PDA

View Full Version : Serbia. Do jaja - znaczy zajebiście


felkowski
02.06.2010, 22:22
Przygotowania i pierwsza krew...


Jakoś tak z tym wyjazdem było nie tak jak zawsze, a może tak samo tylko mi się wydaje, że było jakoś inaczej. Chodził mi po głowie od jakiegoś czasu i tupał buciorami po grzywie. No w sumie to kawał drogi jak na wikendowy wypad. Postanowiłem się rozejrzeć za kimś do towarzystwa. W sumie jakaś miła Pani byłaby wspaniałym rozwiązaniem, ale się żadna nie znalazła. Pewnie słabo szukałem. Właściwie to wcale nie szukałem , a żadna sama na to nie wpadła żeby mi zparoponować. Felek nie zabrałbyś mnie na ten najbliższy wikend do Serbii? Za to kilku chętnych kolegów a i owszem znalazło się. W sumie to jak na moje rozwiązania to robił się nawet tłok.

Plan zakładał start we czwartek o czwartej i darcie oporowe dokąd się da. Ale tak bez napinki jak się uda dotrzeć do Serbi na wieczór, bedzie dobrze. Jak nie to nie. No tak, ale do wyjazdu trzeba się przygotować. Mamy całe półtora tygodnia do dyspozycji. No ale tak. Wtorek odpada bo korektywka, czwartek też. Z tego samego powodu. Sobota i niedziela odpada. Pozostał poniedziałek, środa i piątek.

W poniedziałek robię przegląd sytuacji. Napęd do wymiany - właściwie już od dawna. Opona przód rozpacz, tył da radę. Grzane manetki podłączam od miesiąca. Nadal nieskończone. Centralka do zamocowania. Zabieram się za zakupy. Napęd jest.



Rozbieram wahacz i wywalam starocie. Przy okazji udaje się wyczyścić i nasmarować łożyska w wahaczu i kiwaczku. Zakładam zębatki i wszystko jest prawie super gdyby się nie okazała, że łańcuch jest niezakuty. Nie mam zakuwarki. No to sobie porobilim. A tak miało być pięknie. Ciut po jedenastej czyli w pół wieczoru wracam jak niepyszny do domu. Zero sukcesów zaliczonych na dziś. Bo łożyska to półśrodek i naciąganie faktów. W każdym razie na liście startowej niema odhaczonej ani jednej pozycji.


Plan zakłada zakupienie jutro zapinki i złożenie do kupy. Baśka na korektywkę ja do sklepu. Na szczęście udało się zdążyć. Sklep miał zapinki od ręki. Wieczorem wszyscy do łóżek, a ja kończę robotę. No wreszcie pierwsza odfajkowana sprawa. W ciągu dnia w końcu decyduje się na jakąś oponę, ale wybór nie jest łatwy. Właściwie to przód był tak zjechany, że 3 tysięcy nie wytrzymałby. Na dodatek prognozy mówiły o możliwościach opadów. Jazda w taką pogodę na końcówce kapcia to nie jest to co tygryski lubią najbardziej. Tak czy inaczej decyzja zapadła. Kurier oponę przywiózł. Trza było tylko założyć. Kolejna pozycja odfajkowana. Wymęczoną tulejkę z centrali zastępuje taka świeżo dorobiona. Manetki pozostają niepodłączone.


W akcie rozpaczy przyszedł jeszcze jeden zakup na ostatnią chwilę. Mapa Serbii. Trzeba wiedzieć gdzie się jedzie. No i jeszcze jedna sprawa w trakcie przygotowań zaczęli się wysypywać wcześniej zadeklarowani towarzysze podróży. Jakby się umówili, jeden po drugim. Na koniec zostałem sam. Nie żeby mi to w czymkolwiek przeszkadzało. Nawet się przyzwyczaiłem do takiego sposobu podróży. Mało tego nawet to lubię. Człowiek jest wolny. Chcę to jadę. Chcę się zatrzymać, zatrzymuje się. Chcę spać w hotelu, szukam hotelu. Noclegu pod chmurą też nie muszę z nikim konsultować.


Tuż przed wyjazdem dostaję zaproszenie od Krakusów. Tak po prawdzie to sam się wprosiłem. Ale jakby nie mieli ochoty to i tak bym się nie wkręcił. Kolejny plus samotnego podróżowania. Plany można zmienić w ostatniej chwili bez żadnych konsultacji. Zamiast ruszać rano ze świtem ruszam zaraz po robocie do Krakowa na wieczorny miting z noclegiem.



W dniu wyjazdy jeszcze mam telefon o kolegi. Felek sprzedajesz afrykę? No właściwie to tak. Wiesz RTek się nam posypał i szukamy czegoś na wyjazd. Nie pożyczyłbyś ? No, ale we wtorek dopiero wracam. No dobra w takim razie próbujemy zreanimować RTeka. Chcemy jechać w sobotę. Dzień przed czuje się niewyraźnie. W dniu wyjazdu jestem już normalnie chory. Po konsultacji lekarskiej wszystko jest jasne - zapalenie ucha. Po pracy zamiast po motor jadę do apteki. Pomysł jest taki żeby się nafaszerować dawką uderzeniową aby na rano być na nogach.


12137


Do momentu faszerunku wszystko idzie zgodnie z planem. Potem zaczynam się zastanawiać. Odurzony ubieram się na cebulę i ruszam z manelami na dół do garażu. Dwa kursy w dół i w górę pokonując różnice czterech kondygnacji robią swoje. Tonę w strugach potu. Klucz w stacyjce raz i dwa już spalin tłok, już silnik gra. Wytaczam się na szosę - tylko spróbować. Jednak afryka to najskuteczniejsze lekarstwo. Jakbym o bólu zapomniał. Bo przecież to nie zasługa garśći pigułek przeciwbólowych. Dojechałem do tunelu we Włochach, czyli góra z pięć kilometrów. Z silnika wymeldował się jeden cylinder. Znaczy przestał dawać z siebie moc. Ale nie od dziś jeździmy razem, wiem co jest. Szybko przełączam na rezerwę. Tylko, że ona już była włączona wcześniej. Jeszcze chwilkę, pada drugi cylinder i wszystko się wyłącza. Miłe złego początki. Jakby wróżba na rozpoczynającą się podróż.


Na szczęście wypróbowanym już kiedyś sposobem "usta w usta" udaje się jeszcze napełnić gażniki paliwem. Motor rusza. Dojeżdżam do Alej i kontem oka dostrzegam stację benzynową znanego koncernu naftowego Makro. Nawijka przez rozkopy, chwila drogą pod prąd i jestem już przy dystrybutorze. Trochę mnie zdziwko wzięło gdyż pod korek udało mi się wtłoczyć zaledwie 13 litrów. Czyli jeszcze 10 było w zbiorniku. Nic to. Ruszam. Jedzie. Co mi więcej trzeba. Wszystko jest dobrze...... do Radomia.


12138


Tu zaczyna się znowu. Jeden cylinder chodzi, drugi nie. Tu już jest oczywiste że to nie brak paliwa. Przecież mogłem spalić góra z 5 litrów. Trzeba się dobrać do jednej z afrykańskich furii. Do pompy. Dobranie się do pompy wymaga u mnie nasadowej ósemki. Nie mam takiej. Polowanie w sklepie na stacji. Mają ale z pokrętkami na pół cala. Niestety te się nie nadają. Koniec końców kupuje za 9.99 komplet chińskich kluczy oczkowych. Te dają radę. Rozbiórka pompy wykazuje sporą ilość paliwa na membranie napędzającej. Czyszczę pompę, składam i odpalam. Wszystko gra. Ubieram się. Radyjko gra właśnie Radomską IRE z przed 20 lat. Ostra muza to i motor rusza z kopyta. Jest pięknie. Dzida, dzida, dzida.
12139
W samym Radomiu korek jak zwykle. Chwilami nawet pas kurierów jest zbyt wąski aby się poruszać. Za Kielcami zgodnie z umową dzwonie do Jochena. Umawiamy się na stacji w Krakowie za półtorej godziny. W trakcie drogi problemy z paliwem znowu się ujawniają. Zaczynam się zastanawiać czy aby przyczyna nie leży gdzie indziej. Gdzieś tak od Jędrzejowa jadę tak byle jak. Problem to pojawia się a to znika.
[/SIZE]
Kraków i stację benzynową osiągam jednak przed umówionym czasem. Za sprawą kibelkowego wieszaka staję się sympatykiem krakowskich stacji benzynowych.

12142

Jeszcze potem smarowanie łańcucha, wypicie kolki i dostaję SMSa o treści ' Jakby co to już jestem". Rozglądam się po stacji. Nie jest tak duża, aby dwa motory się nie spotkały. Łapie za telefon i dzwonie. Jak jesteś? To ja jestem i czekam. No jak czekasz, jak Cie tu nie ma. Okazuje się ze kilometr dalej jest druga stacja BP.



12140


W końcu się spotykamy i zostaję za rękę doporowadzony do knajpki gdzie są już Puszek i Sambor oraz jeszcze jeden sympatyczny gość którego wcześniej nie znałem. No Gadamy o wyjazdach, podróżach i znajomych. I jakżeby inaczej o furiach które mnie dziś zawodzą. Ani się obejżeliśmy, a knajpke już zamykali. Czas się rozstać. Jeszcze wpadamy do Sambora pożyczyć kolanka do spodni których jak się okazało nie włożyłem po praniu. Potem jeszcze kupujemy jakieś winko i docieramy do kwatery Jochenów. Motur zasypia w garażu, my zaś rozsączamy butelczyne i lądujemy w łóżeczkach. Rano każdy z nas ruszać ma w swoją stronę.

12141

PARYS
02.06.2010, 22:33
Jakąś część tej opowieści słyszałem ale tu się inaczej to czyta.

Tzn CDN?

Południowiec
02.06.2010, 22:40
To jest to. Felka opisy to można czytać nawet jak opisuje wyjście rano po bułki. Jeszcze się nic nie stało bo to ułamek trasy a tyle literek do ogarnięcia :Thumbs_Up:

Dzięki

MECENAS
02.06.2010, 22:53
Ja to czekam z niecierpliwością na opis naszego wspólnego śniadanka we Serbii.
Tylko proszę Cię Felek nie opisuj tematu załatwiania potrzeb fizjologicznych z widokiem na obozowisko :)

Pozdro

MECENAS

PS
Mnie tam też się bardzo podobało

PARYS
02.06.2010, 23:37
Tudzież opi...enia pasztetu przez tubylców :D

felkowski
03.06.2010, 08:49
Opini lokalesów na temat pasztetu nie dane mi było poznać. Parys za mocno trzymał żeby kopytami nie wierzgała:D. A z kiblem to o co chodziło. Miałem nie mówić, że nawet tam jeżdziliście samochodem ? Motocykliści. :haha2:

P.S. dziękuje za miłe recenzje, od razu lepiej sie pisze jak wiem że komuś się podoba

Mucha
03.06.2010, 10:37
...podoba, podoba..!
Dzieki. :)
...tylko cos tym razem obrazkow z automatu nie widac...dopiero po pstryknieciu na kazdy..?

PARYS
03.06.2010, 12:29
Parys za mocno trzymał żeby kopytami nie wierzgała:D.

Niektorzy pija kawe z mlekiem wiec trzeba wydoic jak sie chce prawda? :haha2:

samul
03.06.2010, 17:30
Bardzo wciagajace. Nieomal przegapilem, ze Monsieur Felkowski sprzedaje Afryke... :eek: Prawda to?

felkowski
03.06.2010, 21:35
Prawda

Lewar
04.06.2010, 17:15
Prawda

I tu powinien ukazać się kąśliwy komentarz Lewara:)
Ale się nie pojawi...
Na razie...
Co nie znaczy, że się nie zdecyduję go zamieścić...
W momencie...
Gdy w Felkowej opowieści zobaczę jeszcze jeden błąd ortograficzny.
Choć muszę przyznać, że w skądinąd dobrej prozie Felka pojawia się ich coraz mniej, co świadczy o uporczywej i owocnej pracy własnej.
Albo Felek przygruchał sobie piękną, rudowłosą studentkę polonistyki i jeżdżą sobie razem Felkową Afryką nad rzeczkę aby zgłębiać zawiłości ortografii lub zażywać wspólnie kąpieli w rzeczonej rzeczce

felkowski
04.06.2010, 17:58
Takie słowa, i to z pod takiej ręki płynące to dla mnie najwyższy zaszczyt.:bow: SĄ one równierz wielką motywacją do dalszej pracy własnej. Niestety własnej, gdyż do niewiast zwłaszcza młodych i rudych czuje wielką nieśmiałość, a te jakoś same się do mnie nie garną. Co do spraw związanych z meritum Twojej wypowiedzi odniosę się tak; Gdybym był młodszy pewnie już bym miał papier o dysleksji, dysgrafi i jeszcze dyscośtam. Ale w moim wieku to ja mogę mieć co najwyżej dyskopatiie a pani od polskiego zwykła mi mawiać zazwyczaj felkowski leń i gałgan jesteś i tyle. Albo się ucz albo rowy bedziesz kopał - to kopie:at:, wykrakała.

Lewar
04.06.2010, 18:56
Ty Felek, nie udawaj, że nie widzisz drugiego dna mojego posta i tutaj o dno rzeczki mnie się rozchodzi:haha2:

felkowski
04.06.2010, 20:50
O rzecznym dnie w tej przygodzie nie będzie. Co nie oznacza, że wody nie było pod dostatkiem. Ale o tym już w drugim odcinku ...

Babel
04.06.2010, 22:52
\ Ale o tym już w drugim odcinku ...
No skoro już o tym mowa to do roboty - mi tam już ortografia nie przeszkadza :D - pisz mistrzu pisz :D

felkowski
05.06.2010, 07:20
W nocy leje deszcz. Wstajemy rano.Na początek psujemy i naprawiamy ekspres do kawy. Robimy jajcarkę i każdy w swoim gajerku rusza w swoją drogę.

12157

Moja droga jest nieco wyboista. Nie udaje mi się dojechać nawet do myślenickiej szosy. Nie jest to wcale daleko. Usta -pompa na chwile załatwia temat. Zaczyna się wczorajszy cyrk. Na szczęście wieczorem ustaliliśmy przy bezalkoholowym, że moduł zapłonowy nie jest domeną siódemki. Ja obstawiam dalej pompę. Trochę na jednym, trochę na dwóch cylindrach udaje mi się wydostać na myślenicką szosę. Nadal jestem spokojny, jestem spokojny..... jestem spokojny. Ja to w ogóle jestem choooolerniiiie spokojny - jak zawsze. Właściwie to powinienem siąść w cieniu zepsutego motorka i jak stuprocentowy internetowy lew forumowy wyjąć z kuferka laptopik. Na forum "zepsuł mi się motur.pl" założyć nowy wątek - 'co jest z moją pompą nie tak?" Po uzyskaniu miliona odpowiedzi założyć nowy temat "zamówienie zbiorcze na części do mojej pompy". Ja jednak chyba nie jestem stuprocentowy. W trakcie tego turlania się obmyślam komputerowy przyrząd do diagnostyki układów wtryskowych afryki. Jak dotąd pompa to tylko niepotwierdzona hipoteza. Jednak nawet na sporych stacjach nie udaje mi się nabyć odpowiednich komponentów do jego konstrukcji. W końcu tuż przed Myślenicami udaje mi się znaleźć sklep z częściami do naczep i ciężarówek. Komponenty do diagnoskopu kosztują cztery pięćdziesiąt. Szybka diagnostyka wykazuje ciśnienie pompy wystarczające to tłoczenia paliwa na wysokość dolnej krawędzi zbiornika. Hipoteza potwierdzona. Zupełny brak ciśnienia paliwa.

12165

Bingo. Mamy Cię. Wiem, wiem co powie kolega Podos o pompie podciśnieniowej. On powie "Wywal to". Mówił to już wielokrotnie. Ale ja mu nie wierzę. Sam wozi ją na zapas. Rozbieram pompę. Zalewam się przy tym benzyną bo oczywiście nie zakręciłem kranika. O ta benzyna, to ona wcale nie jest smaczna. Chyba se kupie gaźniki od żużlówki - na alkohol. Tylko chciałbym zobaczyć minę kontrolującego Policjanta z drogówki. Panie władzo, to nie jest tak jak Pan myśli...... Pompa paliwa mi się zepsuła. Musiałem trochę pociągnąć wężykiem.....I widzi pan tak się trochę zalałem. Koniec marzeń sennych. Wracamy do rzeczywistości. Przyglądam się wszystkim detalom rozebranej pompy. Czyszczę i wydmuchuje zaworki. Membrana pompującą jest trochę wybrzuszona. Nigdy nie widziałem otwartej nowej pompy, ale wydaje mi się, że membrana powinna być raczej płaska. Tutaj wygięcie, zapewne spowodowane zużyciem skutkuje zmniejszeniem jej skoku i niewielką odległością od ścianki pompy. Wszystko to powoduje, iż mała szczelina z łatwością wypełnia się skroplinami benzyny, tym samym ogranicza jeśli w ogóle nie likwiduje ruchu membrany. Tym samym skuteczności pompy maleje do zera. Jako, że nie mam ani nowej membrany ani nawet widoków na nią, robię to co mogę. Przekręcam membranę na drugą stronę.

12158

Skręcam do kupy i podłączam diagnoskop. Mój diagnoskop to półtora metra wężyka do paliwa. Tym razem podłączone na stronę tłoczenia wykazuje szybki wzrost poziomu. Rurka wyciągnięta na prostej ręce nad głową szybko się przelewa górą. Pompa działa. To problem mamy chyba z głowy. W trakcie wieczornych dyskusji ustalamy, że pompa podciśnieniowa powinna być w poziome, a nie w pionie jak to było u mnie. Nie mam ani czym ani jak zrobić nowego mocowania w polu. Nieprzygotowany jestem do wyjazdu. Braki kluczy, nie mam imadła, młotka ani nawet arkusza aluminiowej blachy. Zwycięża nieśmiertelna technologia rejli. Trytytki mocują pompę do gmola. Najważniejsze, że działa.

12159

Pozostaje jeszcze jeden temat. Nie mam ładowarki do telefonu, a ten płacze o jeść. Na stacji kupuję odpowiednią ładowarkę i gniazdo zapalniczki. Niestety podłączona - nie działa. Okazało się, że ma spalony bezpiecznik. Na stacji nie ma takich szklanych,radiowych bezpieczników. Znowu technologia rejli górą. Oddzielam z kabelka jedną nitkę i łącze po szklanej rurce. Bezpiecznik tym razem wytrzymał. Nie można tego powiedzieć o ładowarce. Po prostu popłynęła. Niezbadana moc bezpiecznika pali tym razem cała ładowarkę. No cóż na cudzych błędach człowiek uczy się tanio na własnych skutecznie. Gniazdo podłączyłem odwrotnie. Hipoteza potwierdzona próbnikiem. Zmieniam podłączenie na właściwe. Kupuję drugą ładowarkę i już wszystko jest oki.

Mimo iż wyjechałem z Krakowa o siódmej w Chyżnem jestem koło południa. A to chyba niecałe 100 kilometrów. No cóż średnia nie najlepsza - ale jakie przygody. Chociaż jak sięgam pamięcią nie jest to mój rekord prędkości. Teraz będzie trudne słowo "retrospekcja". Lat temu kilka na wyjeździe postanowiłem za wszelką cenę omijać autostrady. Przecież nie po to się w góry jedzie aby drzeć hajłejem. Jak postanowiłem tak zrobiłem. Trochę mnie zdziwiła barierka w poprzek drogi z napisem w języku cudzoziemskim coś jakby "coole ferme". W każdym razie jakoś podobnie. Jednak lokalesi omijali i jechali dalej. Oni dają radę a ja nie....Jedyna różnica ja ma jeden napęd a oni po cztery, ale ja nie dam rady ?..... Zapinam jedyne i dziiiiiiida. Trochę mnie zasmuciła mgła w wyższych partiach. Zamiast podziwiać winkle i widoki musiałem się mocno zastanawiać czy zakręt jest w lewo czy w prawo. Na samej przełęczy to było już ostre przegięcie. Narciarze w maju........ Koniec końców nie poruszaliśmy się szybko, ale poruszaliśmy się cały czas. Wyjeżdżając o ósmej rano z Lozanny dotarliśmy na wieczór do Zurrichu pokonując zacny dystans 180 km.

Wracajmy jednak do teraźniejszości. Wolna Słowacja wita mnie pełną swoją gościnnością wyrażona mandatem w wysokości 100 euro. Za przekroczenie prędkości dozwolonej w terenie zabudowanym. Stary , tu zwracam się do jego eminencji feldfebla, nie ze mną takie numery. Po pierwsze tu nie ma terenu zabudowanego, to raz a po drugie to jak to niby zmierzyłeś, co ? Fotoradarem, pięć kilometrów wcześniej. Dobra, dobra, srutututu. Feldfebel wyraźnie pewien swego wyciąga radiotelefon i mówi do sitka. Pan z drugiej strony odpowiada; czarna motorka we be coś tam coś tam. Nie, nie jak nie zobaczę, to nie uwierzę. Nadal obstaje przy swoim. Otóż moja nieufność bierze się z tego, iż parę razy byłem już naciągany przez tamtejszych stróży prawa i jedynie bardzo silne obstawanie przy konieczności udowodnienia wykroczenia powodowało, iż po jakimś czasie dawali za wygraną. Na to liczyłem i teraz. No i musiałem się udać do poprzedniej miejscowości gdzie pan w niebieskiej skodziance pokazał mi zdjęcie na monitorku komputerka. Dzieło sztuki to organy ścigania wyceniły na sto euro po które musiałem się udać do pobliskiego bankomatu. Z lżejszą kieszenią i znacznie gorszym humorem udałem się w dalszą drogę.

Pewnie moje zemszczenia na marny los dotarły nieco wyżej. Wtedy rozwarły się niebiosa i wyjrzał Bóg o siwych włosach. Co, źle ci? tu zwrócił się do nie. Ja ucieszony, że ktoś się ujął za mą niedolą. Tak, źle - mówię na potwierdzenie. No to teraz będzie ci jeszcze gorzej. Rzekł najwyższy i rozpoczął wylewnie zawartości nagromadzonej w chmurach wprost na mnie. Wniosek; trza się umieć cieszyć z tego co się ma bo przecież może być jeszcze lepiej. Piękna droga na Bańska Bystrzycę i Donavaly oraz takie tam po drodze wydawała się jakby mniej atrakcyjna w strugach deszczu. Ale cicho być. Chociaż pompa chodzi bez zarzutu. Wodę już miałem chyba we wszystkich strategicznych miejscach z wyjątkiem butów. To dla mnie nowość. Gdyż we wszystkich dotychczasowych razach właśnie od butów zaczynało się bagno. Jednak nie tym razem. Butki w pierwszym rejsie spisywały się super. Z przejazdu przez Słowensko zapamiętałem wodę i trafic police. A niech im.... Dojeżdżam do Sachy i jestem w Madziarsku.

Droga już przesycha i zaczyna być coraz fajniej. W okolicach Vacu zaczyna się droga za winietą. Zjeżdżam na stację z postanowieniem jej zakupu. Pani, niczego sobie, uśmiecha się i coś tam sobie gulgocze. No ja też się uśmiecham, a i jest do kogo. Ale ja po anielsku usiłuję wytłumaczyć o co idzie. Najwyraźniej się nie dogadujemy. Kontem oka dostrzegam tabliczkę z tabelką o winietach. Nie ma jednodniowej. Najkrótsza to cztery dni. Kosztuje coś tam coś tam. W cyfrach jest dużo, ale wychodzi tyle co duża kawa. Na kwitku który dostaje do podpisania jest połowę tego co na tabelce. Nie będę się kłócił i tak się nie dogadujemy. Zwłaszcza, że wartości są na moją korzyść. Biorę kwita i ruszam na parking. Autostrada jest nuuuuuuuuuuudna jak nie wiem co. Po jakimś czasie dojrzewam do przerwy. Słoneczko pięknie świeci, jest cieplutko. Żyć nie umierać. Kładę się na trawce obok motorka, bo ławeczki ani pół. Słonko świeci w nosek, jest cieplutko i miło. Budzę się po pół godzince.

12160

I to są uroki podróży samemu. Nikt nie sterczy ci na głową albo nie musisz się zatrzymywać na postoje jak sam nie chcesz. Błoga atmosferka nieco się ulatnia bo mam jeszcze do przejechania kawałek. Wcinam snikersy które właśnie zaczynają lekko płynąć od słońca i popijam wodą. Ubieram się i ruszam. Chwilę po wyjeździe z parkingu wali mnie coś cięższego w kolano. Nie wiem jak to się stało, ale widzę to coś w lusterku, jak podskakuje na drodze. Już wiem. Ciężarek z kierownicy. Hample. Niezgodne z przepisami zatrzymanie na autostradzie. Ale, znajduje ciężarek. Mało tego, znajduję nawet śrubę od niego. Duma mnie rozpiera. Kiedyś dwie godziny szukałem po rowie śpiworka. Trawa była po pas. Szukałem i szukałem. Nie znalazłem. A tu mały ciężarek. No dobra trawa też wystrzyżona na krótko.

12162

Najfajniejsze u Węgrów jest to, że oni widzą nadjeżdżające z tyłu motory. Rozjeżdżają się na boki, ewidentnie puszczając do przodu. Po jakimś czasie dogania mnie gość na zielonej ZX 9, albo czymś takim. Wciąga mnie nosem i gna dalej. Dochodzimy do małego spiętrzenia jadących aut. Gość na 9 wyraźnie słabnie. Chociaż wszyscy się rozstępują jakby jechał karetka. Prawie go doganiam. Jest skrzyżowanie autostrad. Na Szeged trza zjechać w prawo, wykonując prawie pełną pętle równiutką dojazdówką. No do tego nie trzeba chyba nikogo namawiać. Schodzę z gazu dwa biegi w dół i dziiiiiiida. Normalnie świat jest piękny. W połowie dochodzę do 9. Gość turla się jak na góralu, max 40 na godzinę. Łykam facia moją węglarką po zewnętrznej i ogień. Czuję się co najmniej jak Kubica albo doktorek. Świat jest piękny, tylko żeby takie pętelki były co dwa kilometry. Mnie jeszcze czeka ze 150 kilometrów prostej i granica. Na granicy mała kolejeczka.

12163

Obsługują dwa okienka. Celników od metra . Stojąc w kolejce z nudów naliczyłem z dziesięciu celników chodzących między budkami, gadających między sobą. Kolejki obsługuje tylko dwóch. Akurat dzwoni telefon. Ty felek co robisz? Jesteś w domu ? Na koncert przyjechaliśmy, a to obok jest. Sorki, ale w godzinę nie obrócę, poskaczcie i za mnie. Jeszcze chwil kilka i jestem w Serbii.

12161

Wchodzę do banku. Kolejka i nie ma bankomatu. A huk nie będę stał, jadę dalej. Ujechałem ze 20 kilosków. Korek. Objeżdżam bokiem. Barierka zagradza jezdnię. Radiowóz stoi w poprzek. Kawałek dalej to samo w druga stronę. I nic się nie dzieje. Stoi na poboczu rozbity samochód. Można by to puścić jednym pasem i nic by nie było. A tu trzeba stać. Walę w dół rowem i omijam to polem. Mój pierwszy Serbski Offik. Mijam stojący w polu rozwalony Golf, z łażącym wokół policjantem. Wygląda jakby to był drugi uczestnik wypadku. Z daleka celuje na podjazd rowem za zaporą. Na szycie trafiam jednak wprost na radiowóz. Policjant coś tam gada i macha rękami. Nie bardzo kumam o co mu chodzi. Chyba nic złego nie zrobiłem. Uśmiecham się szeroko i najserdeczniej jak potrafię. Jedyne co mi przychodzi do głowy to ; Pozdrowienia od wujaszka Grga. Policjant nadal coś tam nadaje pod nosem, ale macha ręką. Nie trzeba mi długo tłumaczyć jedyna i jadę dalej. Bardzo długi czas jadę sam jedyne co jedzie to auta z przeciwka. Ciekawe, że buduje tu się drugi pas szosy. Co chwilę stoi po kilka ciężarówek ustawionych pod sznurek i tyle. Mam wrażenie jak rok temu jechałem tędy samochodem to wszystko stało identycznie. Progres zerowy.

Pod wieczór dojeżdżam do Nowego Sadu. Wprawdzie Parys zapraszał do siebie do Belgradu, ale ja sobie upatrzyłem drogę 21. Właśnie w Nowym Sadzie się zaczyna. Hubert opowiadał mi o jakimś motocyklowym knajpomotelu właśnie w Nowym Sadzie. No sierota jestem bo mogłem zapytać gdzie on jest. Ale nie zapytałem. Turlam się po mieście tak bez celu, a tak po prawdzie dla samego włóczenia się. Stare miasto jest fajne wieczorem. Widok na zamek i kolorowo podświetlone mosty. Kolorytu dodaje nadciągająca burza. Błyska się dokoła. Zaczynam się rozglądać za noclegiem. Nie mam ochoty moknąć dziś drugi raz.

W końcu dojeżdżam do rozwidlenia trasy. Pas tam z pasem z powrotem rozchodzą się na dwa przeciwne brzegi doliny. To rezerwat Fruska Hora. Droga wiedzie taką półeczką pomiędzy zboczem góry a drzewami. Wygląda to jak nie przymierzając kanion. Zarąbiście kręta i co chwila ograniczenie 40 a nawet 30 na godzinę. Droga jest jeszcze do tego dość wyboista i nierówna, ale piękna. Co chwila ktoś z tyłu mi mruga światłami. Ale nikt za mną nie jedzie. Co jest ? Po chwili rozumiem o co chodzi. To burza i błyskawice odbijają się w lusterkach. Są na tyle silne, że wygląda jakby ktoś za mną błyskał. Na szczycie podjazdu knajpeczki. Pytam czy tu można znaleźć jakieś spanie. Ktoś mi odpowiada; Wojwodina 3 kilometry i pokazuje szutrową drogę. Próbuje, ale coś mi nie pasi. Jadę w dół krętym asfaltem z powrotem na Nowi Sad. Na dole nawijam i znowu pod górę serpentynami. Droga piękna. Znowu jestem na szczycie przy knajpkach. Tym razem jadę szutrówką zgodnie ze wskazaniami. Wojwodina okazała się nie tyle miastem co małym hotelikiem. Taki trochę budynek w stylu zakopiańskie lata siedemdziesiąte.

12164

Betonka ozdobiona nieco już ściemniałym drewnem. Za dwa i pół tysia dinarów dostaje pokój ze śniadaniem. Pokoik maleńki. Łazienka jeszcze mniejsza. Widać, że najlepsze lata ma już za sobą. Łykam se tableteczki, bo nadal jestem jeszcze chory i zasypiam.

MECENAS
05.06.2010, 09:59
Felkosiu,
Piszy, piszy, piczku matericzku.

Południowiec
05.06.2010, 10:15
Zwycięża nieśmiertelna technologia rejli.
:bow: to jest mistrzostwo świata :D

graphia
05.06.2010, 10:38
a mnie się linijki przy czytaniu pierdzielą, weź zrób interlinię jakąś :D

felkowski
05.06.2010, 12:23
Nie jestem pewien, czy o to chodziło?

PARYS
05.06.2010, 16:06
Rejli?
http://i48.tinypic.com/2evc9ph.jpg

http://img155.imageshack.us/img155/1553/slika0647.jpg

http://img227.imageshack.us/img227/1248/slika0649.jpg

Gdzieś jeszcze było jak z tego komina wędzarnię zrobili na kobaję.

felkowski
07.06.2010, 08:47
Z tego co zauważyłem, ale oczywiscie mogę się mylić, bo obserwacje mam dość pobierzne, gość ma skłonności do nadużywania tej technologi :D

PARYS
07.06.2010, 10:46
Z tego co zauważyłem, ale oczywiscie mogę się mylić, bo obserwacje mam dość pobierzne, gość ma skłonności do nadużywania tej technologi :D


Wiadomo - Super Tenere :D

podos
07.06.2010, 10:53
Bingo. Mamy Cię. Wiem, wiem co powie kolega Podos o pompie podciśnieniowej. On powie "Wywal to". Mówił to już wielokrotnie. Ale ja mu nie wierzę. Sam wozi ją na zapas

Dementuję. Już nie wożę. Mam drugie styki. Etap Mikuni jest dla mnie zamkniety.
PS: jak już w poziomie to chyba podcisnieniem w dół? Zeby to zbierajace paliwko miało się gdzie wylać? Wywal to.

felkowski
07.06.2010, 11:00
Wywal to.
Są jakieś nienaruszalne dogmaty:D. Tego byłem pewny. Dostrzegam jednak w tej pompie pewien potencjał.
1. Taką mam bo kupiłem razem z moturem.
2 Dało się naprawić bez potrzeby posiadania zapasowych części. Tak nawiasem mówiąc zastanawiałem się po co jest ta druga membrana po tej "ślepej" stonie. Właściwie nic nie wnosi bo ta przestrzeń i tak jest zamknięta. Doszedłem do wniosku że to może w awaryjnej sytuacji słuzyć jako zapas.

podos
07.06.2010, 11:27
To jest zapas, młotku:)

felkowski
10.06.2010, 01:58
Africa is too heavy

W nocy śpię raczej źle. Budzę się kilkakrotnie. Nie wiem czy to kwestia niewielkiej dziupli w której przyszło mi tę noc spędzić, zmęczenia czy czort wie czego. Kolejne przebudzenia są jak slajdy przeźroczy. Budzę się. Jest ciemno jak w d..... Dla mieszczucha pędzącego swój żywot w bloku jest to wystarczający stan to poczucia niepokoju. U mnie żeby nie wiem co przez zasłonięte zasłony czy zaciągnięte rolety zawsze widać jakieś światło z ulicznych latarni czy sąsiednich domów. Tu czarne nic. Nawet przez otwarte okno widać równie czarne nic. Hotel znajduje się na szczycie wzniesienia niecały kilometr od szosy. Słychać jak w górach z oddali silniki jadących ciężarówek. No dobra to chyba oznacza, że nadal żyję. Zasypiam.

Za jakiś czas znowu się budzę. Jak było ciemno tak nadal jest. Nic się nie zmieniło. Za to nie słychać ciężarówek. Właściwie nic nie słychać. Absolutnie nic. To też jest mi zupełnie obcy stan. W mieście, w dzień czy w nocy, zawsze coś słychać. A to samochody z ulicy, a to sąsiad drze koty z żoną, a to wentylator. Jednym słowem zawsze coś. A tu nic, zupełna cisza. Takich przebudzeń zaliczam kilka. Aż wreszcie zaczyna się za oknem rozjaśniać. No to chociaż widać gdzie jest okno.

Rano wstaje wymięty i jakiś zupełnie nie w sosie. Zbieram i pakuje manele. Nie jest to specjalnie trudne z racji wielkości pomieszczenia . Właściwie nie ruszając się z miejsca zbieram wszystko co suszyło się porozwalane po całym pokoju. Po prostu wszystko jest w zasięgu ręki. Schodzę na dół na śniadanie. Raczej wydaje mi się, że powinienem dostać śniadanie. Dla miejscowych jest to druciak, albo podobnie. Mi to się kojarzy, głównie ze zmywakiem. Ściany i sufit knajpy są wybite pociemniałym drewnem. W połączeniu z małymi oknami i słabym oświetleniem sprawia dość smętne wrażenie. Czuje się jak w norze albo w piwnicy.

Z kelnero-recepcjonistą ustalam, iż wyjdę sobie na dwór. Tam jest zdecydowanie lepiej. Świeci słoneczko i jest ciepło. Po wczorajszej burzy nie ma śladu. Wygląda na to, że była na sucho. Błyskało się na ostro, ale deszczu nie było. Siadam sobie przy stoliku. Wygląda jakby tęsknił za malowaniem. Inne nie są lepsze. Zjawia się kelner i przynosi poduszki na krzesło i obrus. Teraz wygląda to już dużo lepiej. Jedynie zapalenie ucha nie daje za wygraną. Kończą mi się przeciwbólowe.

Właściwie czuje się jakbym wczoraj za dużo wypił. Przyznam się, że miałem taki zamiar. Ale po zakwaterowaniu się w dziupli już nic mi się nie chciało. Wygląda na to, że nikt nie powiedział w centrum dowodzenia kacem, że nic nie piłem. Ustalamy zakres drciaka. Będzie to omlet z serem i duża kawa z mlekiem. Po dłuższym czasie dostaje w zasadzie to co zamawiałem. Duża kawa jest nieznacznie większa od espesso. Z czego nie jestem zachwycony. Dla mnie duża to jest w kubku i przynajmniej jedna czwarta to mleko. Może dla smakoszy jest to świętokractwem ale mi taka smakuje najbardziej. Oczy mówią mi, że po tym omlecie będę głodny. Jednak w ogóle mi nie wchodzi. Słony jakiś? Ewidentnie mi nie idzie. Zostawiam w połowie, rozliczam się i dzida.

Przy dojeździe szutrówką do trasy mam ochotę śmignąć jeszcze w dół i w górę po tych zawijaskach kanionu. Dziiiiiiida. Sprawdzam jak da się pozycjonować zakazy. W nocy 30 i 40 wyglądały jakby należało je respektować. Za dnia czuje się jak donskij kozak. Sześć w porywach do siedmiu dyszek na trzydziestce daje radę. Jakby i nawierzchnia wydaje się lepsza niż w nocy. Za jednym z zakrętów drętwieje i odruchowo ciągnę hamulce. Biały radiowóz z jakąś maszyną na trójnogu. Widzę coś jakby obiektyw. Radar , fotoradar , czort wie co. Jeśli fotoradar to jeszcze nie jest tak źle. Ale jak stoją za dwa kilosy jak Słowacy? To będzie ciepło. Nikt mnie nie zatrzymuje. Wręcz wygląda jakbym ich w ogóle nie interesował.

Dojeżdżam do miejsca gdzie łączy się oba kierunki, w tą i z powrotem. Zawijam i długa pod górę. I tyle. Od szczytu w dół na drugą stronę biegnie już zwykła droga. Nie ma dwóch pasów w jedną stronę. Ciężarówki wolno sunące w dół trzeba wyprzedzać w miejscach gdzie coś widać. Choćby na kilka metrów. A droga jest pokręcona. Na dole jest już płasko. Kieruje się na Sabac i Valijewo.

Mijane miejscowości zwłaszcza te mniejsze budzą pewne skojarzenia z Maroko. Otuż podobnie jak tam handel odbywa się głównie na ulicy. Przejeżdżasz przez centrum wioski a tam wszelkie towary są porozstawiane na ulicy jakby na wielkim straganie. Chyba w Sabac uwagę przykuwa ogromny zakład przemysłowy nad rzeką. Nie mam pojęcia co to, ale jest wielkie. Docieram do Valijewa. Na stacji, gdy chcę płacić kartą, gość wpada w panikę. Na szczęście mam kasę i nie ma problemu. Chyba jakoś u nas takich stacji bez terminala się już nie spotyka. Znowu jestem w górach. W okolicy kamieniołomu zatrzymuje się w gospodzie na kawkę.

12270

Właściwie to już jestem blisko celu. Gospoda wygląda jakby była zupełnie w środku niczego. Nie widać jakiejś wsi czy osiedla, jedynie kamieniołom. Jakoś nie wpadłem wcześniej aby sobie wydrukować zaproszenie, abym wiedział dokąd jadę. Pamiętam, że za jakąś wsią Razana ma być most. Przed mostem w lewo w tę kotlinę. Nawet była jakaś nazwa miejscowości. Ale jak się nazywała ni cholery nie pamiętam. Jest następna gospoda, most a pomiędzy nimi droga w lewo. Mamy cię. Jadę już tą drogą. Widać drogowskaz i dwie nazwy. Jedna z nich Skakavici. Tak, to na pewno ta. Jadę dalej. Tu już są drogowskazy jakby z nazwiskami właścicieli zagród. Na jednym z nich kartka z napisem Kotlina. No to jesteśmy na miejscu. Przejeżdżam przez rzeczkę i wygląda na to, że jestem na miejscu. Dwa duże namioty. W jednym widzę stoły i ławki. Spora scena z zadaszeniem zrobionym plandekami. Na środku tego nieduży placyk z wielkimi parasolami. Pod nimi bar, stoły i krzesła.

12277

Nie ma ani pół motoru. Czyżbym był pierwszy? Siedzi ze trzech gości. Witam się. Na początek proponują piwo. Gadamy chwil kilka. Jako że nie ma jeszcze Parysa postanawiam pokręcić się po okolicy. Pytam obszernego jegomościa gdzie warto sobie pojechać. Ręką pokazuje cel. Divcibare - mówi - to piękne miejsce. Z góry zobaczysz całą Serbie. Jak tam dojechać ? Wrócisz tą drogą którą przyjechałeś. Potem skręcisz w prawo pojedziesz kilka kilometrów i znowu w prawo. Czy to nie jest dookoła? Tak, ale innej drogi nie ma. A nie dałoby się tak na wprost? Spojrzał na mnie - tam nie ma drogi. Może dałoby się pojechać, ale ja nie znam czy i gdzie jest, a poza tym Africa is too heavy. To był ryzykowny argument. Powiedzieć polakowi, że się nie da ...... to jak wywołać wojnę. Ja nie dam rady ??? Na górce stał jeden namiot. Rozstawiłem swój obok. Odpiąłem kufer z manelami i dalej na rozpoznanie okolicy. Właściwie to nie byłem pewien czy chcę na to Divcibare i przede wszystkim czy jestem wstanie rozpoznać który to. Kierunek obrany właściwie. W górę. Będzie dobrze. Kilka dróżek kończy się zagrodami, ale przy kolejnej zauważam czerwone kółko z białą kropką w środku. Coś jak u nas początek szlaku. Znaki pojawiają się co jakiś czas.

12271

Dobra nasza. W prawdzie ścieżka nie jest za bogata i na drogę już nie wygląda, ale jest oznakowana i z pewnością gdzieś prowadzi. Chwilami jest ostro i kamieniście. Jedynka zdecydowanie się nie wykręca. Za to kamienie są zdecydowanie mniejsze od tych na Tarcu.
Szybko nabieram wysokości i widoki są coraz fajniejsze. Na kołach mam najzwyklejsze szosówki. Nie ma błota więc bez oporów dają radę. Zresztą po wyjeździe do Rumuni na E 09 nie wyobrażam sobie 1300 kilometrów na klockach. Wibracje i hałas nie były najprzyjemniejsze. Owszem jak robisz 100 kilometrów można tego nie zauważyć. Jak jedziesz pół dnia ma to zupełnie inne znaczenie. Z tamtego wyjazdu pamiętam, że nawet jak kładłem się do łóżka, to dupa nadal drżała mi jak zimne nóżki wyjęte z lodówki. Szosówki rządzą i basta. Nadal będę się trzymał zdania, że lepiej walczyć 100 kilometrów i przewracać się na jedynce, niż jechać w napięciu pięćset kilosów i zaliczyć szlifa przy setce. Koniec końców jestem już naprawdę wysoko i czuje się dumny z mojego osiągnięcia. W głowie cały czas słyszę jak mantre "Africa is too heavy". Jeszcze kawałek lasku i na polanie wyłaniają się malutkie domki. Coś jak nasze altanki działkowe. W zasadzie jest ich coraz więcej. W pewnym momencie dociera do mnie, że jadę najzwyklejszą szutróweczką wśród działek. Dojeżdżam do asfaltu....no skończyło się adventure. Asfaltem jadę jeszcze trochę w górę. Jest przy drodze placyk. Na placyku daszek z ławeczkami. Rzeczywiście widać stąd jakby całą Serbie.

12272

Czy całą, czy nie, nie ma znaczenia. Widok zarąbisty. Zjeżdżam w dół docieram do drogi z Valijeva którą koło południa przyjechałem. Na skrzyżowaniu są knajpki. Zjadłbym coś. Nie udaje się dogadać. Ale nie widzę, żeby ktoś tu jadł. Nie ma karty dań i nie widać kucharza. Zapinam jedyne i zjeżdżam w dół do Kosjericia. Zjadam pleskawice. Koło knajpy stoi ogromny kocioł. Jak potem powiedział mi Parys 10 tys litrów żurku gotowano w nim dla pobicia rekordu do Księgi Guinessa. Wykonawcą kociołka był ....Kepo, organizator imprezy w Kotlinie.

12275

Wracam do Kotliny. Jest już trochę motorów. Spotykam Parysa. Właściwie to dopiero go poznaję, bo wcześniej na oczy gościa nie widziałem. Mówi, że Mecenas z Maćkiem wyjechali razem z nim z Belgradu, ale do tej pory ich nie ma.


12274

Podjeżdża stary z naszego punktu widzenia niemal zabytkowy beczkowóz. Tutaj takie auta nie są rzadkością. Po prostu są i już. Pytam Czy jest jakaś opłata na koszta, składka czy coś w tym stylu? Płacisz za to co kupisz w barze. Rozpoczynamy integrację z lokalesami. Właściwie to ja zaczynam. Parys czuje się jak wśród swoich. Na piwo mam focha. U nas też jest. Gdzieś już widziałem nazwę Jelen Piwo. Chłopaki mnie poprawiają, że to nie Jelen tylko Lav. Rzeczywiście parasole i szklanki noszą logo Lav. Żartuję sobie, że już wiem co mieli na myśli the Beatles śpiewając " all You need is Lav" Robi się wesoło. Piwa nie chcesz, a rakija? Rakija co innego. Właśnie dowiaduje się, że w sklepie się jej nie kupuje, bo; droga, bo śmierdzi i jest syfiasta. Ciekawe u nas takimi przymiotnikami określa się kiepski bimber. Ta, którą degustujemy jest w półtoralitrowej butelce po wodzie "kniaź jakiś tam". W ogóle jak się dowiaduje, Serbowie sporo rzeczy robią sami. Własne warzywka z domowego ogródka, własna rakija i takie tam. Rakije popija się z takich malutkich flakoników. Wygląda to ciekawie. Popija się małymi łyczkami jakby degustowało się każdy malutki łyczek. Nie ma komend do dna i takich tam. W ogóle, odnoszę wrażenie, że w postępowaniu Serbów nie ma napinki. Wszystko na spoko i pomału jakby naczelnym hasłem było smakowanie chwili. Chwilami wydaje mi się, że ciągle gadają o mnie . Nieustannie słyszę polako i polako. Później dowiem się , że wcale nie chodziło o mnie. Polako znaczy tyle co nasze spoko, pomału. Gadamy sobie o tym i o tamtym. Zjawiają się coraz nowi uczestnicy. Serbowie, Bośniacy, Chorwaci. Nawet pojawia się LC8 w wersji czoper. Z lampeczkami i spacerówkami. Na dobrą sprawę to przy dłuższej jeździe może to być jakaś opcja na zmianę pozycji.

12276

Kapela na scenie rżnie na ostro. Są chłopaki, Przyjechali.... Samochodem - motocykliści. Zaczyna padać. Udaję się do namiotu. Zasypiam błogo przy starych kawałkach Claptona lecących ze sceny. Impreza trwała chyba jeszcze długo.

PARYS
14.06.2010, 21:49
Łoj mistrzu teraz dopiero mi się udało ogarnąć ten temat.

Kurde nie wiem czy ja bym był... nie - ja wiem że bym nie był na pewno w stanie tak tego wszystkiego opisać jak ty.

A merytorycznie to popatrz kolego - taki niby krótki wyjazd a tyle się działo.

I przestroga, tudzież przypomnienie dla wszystkich jadących przez Serbię, niezbędnik podróżnika wymaga zapasowej CZAPKI :D :mur:
Może kiedyś jak będę miał chwilkę to napiszę o co chodzi ale wory opadają bez kitu :mur:

felkowski
14.06.2010, 23:01
Rano zaraz po otwarciu oczu słyszę głos Mecenasa. Właściwie to wstali tylko oni. A może wcale się nie kładli. Chłopaki mają rozstawiony stolik, krzesełka i ekspresik do kawy. Wszystko jest. No ale ich kufer ma nieco większą pojemność od mojego. No mają prawie wszystko, bo mleka do kawy nie mają. Chociaż Parys miał pewne pomysły na załatwienie mleka. Niby śpi biedactwo, ale wszystko ma pod kontrolą. Mimo, że przeciwbólowe skończyły mi się wczoraj, ucho mi nie doskwiera, tak jak wcześniej. Wygląda na to, że wczorajsza rakija działa lepiej niż piguły. No i pewnie mniej obciąża wątrobę. W końcu produkt naturalny a nie jakaś tam synteza chemiczna. Z namiotu wyczołguje się Parys. Wczoraj namawiał nas na kwatery. Ponoć mieliśmy domek zupełnie blisko. Ale jakoś nie było tych domów widać. I tak zostaliśmy przy namiotach. Czuje się zupełnie jak na wakacjach. Powoli wypełzają na świat i inne postaci. Za sceną jest łazienka. Z prysznice i wanną. Skalna wanna pod wodospadem ponoć ma ze cztery metry głębokości.
12339
Nie sprawdzałem. Woda miała z 5 stopni. Co jednak nie odbiera miejscu wyjątkowego uroku. Zjadamy śniadanko pijemy kawkę. Powoli zjeżdżają się koledzy którzy spali po agroturystykach. Są do wyboru cztery trasy. Jedna asfaltowa, jedna offroad i taka pół na pół. Jadę z Parysem. On wybrał pół na pół. Traska taka lajtowa, jak się później okazało 300 kilometrów. Nasza grupa jest iście międzynarodowa.
12348
Jadą Chorwaci, Bośniacy, Serbowie i my. Pierwszy kawałek wiedzie asfaltem do nieodległego Kosjericia. Przewodnik doprowadza nas do czegoś na kształt knajpko sklepo piekarni. Są tam stoliki i to co się kupi można sobie zjeść na miejscu. Tak na wszelki wypadek gdybyśmy jeszcze druciaka czyli śniadania nie jedli. Sam zabiera część wycieczki na tankowanie. Siedzimy sobie i popijamy kefirek w oczekiwaniu na resztę wycieczki, a na dworzu albo polu, jak mawiają na południu, zaczyna sobie padać deszczyk. Wracają po paru chwilach. Jedziemy ostro w górę. Droga coraz węższa aż, za ostatnimi zabudowaniami zmienia się w szutrówkę.
12340
Jako że pada, drogą zaczynają pływać małe potoczki. Na jednym z takich rozmoczonych maziowych potoczków wykłada się Parys. Jedziemy przez laski, górki i chmurki. Widoczki super, nic dodać nic ująć. Nie pytajcie mnie gdzie to było - nie mam zielonego pojęcia którędy, a co gorsza do kąd jedziemy. Wszystko jest ok puki widzę jadącego przede mną.
12341
Zatrzymuje się od czasu do czasu żeby sobie cyknąć jakieś zdjęcie. Po jednej z takich przerw na rozwidleniu jadę w prawo. Wydawała mi się jakby to powiedzieć - główniejsza. Jeśli w ogóle o czymś takim można tu mówić. Po jakiś czasie badając tropy, niczym indianie, odkrywam, że źle jadę. Postanawiam zawrócić. Wkrótce doganiam wycieczkę. Dojeżdżamy do jakiegoś asfaltu. Przerwa. Stajemy sobie pod wiatką autobusową, aby schronić się przed deszczem.

12343

Dla żartu pytam o której autobus? Robi się wesoło. Dalej jadąc asfaltem zjeżdżamy jakimiś serpentynami w dół. Tamą przejeżdżamy na przeciwległe wzgórze.
12349
Nie będę się powtarzał; widoki zarąbiste. Szkoda, że pada. Przejeżdżamy koło jakiegoś niedużego lotniska. Obok baza pojazdów wojskowych. Wjeżdżamy w las i gubimy drogę. Przez jakiś czas próbujemy odnaleźć właściwy kierunek. Zjeżdżamy z góry i wyjeżdżamy z lasu. Przed nami rozległa dolina z widokiem na góry w oddali.
12351
Prujemy na szagę doliną. Wysoka trawa i niewidoczne w niej kamienie. Jedno jest pewne droga to nie jest, bunkrów nie widać, ale jest zarąbiście. W sumie jakby były bunkry to może już Albania ? W końcu znajdujemy jakąś dróżkę i próbujemy nią jechać. Śliska glina z kałużami. W pewnym miejscu nie da się ominąć kałuż. No co? Wyciągam aparat. Może się uda zrobić jakieś fajne zdjęcie. A miejscówka wypaśna. Koleina która wygląda na płytszą i mniejszą kryje w sobie sporą dziurę.
12352
No zdjęcie wychodzi jak trzeba. Przynajmniej mi się tak wydaje.
12353
Jeszcze przeprawa przez okalające rzeczkę bagienko i jesteśmy po drugiej stronie doliny. Zaczynają się te śmieszne małe domki. Wygląda to na takie lokalne letniska. Potem robi się coraz ludniej. Stragany z pamiątkami, budki z hamburami i colą, autobusy. Kucyki, Quady i bryczki. Słowem taki kurortowy folklor. To chyba Zlatibor. Fajnie zobaczyłem jakąś tablicę przynajmniej wiem gdzie jestem. Drogą byłoby z 70 kilosów. Ile zrobiliśmy, a tym bardziej którędy nie mam pojęcia. Jedziemy w dół równą asfaltówką. Krętą i szeroką, malina. Nad dużym jeziorem a raczej zalewem spotykamy wycieczkę asfaltową.
12355
Knajpeczka z widokiem na zalew. Wygląda słońce. Robi sie milutko. Zupka rybna, kawka, pogaduchy. Zwijamy się i jedziemy dalej. Ujechaliśmy kilkaset metrów, znowu pada. Ujeżdżamy jakąś leśną drogę, śliska glina daje się we znaki. Nawet widoki w górach są jakby słabsze. Może to mi się jakby mniej chce rozglądać i podziwiać.
12356
Wysiaduje bajorko w spodniach. Zachęcony całkiem fajnym porankiem nie wpinam żadnych membran, podpinek i tym podobnych. Jedno jest oki. W butach mam sucho.
12342
W końcu zapada decyzja omijamy kawałek ponoć najfajniejszej drogi i wracamy. Ponoć mieliśmy jechać szczytem jakiejś dłuższej górki/połoniny. Właściwie to nawet nie wiem ile ujechaliśmy. Może sto, może sto pięćdziesiąt kilometrów. Dwieście to chyba nie, ale nie upierałbym się. Kepo mówił coś, że trasa ma 300 /400 km. Wracamy krętą asfaltówką. W innych okolicznościach przyrody można by ją uznać za raj. Tu co chwila przepływają błotno-piaskowe strumyki. Parę razy cukier mi skoczył przy uślizgach. I te barierki wysokości krawężnika nad ostrą skarpą. A czasem zupełny ich brak. Do tego jeszcze te mokre gacie. Miało być pięknie a wyszło jak zwykle. Dojeżdżamy do jakiegoś miasteczka. Przewodnik trochę odkręcił. Nie wszyscy załapali się na zmianę świateł. Jedziemy rozglądając się na wszystkie strony i węsząc w powietrzu spaliny. W jakiejś wąskiej uliczce migają sylwetki motorów. W lewo i dzida jest coś jakby pod prąd. Na szczęście bez strat, ale za to z sukcesem zameldowaliśmy się tuż obok przewodnika, na centralnym bulwarze, tuż przy knajpkowym ogródku. Rozsiadamy się pod parasolami kryjącymi nas przed deszczem.
12357
No, najlepszy kawałek offu przed nami. Kawusia ciasteczko no i co więcej nam trzeba. Nawet deszcz nam przestał przeszkadzać. Twardym trza być nie miętkim ;-). Poduszeczki miętkie, kawusia pachnąca. Normalnie hardkor chłopaki ;-). Posiedzim, pogwarzym, tatuarze pokarzym...... czas płynie a deszcz przechodzi. Dalej wracamy już asfaltem. Po drodze z wierzchu obsychamy. Wewnątrz nadal mokro. Na miejsce docieramy z ostatnimi promieniami słońca.
12358
Dla polepszenia humorów dowiadujemy sie że tu cały czas słonko świeciło i nic nie padało.
Potem to już wiadomo co..... Orkiestra gra.
12354
Rakija. All you need is Lav.*
12359
Sporo po nas dociera ekipa offrołdowa. Ale wiadomo oni mieli tylko 150 kilosków.
12360
Impra kipi.
12361
Jednym słowem, jak mówił Parys "żurka na maksa". Nawet nie wiem jak i kiedy dotarłem do namiotu, a było naprawdę ostro pod górę.
* Lav - marka lokalnego piwa

felkowski
07.07.2010, 00:16
Wstaję rano. Choć to tylko mi się tak wydaje. Menelasy już dają w długą. No oni mają kawał drogi tą swoja landaryną. Jakoś mi się udziela klimat miejsca. Czuję się jak na wakacjach. Zero pośpiechu. Zbieram się powoli. Jak już się spakowałem, Parys namawia mnie na gulasz. No dobra niech będzie. Trza spróbować miejscowych specjałów. Parę minut nie zrobi różnicy. No dobra gdzie ten gulasz? Spoko facet. Dopiero ogień rozpalamy. Będzie jakoś po południu.
13006
Postanawiam przelecieć się po okolicy Kotliny. A okolica pikna i jest na co popatrzeć. Latam jakimiś polnymi drogami. Właściwie to mam mapę okolicy, ale głęboko gdzieś w kufrze. Latam tak na chybił trafił. W pewnym momęcie orientuje się, że jestem już na rezerwie. Jakoś to mi nieszczególnie pasuje do latania po lesie. Zabawa się zkończyła. Od razu zaczynam kombinować gdzie jest najbliższa stacja. Jest jeden mały problem. Nie bardzo wiem gdzie jestem. Trzeba dojechać do jakieś miejscowości. Jest. Git teraz już tylko do Kosjericia.
13007
Nie bardzo pamiętam kiedy przełaczałem na rezerwe. Właściwie to nie przełączyłem na on po tankowaniu. Teraz wiem, że nic nie wiem. Serpentynkami w dół zjeżdżam na zgaszonym silniku. Tak dla oszczędności. Dzieju byłby ze mnie dumny ;-). Po drodze strzelam sobie fotkę z Tomosem. A co. Wie ktoś co to takiego ?
13008 13009
Ze stacji jadę do Kotliny. Tu luz na całego. Cała ekipa siedzi sobie pod drzewkami w cieniu. Popijają chłodne piwko. W kociołkach gotuje się gulasz. Mistrz ceremonii co chwila dosypuje coś pachnącego do kociołków. Powiem tak, patrząc na to co się dzieje na ogniskach robię się głodny. Coraz bardziej głodny. Masakrycznie głodny. Zwłaszcza, że to wszystko jeszcze wygląda na już gotowe. Co jakiś czas szefu wędruje do wybranej przez siebie osoby z łyżką i daje zkosztować. Mniam, Mniam. Kolana już mam mokre od śliny. Wreszcie pada na mnie. No mówie, że chyba jeszcze coś, ale nie zdążyłem wyłowić co. 'Trzeba jeszcze pogotować' i miesza hohelką - nie daje się nabrać na ten prostacki numer.
13010
Częstują mnie rakiją. Kurde, że też ja muszę jechać. Przy okazji nawiązuje się rozmowa o rakiji. Jakoś ta wczorajsza była inna od przedwczorajszej. Pytam o co chodzi. W odpowiedzi dostaję wykład czym się różni rakija od perepeczenicy. Otóż ta druga jest destylowana dwa razy. A potem albo zlewana do drewnianych beczek, albo wrzuca się do niej szczapę drewna. Od której nabiera smaku i zapachu. Na koniec wykładu dostaje dużego 1.5 litrowego peta. Z podsumowaniem wykładu. Dobry alkochol robi się w domu. W sklepie sprzedają gówna. Śmierdzi, nie smakuje i głowa po nim boli. Ta była dobra, tylko jakoś mało jej było. Chyba muszę znowu tam pojechać.
13011
Wreszcie gulasz wchodzi na stół. Doprawia się to jedną małą suszoną papryczką wielkości paznokcia. Jedną !!!! Takie małe, ja wezmę choć dwie. Rozkruszam w paluszkach jak wszyscy. Kawałek dostaje się pod paznokieć. O ja pierdziu. Jeszcze języka nie umoczyłem a już piecze. Na razie w palce. Ale gulasz w piteczkę.

Czas ruszać. Postanawiam pojechać wzdłuż Driny. Trochę dookoła ale może będzie ładnie. Boban z Bośni ofiaruje się, że mnie przeprowadzi przez góry. Ruszamy. Do Kosjericia asfaltem. Tuż za, wjeżdżamy w jakieś wioski. Zaraz po tym asfalt się kończy. Zapitalamy serpentynkami szutruweczką. Ledwo łapię z przewodnikiem kontakt wzrokowy. Nie dość, że gość pogina jak autostradą to jeszcze ten pył. W otwartym kasku po krótkiej jeździe za Bobanem zgrzyta mi piach w zębach a oczy ledwo co widzą. Na szczycie zatrzymujemy się. Boban zakłada buciory, ja kondona. Ledwo to zrobiliśmy wali deszcz. Po kilku chwilach przynajmniej się już nie kurzy.
13012
Zjeżdżamy w dół jeszcze trochę kluczenia po wioskach i jesteśmy znowu na asfalcie. W dolinie Driny.
13015
Rzeka oddziela Bośnie od Serbii. Widoki maliina. Zrobiłbym kilka zdjęć, ale niestety nie mogę się zatrzymać bo Gość zapitala jak przeciąg. Jadę tak za nim zastanawiając się jakby tu się urwać. W końcu sam się zatrzymuje. Żegnamy się.
13014
Ja dalej wzdłuż rzeki, on przez granicę na moście. Rzeka wygląda na dość wysoki stan a prąd nieźle pruje. Z czasem wygląda jakby łagodniała. W końcu staje się leniwym szerokim zalewem. Zatrzymuje się na stacji. Nie żebym tankował. Coś mi z powietrzem nie bardzo grało. Dopompowaełm. Wdaję się w rozmowe z panem z Zastawy. Nie takiej jakie spotykamy (coraz rzadziej) tylko takiej normalnej ciężarówki. Nie widywałem takich u nas. Wielkością i kształtem przypomina mitsubishi canter lub coś w tym stylu. Pan ze stacji przylatuje ze sprajem i ściereczką. Rzuca się z tym na szybę. Trochę mi głupio i próbuje się bronić. Pan jednak nie daje za wygraną. Mówi, że pewnie daleko jadę i niedobrze jest mieć brudną szybę. Za tamą żegnam Drine. Od razu robi się płasko i znikają góry.

Zaczynają się smutne nudne i nurzące przeloty. Wkurzam się na kondona bo mam mokro w gaciach. Ściągam dziada i przypinam ekspandorem do gmoli. Jako, że już nie pada. Mam go w nosie. Zaczynam nabierać przekonania, że to za jego sprawą mam mokro w siedzeniu. Zaczyna zmierzchać. Robi się coraz chłodniej. Jako, że wcześniej przemokłem robi się średnio miło. Wpinam membrany i podpinkę. Ciekawe, że rękawiczki które dostałem od Sambora, takie cienkie, ultra letnie z jakiegoś dziwnego materiału nie puściły wody. Jest to o tyle interesujące, że wcale na takie nie wyglądały. Kondon wręcz przeciwnie. Uwex z podszewką a dupa mokra. Robi się już ciemno jak docieram do Fruszkiej Hory. Bardzo polecam ten kawałek drogi. Jest super. Nocowałem tu w tamtą stronę. Jak poprzednio zaczyna walić piorunami. Docieram do Nowego Sadu. tu zaczyna już padać. Jadąc za drogowskazami wydaje mi się że błąkam się po całym mieście. Mam nadzieje, że jakimś cudownym zrządzeniem losu trafię na ten czoperowski klub w którym można się przespać. Niestety jak Hubert mi o nim opowiadał nie wpadłem na pomysł żeby Go zapytać gdzie on jest i jak do niego trafić.
1301613013
Szuram dalej na Szeged. Deszcz już wali konkretnie. Jest mi wszystko jedno. Postanawiam jechać ichnia autostradą. Właściwie z autostradą ma to tyle wspólnego, że trzeba za to płacić. Jest tu zwykła jednopasmowa droga. Nic nie widzę. Jest ciemno. Wizjer zalany wodą i słabo co widać. Właściwie sytuację ratują tylko światła samochodów jadących z przeciwka. Co chwila niebo rozjaśnia się od błyskawic. Są to chwile kiedy widać drogę. Deszcz bębni o kask jakby to był blaszany dach przystanku PKS.

Zazwyczaj wkładam rękawiczki mankietami na kurtkę. Te zaś nie mają mankietów i wciągnąłem je w rękawy. Zazwyczaj podczas deszczu woda z kurtki wpływa do rękawiczek i te mam mokre. Tym razem zrobiłem odwrotnie. I miałem odwrotnie. Rękawiczki suche. W rękawach zaś bagno. Mijam wielki motel ze stacja benzynową. Jako że mam już dość jazdy i jest grubo po dziesiątej postanawiam zbastować. Zawijam i wjeżdżam pod hotel. Parking fajny z daszkami. To mi pasuje. Zastanawia mnie tylko że wszystkie okna w hotelu są ciemne. Wchodzę przez drzwi do środka. Marmurki wielkie przestrzenie i tylko knajpa otwarta. Dalej zamknięte. W środku ni żywego ducha. Nawet w knajpie nikogo. A w nosie. Po około dwudziestu kilometrach podobnie wielki hotel. Sytuacja identyczna.
13017
Tuż przed północą docieram do Horgoszy. Ostatnie miasteczko przed granicą. tu kiedyś nocowałem w malutkim hoteliku. Trafiam bez pudła. Jest tuż przy stacji kolejowej. Nocleg 10 euro ze śniadaniem. Ciepły prysznic. Wszystkie ciuchy rozwalam po pokoju do suszenia. Uf jak milutko sucha pościel i mięciutkie łóżeczko. Więcej nie pamiętam.