Cóż, pewnie jeszcze długo będziemy wracać we wspomnieniach do tego najbardziej zapalczywego i ognistego punktu 
,,Laweciarstwa na Bałkanach''. Pytań też będziemy sobie stawiać wiele, o przyczyny, o skutki, o zachowanie ludzi tamtejszych 
i o naszą postawę... 
Tymczasem powróćmy do głównego wątku - jesteśmy w miejscowości Klos, na południe od Burrel, względnie wyciszeni 
po pożarze i z naprawionym przekaźnikiem w DRZ-ce. Zatankowani, z zapasem wody, wbijamy się w ścieżkę, która prowadzić 
ma nas do wypatrzonej na FAT - gdzieżby indziej: 
http://africatwin.com.pl/showpost.ph...9&postcount=34 - 
przecudownie położonej drogi SH54, wiodącej z Tirany do Bize. 
Cleo znowu się śmieje - powiedzmy szczerze, że robi to tak uroczo i cudownie, że przywodzi na myśl znany śmiech malarki, 
reżyserki, pisarki i badaczki kultury Gruzji (a przy okazji aktorki kabaretowej) Kasi Pakosińskiej. Trzeba tylko ją - Paulinę znaczy - 
delikatnie rozśmieszyć, a potem już idzie samo, śmiech, potem śmiech z samego śmiechu, itd. 
Jacek - może masz jakiś fajny 
fragment, który by to obrazował?  Ten śmiech pojawia się także wtedy, gdy Cleo na swoim osiołku pokona jakiś szczególnie 
wymagający kawałek drogi (np. sypki kamienisty podjazd), co później Hans kwituje treściwym i rzeczowym: ,,Paulina - jeździsz 
jak facet'', ona znowuż promienieje jeszcze bardziej, i w ten sposób wracamy do niezłej formy psychicznej 
Droga z Klos wiedzie najpierw asfaltem, potem asfalcikiem, potem szutrem, aby za ostatnimi wioskami przemienić się w pas kamieni 
i kałuż. Nie poddajemy się, do biwaku zostało raptem półtorej godziny, a my pniemy się wciąż w górę i w górę. W tym czasie 
pokonujemy różnicę wysokości ponad 1200m, miejscami znów pierwsze biegi w motocyklach wyją, bo po prostu inaczej się 
nie da. Gdzieś po drodze jeszcze zakupy i kawa w miejscu, gdzie psy ogonami szczekają, znów zdziwienie lokalesów z powodu 
kobiety przy stole (odtąd zwanej Kobietą Enduro o Śmiechu Pakosy), wreszcie wioski Zall-Dajt, Besh, Zall Bastar, Bastar Muriz, 
z widokiem na przełęcz, za którą widać przedmieścia Tirany. Tak blisko, a jednocześnie tak niedostępnie. Jesteśmy zadowoleni z pokonanej 
drogi, chełpimy się nawet tym cokolwiek, ale ten stan nie trwa długo - ,,hiper-off-road'' ścieżką wjeżdża za nami..... busik Mercedes, 
spokojnie na jedyneczce toczący się przez te wszystkie ,,kamienie'' i ,,przeszkody''. Na pace, jak gdyby nigdy nic, z filozoficznym 
spokojem siedzą sobie pasażerowie w liczbie kilkunastu i przyglądają się turystom na motórach, którzy w jednej chwili poczuli się 
odarci z całej swojej adventurowo-offroadowej godności... :/
Taaaaa..... chyba jednak jesteśmy już zbyt zmęczeni na dziś. Z pewnym trudem znjadujemy miejsce na rozbicie namiotu, bo w takim 
terenie każdy w miarę poziomy i płaski metr powierzchni jest wykorzystany jako pólko uprawne lub ogródek. Wreszcie przy akceptacji 
napotkanego pasterza pozwalamy sobie na przekroczenie któregoś płotka i postawienia jednego namiotu na trawie tuż za nim. Piwo, 
chińskie zupki, zdjęcia, zmrok. Gnieciemy się w trójkę w jednym namiocie, na więcej nie ma miejsca. Jeszcze po jakimś czasie przychodzi 
właściciel terenu i nadziwić się nie może, że nie przyszliśmy do niego do domu przenocować. Nalega abyśmy spakowali cały biwak 
i przenieśli się do niego. Nie może zrozumieć, że pakowanie tego szpeju zdecydowanie nie jest nam na rękę, kiedy już leżymy 
w śpiworach. Doświadczenie poprzednich wypraw podpowiada nam, że bylibyśmy zobowiązani jeszcze do ok. 3-godzinnej konwersacji 
przy stole, w języku zwanym ,,szprechu w dechu, a reszta ręcami''. Jacek podejmuje się wyjaśnienia temu gościnnemu dobremu 
człowiekowi powodów naszej decyzji. Ja już nie mam na to siły, puch śpiwora grzeje, Cleo ziewa, usypiam....