Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26.02.2012, 17:00   #150
Beddie
instruktor jazdy
 
Beddie's Avatar


Zarejestrowany: Jun 2009
Miasto: Kraków
Posty: 365
Motocykl: XT600E
Beddie jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 miesiąc 3 dni 12 godz 16 min 0
Domyślnie

Jedziemy. W samochodzie, oprócz wcześniej wspomnianej klimatyzacji, padł odtwarzacz cd. Nic to, przecież mamy radio. Dojechaliśmy do Chyżnego. Przeskok przez puste budki graniczne. Nauczeni doświadczeniem z braćmi Słowakami rozpędzamy zestaw powolutku i rozglądamy się, czy nie ma jakiegoś ograniczenia prędkości. Oczywiście jest. Oczywiście 40 kmh.
Teren przejścia granicznego to szeroki plac zwężający się w drogę. Z placu przed nami powoli rusza Renault Magnum z naczepą, jakby nie widząc, że nadjeżdżamy. Wszystko przy bardzo małych prędkościach. Grzecznie więc włączam kierunkowskaz i wyprzedzam pana tirowca. Zjeżdżam grzecznie przed niego wjeżdżając akurat na drogę. Patrzę na prędkościomierz – niecałe 40 kmh. Widzimy policyjny wóz w krzakach i cieszymy się, że nie mają się do czego przyczepić. Wychodzi policjant i macha pokazując na nas i na tira. Wychodzę uśmiechnięty i pytam, co się stało i czy to na pewno nas chciał zatrzymać, bo przecież za szybko nie jechałem. Okazało się, że zjeżdżając przed ciężarówkę rzekomo najechałem przednim kołem na linię ciągłą. A kierowca renault za późno włączył światła. Oczywiście zaczęła się standardowa gadka. Pan policjant proponuje mandat 150 euro i kurtuazyjnie wypytuje, gdzie, po co, dlaczego, przy okazji skrzętnie sprawdzając wszystkie możliwe dokumenty. Sporo trwały utarczki słowne. Ostatecznie pan odstąpił od wymierzania oficjalnej kary i za swą dobroć poprosił o 20 euro na kawę. Nie sposób było odmówić.
Słowacja zasadniczo nie jest krajem wielkim, więc mieliśmy w planie przejechać ją w krótkim czasie, acz z dopuszczalną prędkością. Niestety, w związku z powodzią, dużo dróg było zamkniętych lub zniszczonych. Na zniszczonych były ograniczenia do 30 kmh i oczywiście policja. Wybrane przez nas przejście graniczne oczywiście też było zalane. I tak sobie z defiladową prędkością jechaliśmy wszerz Słowacji szukając możliwości wjazdy na Węgry. W związku z tym, że byliśmy obrażeni na Słowaków, postanowiliśmy tankować poza ich krajem. Nie braliśmy jednak pod uwagę tego, że będziemy szukać przejezdnych dróg. No i gaz się skończył. Dalej obrażeni postanowiliśmy kontynuować na benzynie. DO czasu włączenia się kontrolki rezerwy. Trzeba jednak było tankować. No i tu okazało się, ża Słowacja na nas też się obraziła. Wszystkie stacje były zamknięte. Oprócz jednej. Ta jedna była po drugiej stronie drogi. Nic prostszego, niż zawrócić. Ale oczywiście przez dłuuuuugo była ciągła linia i oczywiście na poboczu stała policja. Sporo dalej znaleźliśmy możliwość legalnej zawrotki i wróciliśmy na stację. Niestety – akurat minęła północ, ogłosili przerwę i zamknęli dystrybutory. Sytuacja z odwróceniem kierunku jazdy się powtórzyła.
Ostatecznie wjechaliśmy na Węgry. Samochód napędzany był już tylko wiarą w słuszność sprawy. Dotoczyliśmy się na stację i silnik zgasł. Oczywiście gazu nie było, ale była benzyna.
Udało się wjechać do Serbii. Miałem dość. Zamontowaliśmy plandekę na przyczepce, nadmuchaliśmy materac, upchnęliśmy go jakoś i poszliśmy spać. To był średni pomysł. Każde poruszenie się czy obrócenie na bok powodowało kiwanie się tej cholernej przyczepki, jęczenie zawieszenia w samochodzie, stukanie haka itd. Oczywiście pod gumową plandeką było też duszno. Otworzyliśmy więc tył plandeki umożliwiając komarom swobodną ucztę.
Z racji opisanych warunków ze snem pożegnaliśmy się bez żalu i szybko zebraliśmy się do dalszej drogi. Wjechaliśmy do Macedonii. Kontrola graniczna, grobowa powaga i groźne miny służb mundurowych nieco nas zdziwiły. Dwóch facetów, teczka z dokumentami, absolutnie podstawowy bagaż i pusta przyczepka. To nie było normalne. Oglądali, szukali, pytali, stroszyli wąsy, patrzyli groźnie itd. Upał był okrutny, więc trochę nas wymęczyli. Macedonia przez okno samochodu zachęca do zwiedzenia na motocyklu. To wiem. Nic więcej. Licząc godziny jazdy i patrząc na licznik zapytałem mojego pilota o to, ile mamy do celu. Na motocyklach dojechaliśmy do Stambułu pokonując niecałe 1900 km, o ile pamiętam. Tym razem stuknęło 1800 z hakiem, a ja jestem w jakiejś Macedonii. Marcin się złamał i włączył nawigację. Wbił adres docelowy, a pani z pudełeczka słodkim głosem powiedziała: do celu – 630 km. Ruszyliśmy dalej zaraz po tym, jak minął mi atak histerycznego śmiechu. Wystarczy przecież wyjechać z Macedonii, przejechać Grecję i już będziemy w Turcji. Rzeczywiście – droga, gdyby nie powodzie, była prosta. Ale Marcin mniej więcej odtworzył z pamięci ze znakiem przeciwnym drogę, którą pokonali wraz z ojcem Krzyśka, jak go zabrał do Polski jadąc z Grecji. Wtedy byli uzbrojeni wyłącznie w poglądową mapę Europy, na której to odległości wydają się (to dobre określenie) dość małe. Dziś też się śmieję, jak to piszę zaraz po rozmowie telefonicznej z Kuchim, z którym przypominaliśmy sobie szczegóły, żebym mógł je opisać.
Do granicy tureckiej było prosto i przyjemnie, oprócz muzyki w radiu, której jedyną zaletą było to, że nie dało się zasnąć z wściekłości. Wszystkie stacje lansowały podobne klimaty – zawodzący grecki Krzysztof Krawczyk i jękliwa gitarka w tle.
No i tu docieramy do Turcji.
Beddie jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem