Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13.07.2011, 22:39   #17
Joseph
 
Joseph's Avatar


Zarejestrowany: Oct 2010
Miasto: Wrocław
Posty: 89
Motocykl: RD07a
Joseph jest na dystyngowanej drodze
Online: 1 tydzień 4 dni 15 godz 50 min 48 s
Domyślnie

Na wschód, czyli historia właściwa

No dobrze, pośmialiśmy się ze Stambułów i pożartowaliśmy o plażach, a właściwa historia rozpoczyna się dopiero teraz. Opuszczając czarnomorskie wybrzeże na wysokości połowy szerokości Turcji wiedziałem, że dopiero teraz żegnamy się z resztkami europejskiej cywilizacji. Jak dla mnie to mniej więcej tutaj przebiega granica Europy i Azji w tej szerokości geograficznej, żaden tam most na Bosforze czy inne przewodnikowo - geograficzne cuda.

Jakoś tak sobie narysowałem w duszy tę podróż, że będzie dobrze wstrząśniętym koktajlem symboliki, historii starszej niż nowożytna pamięć i kultury nie posiadającej uzgodnionych definicji - głównie z przyczyn politycznych. I nie zamierzam bynajmniej pisać tu wywodów, czy turecki Kurdystan istnieje, czy też nie, czy ludzie w nim mieszkający są partyzantami walczącymi o wolność niczym my niegdyś pod zaborami, czy też zwykłymi terrorystami z PKK i czy zasłużyli na autonomię, czy na pluton egzekucyjny. Nie wiem, czy Ararat powinien być symbolem pojednania Turków i Ormian, czy pozostać jedynie niemym świadkiem rzezi z czasów minionych.

Mądrzejsi się głowili i niewiele wygłowili, to co ja się będę tu wymądrzał niczym wiejski listonosz.

Chciałem tam pojechać i zachłysnąć się tym na ile się da - świadomy ułomności tego planu z racji czasowych, językowych czy wreszcie czysto kulturowych. Bo kto niby powiedział, że ktokolwiek tam na wschodzie będzie w ogóle chciał podać nam rękę na przywitanie? Nie przekonamy się, dopóki tam nie pojedziemy. Jedźmy zatem.

Na początku gonimy przyklejeni do wybrzeża i nudnej trasy na Gruzję. Co miasteczko, to sygnalizacja świetlna, moje spalone w Sinop stopy wyją o pomoc przy każdym zatrzymaniu. Nudę i ból rekompensuje nastawienie miejscowych - tutaj jesteśmy już poważną atrakcją. Ludzie na poboczach machają z uśmiechem, w samochodach na światłach otwierają się okna, strzępki słów, które rozumiem, pytają dokąd? Pokazują uniesiony kciuk. Będą mieli przez tydzień o czym opowiadać. Stopy przestają boleć. Za Tirebolu uciekamy znad morza krajową 887 na południe.



Każda stacja tego dnia to herbata, wynoszenie krzeseł na zewnątrz, abyśmy usiedli w cieniu. W moich rękach po sekundzie od wyciągnięcia paczki fajek ląduje popielniczka. O dziwo nikt nie traktuje Marty w jakiś dziwny sposób, czasem nawet jako pierwsza dostaje herbatę - tutaj to raczej kobiety będą na nią patrzyć z mieszaniną przerażenia, ciekawości i...zazdrości. Tymczasem kobiet na stacjach raczej się nie spotyka.

Droga 887 z Tirebolu na Torul i potem 885 na północ w kierunku Trabzon to kawał pięknej serpentyny na zboczach gór, chyba najładniejszy odcinek asfaltowy jaki dane nam było nawinąć w Turcji. Jeśli ktoś kiedyś będzie leciał tamtędy na Gruzję lub w przeciwną mańkę, niech nadrobi trochę km i odbije z nadmorskiej, szczególnie, że jest co zobaczyć w okolicy.





No właśnie - dzień kończymy w miejscowości Maçka nieopodal klasztoru Sumela, który jutro zaatakujemy. Zwalamy balast i idziemy poszperać po ulicznych bazarach, które jak zwykle funkcjonują do późnej nocy.





Szprycha znowu na ulicy, jakoś przestaje mi to ostatnio przeszkadzać.



O poranku następuje to, co musiało prędzej czy później nastąpić, kiedy trzyma się motocykl na ulicy obok straganu.

.

(uwaga będzie drastycznie)

.

Babka wzięła nas z zaskoczenia. Wykorzystała moment, kiedy przypinałem kufry i straciłem chwilowo czujność. Wykorzystała świetny humor Marty i rzuciła dobrą ceną. I stało się.

Kupiliśmy dywan.

No może nie taki pełnowymiarowy, co to na trzepak osiedlowy wchodzi, ale...hmmm...powiedzmy, że chodniczek do salonu - będzie w sam raz jak skończymy remont (czyli ok. 2035, jak nam się pomysły na wyprawy wyczerpią i zaczniemy wydawać kasę na inne rzeczy...).

(poniższa fota zupełnie niechronologiczna, ale czy to o chronologię w relacji chodzi, czy o chodniczek...?)



Chodniczek do kufra i lecimy. Droga do klasztoru to kolejna serpentynowa bajka, do obowiązkowej scenografii górskiej dochodzą potoki. Pięknie jest. Na miejscu wjeżdżamy najwyżej jak się da, a dalej w kosmicznym upale pniemy się po schodach.

Sumela (oficjalna nazwa Meryemana Manastiri) to nie tylko zjawisko wizualne w postaci wykutego i wiszącego na skale klasztoru, którego widoku nad przełęczą nie odda żadna fota, ale kawał ciekawej i tragicznej historii obfitującej w wojny, pożary i wygnania, a nawet sensacyjne wręcz wątki ukrycia i tajnego wywiezienia relikwii. I zarazem jedyny obiekt sakralny, o jakim słyszałem, który posiadałby swój bliźniaczy odpowiednik zbudowany w czasie wypędzenia mnichów - ten ostatni znajduje się w Grecji. Naprawdę warto poczytać historię tego miejsca, nie będę tutaj googla przepisywał, tylko obrazem pojadę...















Freski przedstawiające sceny biblijne biją na głowę wszystko, co możecie zobaczyć we wczesnochrześcijańskich kościołach Kapadocji (o tym przekonaliśmy się później).













No wystarczy, bo się fotoblog powoli robi...

Korzystamy jeszcze z orzeźwiającego źródełka u stóp klasztoru i w drogę w kierunku Erzurum. Trochę bocznymi drogami, aby dostarczyć fotek, po których rajtuzy spadają.





Ale nawet główna droga tutaj zawsze wygląda jakoś inaczej, nie umiem tego opisać. Panuje na niej cisza przerywana jedynie przejeżdżającą co kilkanaście minut przeładowaną ciężarówką.





Za Bayburt wpadamy w przepiękny wąwóz Kop Dagi.





Trochę lansu, bo zapomnicie, jak wyglądamy...







...i docieramy do Erzurum. Tutaj cywilizacja ustępuje prawie zupełnie pozostawiając niezbędne składniki w postaci stacji benzynowych i drogowskazów.



Dalej już tylko bajka: góry, traktory i bydło. Ludzie pracują i koczują na polach, mnóstwo koni - więcej, niż ludzi, im bliżej Kars tym więcej.















Gdy droga odbija na Kars, asfalt w naszym rozumieniu kończy się bezpowrotnie. Najpierw typowe żwirowisko, do którego przywykliśmy, później substancja, której najbliżej chyba do mokrego żużlu. Najlepiej sprawdza się prędkość w okolicach 80 km/h, wówczas już nie tańczymy a jeszcze można w miarę szybko się zatrzymać.





Kars już z daleka wygląda jak połączenie blokowiska ze slumsami i dokładnie takim się okazuje. Rozsypujące się chałupy z TV SAT na przedmieściach i brudne centrum. Na wjeździe wita nas reklama GRAND HOTEL ANI - odpuszczamy i szukamy czegoś bliższego lokalesom. Udaje się, znajdujemy klimatyczny przybytek nie mieszczący się raczej w definicji hotelu w środowisku turystów zachodnioeuropejskich. O to nam chodziło.

Po wejściu do środka naszym oczom ukazuje się hol z recepcją, a w nim na kanapach zawinięte w czadory panie i stateczni śniadzi panowie popijający herbatę. Następuje ten moment, w którym wchodząc do pomieszczenia czujemy, jak przed ułamkiem sekundy wszystkie rozmowy zostały zawieszone, a spojrzenia obecnych wlepione w dwie umorusane poruszające się z tankbagiem i kaskami postaci, z których jedna odziana jest w spodnie w kamuflaż i przepasana opaską a druga nie goliła się od tygodnia i kuleje. Chwilę potem spojrzenia dam lądują na wykładzinie, a spojrzenia panów stają się namacalnie świdrujące. Kłaniamy się grzecznie i próbujemy coś tam wydukać z zapisków rozmówek tureckich (chociaż nie jestem przekonany, czy turecki w tym mieście cokolwiek pomaga przybyszom) i zmierzamy do recepcji, gdzie dostrzegam iskierkę nadziei na rozładowanie atmosfery, na której można tuzin siekier powiesić. Otóż recepcjonista duka po angielsku.

Szybka prezentacja paszportów i recepcjonista zwraca się z uśmiechem do lokalnej społeczności słowami "Polonja!".

POLONJA!!! - krzyczy jeden z najstarszych siedzących w holu, wyglądający mi na nieformalną jednoosobową starszyznę w tym towarzystwie i z uśmiechem zaprasza do nalania sobie herbaty. Z płuc obecnych schodzi powietrze, a atmosfera momentalnie wraca do normy, ponieważ okazujemy się zwykłymi "polonja", a nie....kuźwa sam nie wiem, za kogo nas wzięli. Za bojówkarzy eskimoskich? Samobójczą młodzieżówkę pigmejską? Bez znaczenia, pewnie na zawsze pozostaniemy dla nich dwuosobową bandą kosmitów.

Motocykl na ulicy, standard. Po przejściu pierwszego tornado ciekawskich dzieci recepcjonista uświadamia okoliczna dziatwę, że nie wolno się zbliżać, w czym wtóruje mu przedstawiciel starszyzny (ten od herbaty), który ewidentnie czuje na sobie obowiązek dbania o gości. Uświadomienie działa, nikt już do rana nie będzie się zbliżał. Zwalamy toboły i idziemy się przejść.

Kars to niezwykła społeczność. Jeśli zagłębimy się w literaturę, to dowiemy się, że żyją tu zarówno Turcy / Kurdowie, jak i potomkowie Niemców i Rosjan (tzw. uboczny efekt przemarszu wojsk). Prawdopodobnie ten kocioł etniczny ukształtował totalną różnorodność codziennych zachowań. Kobiety chodzą tu zarówno w czadorach i chustach, jak i w rozpuszczonych włosach i odważnym makijażu (te o jaśniejszej karnacji). Mężczyźni raczej tradycyjnie ubrani, za to jedni i drudzy pod rękę. Bez znaczenia, czy przechadzają się dwie babeczki, czy czterech facetów - wszyscy są przyjaźnie spleceni pod ramię.

Miasto nie jest tak zacofane, na jakie wyglądało - udaje nam się bez trudu znaleźć kafeję netową, potem otwarty sklep, gdzie jest piwo (za chwilę nie będzie go już przez kilka dni podróży). Staram się wykorzystać znajomość angielskiego u recepcjonisty, ale ponieważ jest niewiele bardziej zaawansowana od mojego tureckiego, udaje mi się tylko upewnić, że możemy udać się do ruin Ani bez zezwolenia. Spać zatem.



cd nastąpi jak wymyślę, jak zmierzyć się z Ani...
__________________
http://www.fabryka-przestrzeni.net
"Trzeba leżeć na plecach, by napatrzyć się niebu."
Joseph jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem