowców. Po mniej więcej 20 minutach byliśmy z powrotem w Gruzji. Nie od wczoraj wiedzieliśmy, że Gruzin to jednak nie jest zły Turczyn i zjeść podróżnemu pozwoli. Niestety! Okazało się, że turczynowatość podła w jakiś tajemniczy sposób promieniuje przez granicę i w knajpie prowadzonym przez grube baby o utlenionych włosach próbowano nas otruć niebotycznie drogą i niezjadliwą strawą nazwaną zapewne przez pomyłkę szaszłykiem. Głodni i źli pomknęliśmy dalej. Przez góry. Ku Achalciche.

Mimo lejących się z nieba strug wody - a może dzięki nim? - jazda była nadzwyczaj przyjemna. Aż do Khulo (Hulo? Chulo?) wyglądającego na lokalne wanna-be Zakopane ciągnął się dobry asfalt, wiec niewiele się działo. Co jakiś czas droga wspinała się wyżej i czasem w przerwach między chmurami po prawej stronie otwierała się głęboka dolina, co podnosiło nieco ciśnienie krwi w żyłach, bo spadek był dosyć konkretny, a barierek zapomnieli postawić. Przyznam się wam z pewnym wstydem, że w swej naiwności myślałem momentami, że asfalt może lecieć aż do samego Achalciche, jednak po wjeździe do Khulo, okazało się, że jeżeli nawet kiedyś leciał, to już dawno temu został rozkradziony o czym świadczyły powiększające się z każdym metrem ubytki. Pierw pojawiły się małe nierówności, po kilkunastu metrach było ich na tyle dużo, że trzeba było zacząć jazdę slalomem, a po stu pozostały z niego jedynie samotne wyspy, które wygodniej było po prostu omijać. W końcu, po kilku kilometrach droga zamieniła się w śliską i mokrą polną dróżkę o szerokości jednego auta, upstrzoną mniejszą lub większą ilością obłych kamieni. Zawzięcie pięła się w górę i lawirowała po stromym zboczu, z reguły lecąc w otwartym terenie i tylko czasem wyprawiając harce w sercach wiosek. Jazda była bardzo przyjemna. Dobrze czułem motocykl i cieszyłem się, że mamy taką pogodę, że trzeba trochę bardziej uważać na śliską nawierzchnię i małe koleinki, którymi spływały niewielkie strumyki. Dopiero przed samą przełęczą zrobiło się nieprzyjemnie ze względu na gęstą mgłę i przenikliwy wiatr. Zimno, którego nie czułem od poranka ponownie zaczęło o sobie przypominać, ale kiedy stało się naprawdę nieprzyjemne grzbiet górski przełamał się i zjechaliśmy do doliny wypełnionej resztkami zachodzącego słońca. Do Achalciche dojechaliśmy równo z nadciągającym zmierzchem by zameldować się w pierwszym lepszym hotelo-burdelu. Dziwki nie grzeszyły ani urodą ani intelektem, a mimo że amatorom taniej rozrywki zdawało się to nie przeszkadzać, to z jakiegoś powodu nie tańczyli z nimi, preferując swoje męskie, znajome grono...


Licząca kilkaset lat siedziba złych Turczynów - teraz pod władaniem gruzińskim. Achalciche.


Kolejne zamczysko na drodze, którego nie było mi dane zobaczyć.

Do dziś nie wiem czy w jakiś sposób te wiedźmy podejrzały moje myśli i rzuciły na mnie klątwę, gdyż następnego dnia nie zwracałem zbyt dużej uwagi tereny, którymi się poruszaliśmy. Całą drogę przesiedziałem wewnątrz swojego umysłu, w którym co rusz przewijał się ten sam straszliwy obraz: ubierającej się w pokoju po porannych swawolach dziwki, na którą natknąłem się bezowocnie szukając kobiety z recepcji. Ocknąłem się dopiero pod wieczór - podejrzewam, że ich moc osłabła wraz z odległością - gdy dotelepaliśmy się do Telawi. Romantyczną noc spędziliśmy wśród winnic rozłożonych na łagodnych wzgórzach spoglądających na Wielki Kaukaz, w który następnego dnia mieliśmy wjechać w drodze do Omalo. A ta zapowiadała się bardzo fajnie: z Pszaweli na przełęcz Abano mieliśmy do pokonana jakieś 2300 metrów przewyższenia.

I z pewnością taka by była, gdyby rano nie okazało się, że... nie mam akumulatora. No, może nie tyle akumulatora, co elektrolitu. Działąjc instynktownie (lata służby w GROMie zrobiły swoje) porzuciliśmy wszystkie czynności pozorno-biwakowe i natychmiast oddaliśmy się rozmyślaniom dialektyczno-historycznym poszukując źródeł obecnej sytuacji. Początkowo myślałem, że dopadła nas lokalna odmiana el-czupakabry żywiąca się kwasem zamiast krwi, ale Artur - będący naszym drużynowym Szerlokiem - szybko podzielił się ze mną swoim jak zwykle trafniejszym domysłem, że elektrolit najpewniej wyparował sam z siebie w Iraku. "Każdy bowiem wie" - przekonywał - "że el-czupakabry nie żyją na wschód 10-tego południka". Na swoją obronę powiem, że uznałem jego argumentację dopiero po konsultacjach z wikipedią.

Znając przyczyny zła, które stało się naszym doświadczeniem mogliśmy łatwo mu zaradzić. Jak przystało na Tataro-Czurka wskoczyłem na Artura DRkę niczym Mongoł na słonia i popędziłem do miasteczka kupić niezbędne do naprawy narzędzia: dwa kable od żelazka oraz butelkę zdemineralizowanej wody. Z tą ostatnią było trochę kłopotu, ale ostatecznie udało mi się ją dostać w... aptece. Co ciekawe kobiety od razu zrozumiały o co mi chodzi, gdy tylko wspomniałem o problemach z akumulatorem. Dopiero później okazało się, że woda musiała być jakaś kradziona, bo nie starczyła na długo. Po powrocie do Polski bateria przestała zupełnie trzymać napięcie i ku rozpaczy Prawdziwie Polskiego Koła Wielbicieli Akumulatorów Elektrolitowych nabyłem szczelnie zamknięty egzemplarz żelowy. Ale odrzućmy te wybiegi w przyszłość i wróćmy jeszcze na chwilę do Gruzji.

Nie będę was dużo dłużej zanudzał swoją paplaniną i zamiast tego pozwolę mówić zdjęciom. Zanim to jednak nastąpi i dam wam odetchnąć powiem wam jedno: zapomnijcie o Himalajach, przynajmniej tych indyjskich i jedźcie do Tuszecji! Na całej tzw. Wielkiej Pętli Himalajskiej, którą podnieca się tak wiele osób (ze mną włącznie) nie ma aż tak powietrznych i eksponowanych miejsc, jak na tej trasie. To prawda, że jest wyżej, ale wcale tego wyżej nie widać - no chyba, że akurat widać gdzieś w pobliżu lodowce albo znaki drogowe o wysokości informujące. Choć gwoli szczerości wiedzcie, że w Himalajach jechałem na kosiarce z silnikiem pojemności 180 cm3, a tutaj miałem do dyspozycji tzw. prawdziwy motocykl i fakt, że mogłem się trochę przyjemniej pobawić mógł wpłynąć na moją ocenę drogi. Tańczyłem sobie bowiem na motocyklu aż miło, składałem się w 180* zakrętach i podskakiwałem na wyrwach i kamieniach. A czasem spotykała mnie nawet satysfakcjonująca niespodzianka wynikająca z faktu, że tym razem to nie mój motocykl zaliczał gleby... ;-)


Jeden z kilku małych strumyczków pod drodze.


Widok z górnych części drogi.


Tu chyba dobrze widać "powietrzność" ścieżki.


Słitfocie na szczycie przełęczy. Góry w oddali to już Czeczenia.

Omalo jednocześnie świeciło pustkami i było pełne turystów, w sposób w jaki potrafią to tylko totalne zadupia. W powietrzu czuło się mieszanie dwóch rodzajów powietrza: dzikości, wolności i odosobnienia oraz rodzącej się powoli turystyki i przychodzących z nią pieniędzy. Póki co jest to jednak całkiem przyjemny kawałek szybko komercjalizującego się kraju i chyba warto tam pojechać nim dotrą tam inni.


Widok ku Czeczenii z jedną z kilku wież obronnych górujących nad Omalo.


Widok ku dziczy z fragmentem wież obronnych.


No i same wieże.


Kolejne motocyklowe słitfocie.


Droga w kierunku przełęczy Abano od strony Omalo. Sama przełęcz ukryta gdzieś za górami.


"Pierwszy krok w chmurach" podczas powrotu z Omalo.


Zbliżamy się do Stepanatsmida.

Tutaj w zasadzie zakończyła się nasza przygoda z Gruzją, gdyż gnani niezrozumiałą i atawistyczną potrzebą powrotu do domu pomknęliśmy czym prędzej na północ. Późnym wieczorem byliśmy już pod rosyjską granicą, którą przekroczyliśmy następnego dnia. Podpuszczeni prawdopodobnie przez przebiegłych Turczynów Rosjanie próbowali mnie zabić na obwodnicy Nalczika sprowadzając na mnie telepatycznie senność, która spowodowała kilkukrotne przyśnięcie, ale nie mogłem im mieć tego za złe. Byłem wszak przedstawicielem narodu, który już niecały rok później miał próbować pokrzyżować ich plany przejęcia wschodniej Ukrainy. Ich reakcja była więc całkowicie zrozumiała, aczkolwiek nie zdołała usunąć mnie z tego świata. Przez jakiś czas po powrocie do Polski żałowałem nawet, że im się nie udało, ale postanowiłem nic z tym nie robić, gdyż wykoncypowałem lepsze rozwiązanie.

Przez Krym przemknęliśmy szybko, chyba zbyt szybko, bo nie wpadliśmy nawet na słynny Kazantip seksem i pochodnymi fenyloetyloaminy słynący, tylko przez Cherson pomknęliśmy prosto na Kijów, Lublin i Warszawę. I wszystko to, po to by szybko przekonać się, że słowa współczesnego wieszcza nominowanego w zeszłym roku do Nike, są mi nadzwyczaj bliskie: "... Chopina nienawidzę i wierzb płaczących, i tych przerażających, pleśnią chmur przykrytych równin, gdzie każdy konar kusi człowieka: do mnie przywiąż pętlę stryczka, utrzymam cię łagodnie i miękko".


Długość odcinka: ok. 4300 km Link do trasy. (Google nieprawidłowo zaznaczył przeprawę promową przez Morze Azowskie, ale cóż poradzę)

I to już koniec opowieści, którą zakończyć sobie pozwolę ogłoszeniem parafialnym. Żeby owego przywiązywania pętli stryczka uniknąć na stałe wynoszę się do innych krajów, do których KLRa ze sobą nie zabieram. Chętnie oddam maszynę w forumowe ręce (można liczyć na zniżkę z tego tytułu). Więcej o niej poczytać można w ogłoszeniu na otomoto.

Ostatnio edytowane przez Tofel : 19.04.2014 o 15:29
Tofel jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem