PDA

View Full Version : Mój pierwszy raz


felkowski
03.12.2009, 00:52
Albo ja mam więcej czasu, albo koledzy mniej. Mam wrażenie, że jakoś mniej się dzieje. Od kąd Czosnek zakończył swe opowiadanie jakoś zionie pustką. Może zaproponuje nowy temat Mój pierwszy raz może sie przyjmie. Właściwie to nie wiedziałem gdzie to włożyć. Jesli to podróż to tylko w czasie :D

felkowski
03.12.2009, 00:56
To wszystko wina Ignasia, gdyby nie On, może bym był porządnym człowiekiem. Wracał z pracy od progu krzycząc OBIAAAAD. Spędział wieczory z gazetą w reku lub przed telewizorem. W piątki chodziłbym z kumplami na piwko w niedzielę do kościoła. Na wakacje jeździł do Łeby a w łikiendy kopałbym działeczke w Pracowniczym Ogrodzie Działkowym. Jednak na mojej drodze stanął wujek Ignaś i nic później nie było takie samo.

Ale zacznijmy od początku. Rodzice chcąc mieć piękne wakacje zawsze bawili się w kukułkę. Podrzucali mnie do rodziny na wioskę. Czego tam się nie dało robić. Kopać tunele w stogach siana. Skończyło sie embargiem. Pływać na deskach zbitych w tratwę po stawie. Też się skończyło, staw był mały. Łażenie po drzewach i zbieranie wiśni. To było fajne, ale wujek domagał sie coraz to większych dziesięcin aby nastawić wino. Wycieczki rowerem też bawiły do czasu. Aż przyszła kolej na nią. Piękną i wspaniałą maszynę. Zazwyczaj stała w stodole. Właściwie to było ich kilka. Jak sobie teraz przypominam to co najmniej były cztery. Pierwsza której dosiadłem była bordowa. Solidna podwójna rama z profili. Do dziś pamiętam jej trójkątne narzędziówki. A może z drugiej strony było coś innego, nie pamiętam. Ale wracając do maszyny. Cóż to były za przygody. Gdzie ja ją nie byłem. Potrafiłem jednego dnia być w GeSie we wsi, na poczcie i ruszyć na wyprawę nad jezioro do Giżycka czy Mikołajek. Się kiedyś latało. Maszynie brakowało paru drobiazgów. Ale miała chromowaną ramkę na zbiorniku do której mocowałem bagaże. I w drogę. Kto wtedy rozmyślał o kufrach. Alusy czy plastiki, jakie to miało znaczenie. Ramka mieściła wszystko. Moduł nie miał prawa paść. To samo dotyczyło pompy. Komu i na co to dziś potrzebne. Nawet nie wiedziałem, że takie rzeczy powinny być w moturach. Metalowe elemety były wykończone piękną ramką szparunków. To było wspaniałe uczucie gdy pociągnąć po nich palcami. Czuć było przestrzeń. Idealnie miękkie przejścia grubości lakieru. Żadnych folii, żadnych bezbarwych. Po prostu ideał. Perfekcja pracy ludzkich rąk. Na przednim błotniku był wymalowny numer rej OT coś tam coś tam. Nie był już tak idealny jak szparunki. Nawet byłem nią nad morzem i w górach. A co kto mi zabroni. Miało sie kiedyś fantazję. A i o podróże za jeden uśmiech bylo znacznie łatwiej. Jak już wcześniej wspominałem brakowało jej kilku szczegółów. Koła, na długo przed odkryciem przeze mnie, zabrali do jakiegoś wózka. Ale to nawet lepiej. Łatwiej mi było się wdrapać na siedzenie. Szerokie i miekkie. Boki obite na czarno a góra bordowa.. Z czasem w siedeniu od spodu znalazlem pompke do kół. Tak się kiedyś siedzenia robiło. Silnika wprawdzie też nie było, ale to nie było problemem. Przedszkolak nawet bez silnika da radę. Od czego wyobraźnia. Problemem był garaż. Mieścił się on na strychu kurnika. Dostępu broniła drabina z wrednymi szczeblami. Dla małego szczylka to była spora przeszkoda. Szczeble były daleko od siebie, jak na mój ówczesny wzrost. Musiałem zadzierać nogę pod brodę aby sięgnąć następnego. O ile z wejściem jeszcze sobie dawałem radę to w dół było gorzej. Odległość w dół była jakaś większa a i siegnąć na oślep było tródniej. Ale to była moja pierwsza maszyna pierwsze podróże w wielki nieznany świat.

Kilka lat później już samodzielnie wychodziłem poza ogrodzenie. W zrujnowanym chlewiku na podwórzu gospodarczym znalazłem moja drugą. Też była na pietrze. Drewniane schody na piętro miały pewien feler. Brakowało stopni. Właściwie więcej ich brakowało niż było. W kwesti wejścia na górę w zasadzie były bezużyteczne. Ale przez szczeliny po brakujących deskach w podłodze ujżałem moja drugą. Od spodu widać było, że ta miała koła i silnik. To dopiero była gratka. Jak już wspominałem chlewik był nieco zrujnowany. Właściwie w połowie jego rosły drzewa. Nawet już dość duże. Druga połowa miała dach i tam właśnie znajdowała się ona. Niedostępny obiekt westchnień. Niedostepność była mordęgą - jak niespełniona miłość. Była na tyle silna, że odkryłem drogę do celu. Należało się wspiąć wierzchem korony murów rozwalającej się części chlewika. Było to o tyle tródne, że mur był z kamieni polnych, a te w wielu miejscach były już mocno wyluzowane. Po woli wspinałem się stopniowo nabierając wysokości. Dziś pewnie bym się z tej wysokości pierwszego piętra śmiał. Wtedy to było dla mnie jak zdobycie jakiejś kazalnicy. I wreszcie dostałem się jak do zakazanego owocu. Brakowało sporo desek w podłodze. Te co byly uginały się mocno trzeszcząc. O ile pierwsza moja maszyna była wieką tajemnicą, a przynajmniej tak mi się wydawało. Aby tej dosiąść musiałem kogoś wtajemniczyć. Przy pomocy lin, starych pasków klinowych i dentek od traktora udało się sprowadzić maszynę na ziemię. Ta jak się okazało nie miała tylko głowicy. Po latach stania cylinder z tłokiem plus minus stanowiły jedną całość. Ale co to za problem znowu mogłem podróżować i znowu było pieknie.

Do trzech razy sztuka. Tym razem już jako rosły prawie dorosły (już za rok miałem kończyć podstawówkę) dorwałem się do trzeciej. Tym razem poszedłem po bandzie. Dorwałem się do Ignasiowej. Ta na pewno była na chodzie. Przecież Ignaś nią jeżdził na codzień. Potrafiłem na niej przesiadywać całymi dniami. Kiedyś wujo w przypływie dobrego humoru powiedział, że jak sobie zapalę, to mogę pojeździć. Hormony zagotowały się na samą myśl. To będzie ten pierwszy raz. Tak naprawdę. Stary cwaniak pomyślał, że jak zabierze kluczyk to sprzęt będzie bezpieczny. Nie wiedział jednak jak przyuważyłem kiedyś, że wciskał gwóźdź gdy nie mógł znaleźć kluczyka. Takie kiedyś były stacyjki. To jednak było zbyt proste żeby się udało. Maszyna na centralce, ja na kanapie. Niestety nie dawałem rady ruszyć nogą kopniaka. Dopiero gdy stawałem obiema nogami na kopniaku i podskakiwałem całym ciężarem dawało radę. Pierwszego dnia nie dało rady. Musiałem ją tak zalać, że wujo musiał ją trochę pchać żeby zapaliła. W końcu któregoś dnia udało się. Zapaliła. Radości nie było końca. Ignac honorny mówi jedź. Problemem był grunt był jakoś nisko. Do ziemi sięgałem ledwo palcami. I to jednej nogi. Start odbywał się z pit lane pod ścianą. Startowałem odpychająć się ręką od ściany. Ależ byłem dumny. Od tej pory mogłem jeździc dookoła podwórza. To był czad. Aż któregoś dnia wyjechałem z podwórka. Aby wrócić musiałem dojechać jakiś pięć kilometrów do płaskiej szerokiej drogi. Ńie sięgałem do ziemi, ściany nie było, nie było miejsca na jakąkolwiek skuchę. Bo jak bym wrócił do domu. I to była moja droga do pierwszej wyprawy motocyklem. WSK to była maszyna.

Czwarta już była moja. Zjeżdziłem nia wszstkie okoliczne łąki i lasy. A dziś Moja sześcio letnia córka, która ledwo opanowała jazdę rowerem bez bocznych kółek mówi; Tato kup mi taka małą Hondę ....za grosz przygody

winc74
03.12.2009, 09:21
Bracie , ujmę to tak: masz waść talent".
W/w dział jest potrzebny i co do tego nie 2 zdań.
Mam nadzieję że więcej ludzi przeleje swe opowieści na monitorek.
Jednym słowem dodaję do ulubionych.

JuIo
03.12.2009, 11:03
Eh, człek nie miał tyle szczęścia, nie było mu dane mieć takie wspomnienia. Ale jak tak się mocno wczytam, to prawie jak przeżyć to samemu..

lena
03.12.2009, 17:08
Przed moim "pierwszym razem" wzbraniałam się latami, jak na przykładną dziewicę z "mundurowej" rodziny przystało.Robiłam to niejako na przekór rodzinnym prekursorom jednośladowego szaleństwa.
Ale może zacznę od początku...czyli od mojej mamy. Oleńka, czwarta córka jednorękiego kombatanta z I wojny, w zamierzeniach dziadków zapewne miała być chłopcem.Ideę tą dzielnie realizowała, najpierw lejąc wszystkich okolicznych kolesiów (aż tatusiowie przychodzili na skargi), potem opanowując precyzyjne strzelanie kamieniami z procy, aż do celnego kierowania strumienia moczu z drzewa na głowę sąsiada - właściciela sadu, który przyłapał małych złoczyńców na kradzieży jabłek.Ponoć była bezbłędna i na lata została królową "siku do celu"!Dalej życie toczyło się równie barwnie, aż moja Oleńka jako jedna z pierwszych kobiet wśród lokalesek zdała egzamin na prawo jazdy kat. A i B (po 3 latach jazdy "na czarno").W okresie bunkrowania się przed Milicją Obywatelską WSKą ojca mego Romka przedzierała się polami i leśnymi duktami do pracy w PKP.Podczas jednej z takich jazd, na kopnym piachu, w 9 miesiącu ciąży zaliczyła glebę, co wiejskie baby podciągnęły pod kategorię "czyn aborcyjny".Jak opisują świadkowie, szybko się zebrała, a że motorek nie chciał zapalić, to go na pych wzięłą. W rezultacie tych poczynań, zamiast na egzamin do Krakowa udała się na porodówkę, bowiem domagałam się natychmiastowego opuszczenia tak dyskomfortowej przestrzeni - widocznie off nie przypadł mi do gustu (swojemu synowi zafundowałam podobny, ale na nartach!).Wszystkie znaki ( i geny) wskazywały na to,że też będę śmigać, ale jak to blondynka, stawałam okoniem!Nie pomagał mi też starszy brat, którego musiałam kryć podczas wykradania MZ-ty ojca ( o innych akcjach nie wspomnę, bo chłopak za wyrządzone krzywdy rentę dożywotnio powinien mi płacić).Żebym nie sypnęłą, czynił mnie wspólnikiem- pasażerem do czasu, aż wskutek jego akrobacji wyleciałam przez kierownicę (ale wyżarta byłam,więc tylko parę stłuczeń i zadrapań) a on urwał łąkotkę w kolanie.Dotarło do mnie wtedy, że "tego genu" nie powinnam uaktywniać - może spokojna, bezpieczna kariera naukowa?I tak nadszedł rok 1991. Jako ambitna 17-stka z planami na przyszłość postanowiłam zrobić prawko na samochód naturalnie, zwłaszcza gdy zobaczyłam treningową MZ-tę z manetkami powiązanymi drutem (jak to piszą na Allegro - "stan igła")!Ale brat nie dawał spokoju (Boże, dlaczego nie mam siostry!) i choć 6 lat starszy i nielegalnie wyjeżdżony zamarzył o zdawaniu ze mną. A że nieuk był, to musiałam rozwalić swoje testy + jego na A i B!I już myślałam,że to mój motocyklowy finisz, ale...życie jest pełne niespodzianek.Przewiózł mnie jeden taki, pretendent do ręki, śliczną, czoperowatą Yamahą. A żeby się podlizać, to posadził mnie z przodu i dał pokierować, a ja (jak to blondynka)pomyślałam,że ten "motocyklizm" to jakiś przereklamowany jest, łatwizna!"Pretendent" został moim mężem (pierwszym, niezmiennie od lat 13), po czym "zakupiliśmy", bo we wspólnocie majątkowej, ale bez mojej zgody motór -M72, rocznik 54 (1954!)w malowaniu "sahara",z wózkiem bocznym (jest zresztą na stanie do dziś). Jazda nim była pełna niespodzianek, a i dystans musiał być odpowiednio krótki, bo choć śrubokrętem można tam naprawić niemal wszystko, to "niemal" jednakoż robi różnicę.Poza tym muchy z zębów trzeba było drapać, bo szyby brak, a kaski stylowe były, coby klimatu epoki nie psuć. I wtedy pojawiła się "królowa"- RD07a, zakupiona z przebojami ( na dzień dobry parkingówa ze mną w roli pasażera), stała się przyczynkiem do poznania Braci Czarnuchów, którzy ostatecznie i skutecznie "rozdziewiczyli" mnie z niechęci do jednośladów.Po zlocie w Miedznej, dzięki mężowi (wojtekm72)i fantastycznym współlokatorom - Giziowi, Sławkowi i JarkowiAT, podjęłam decyzję,że zdaję na A. I zdałam, w lipcu tego roku, podczas oberwania chmury nad Przemyślem (nawet przez chwilę myślałam,że to znak...żeby wiać).Motor już stał w garażu - Yamaha MT03/96.Niestety nie Afri, bo po przewróceniu Wojtkowej i samodzielnym jej podźwignięciu (oczywiście nie technicznym bo nie oglądał się filmu na Forum!) w stresie i szoku, że chłop mnie opieprzy,że coś złamałam czy porysowałam , uznałam,że jest dla mnie lekko przyciężka.
"Pierwszy raz" na moim własnym moto rozsmakował mnie, ale jednocześnie uzmysłowił, jak długa "kariera naukowa" jeszcze przede mną.Liczę na "seminaria, wykłady i zajęcia praktyczne" pod Waszym okiem.

ENDRIUZET
03.12.2009, 17:28
Leno ... autorowi nie chodziło o TEN "Ten Pierwszy Raz" ... o motocyklach napiszesz później, a teraz proszę zgodnie z tematem ... :D

lena
03.12.2009, 17:35
Słonko, to będziesz musiał mi pomóc, bo dotychczasowe 2 ciąże były partenogenetyczne, znaczy dzieworódcze. Tak więc biologicznie dziewicom nadal- 2 cesarki!

ENDRIUZET
03.12.2009, 18:18
Słonko, to będziesz musiał mi pomóc, bo dotychczasowe 2 ciąże były partenogenetyczne, znaczy dzieworódcze. Tak więc biologicznie dziewicom nadal- 2 cesarki!

Już się świecę do tej roboty :)

ENDRIUZET
03.12.2009, 18:50
... cóż, nie mam tak błyskotliwej historyjki jak poprzednicy, a i lekkością pióra nie grzeszę. Skoro jednak opis ma być z lekka grafomański... jedziem....

Tatuś mój od zamierzchłych czasów miał motocykl MZ E 250/0 rocznik 1954 lub 1956 - coś w stylu MZ TROPIK lecz z okrągłą obracającą się w kierunku jazdy lampą. Szczenięciem będąc ruszyłem raz z ojcem w daleką trasę po ryby na stawy do znajomych skąd wróciliśmy późną nocą. Za mały byłem i nie pamiętam gdzie były te stawy. Możliwe, że kilka kilometrów od domu ale ja czułem się jak bym jechał na koniec świata lub jeszcze dalej. Właściwie najbardziej pamiętam nocny powrót do domu. Ojciec w czarnej skórzanej kurtce, na rękach długie czarne rękawice. Pamiętam moje zdziwienie gdy ojciec wypychał kurtkę na klacie jakimiś gazetami (tak, tak - to był taki Goretex i Polar a'la PRL). Nie było też (ojciec nie miał) żadnych kufrów ani sakw. Otrzymane od znajomych ryby przewieszone miał w jutowym worku wyłożonym pokrzywami, a całość przewieszoną na sznurku przez głowę. Hmmmm teraz dopiero przypominam sobie, dlaczego wracaliśmy w nocy. Tatuś popełnił czyn z art. 178a par 1 kk ... i czekał, aż zejdzie z niego moc automatycznego pilota. W końcu z dzieckiem jechał ....prawda !!!! / spox w tamtych czasach było to wykroczenie/.
Mamuśka nie była zachwycona wyczynem mojego Tatuśka i więcej nie miałem okazji śmigać na motocyklu. To był mój pierwszy raz na moto jako pasażer. Przyznaję - nigdy nie kręciły mnie motocykle, z lekceważeniem i bez zazdrości przeczekałem czasy gdy moi koledzy (wiek 17-19 lat) śmigali na motocyklach ETZ 251, popularnych CZ 350 czy też Jawach. W sumie fajnie wyglądały tuningowane garażowo ETZy z wygiętymi z tyłu kanapami oraz kradzionymi z miejskich autobusów IKARUS lampami stopu. Fajnie ale ... jakoś w ogóle mnie to nie kręciło.

Po upływie wielu, wielu, wielu lat (mając ich 38) kiedy po raz kolejny zagrywałem swoją ulubioną gierkę na komputerze, moja kobieta rzuciła od niechcenia cyt. " facet, weź kup sobie motocykl ... latem będziesz śmigał , a na zimę poczyścisz szprychy ..." Hmmmmmm .....pomyślałem "łaj not ?" jak mówią magistrowie na zmywaku i uruchomiłem internet w poszukiwaniu co by tu zakupić. Oczywiście klasycznie nie wyobrażałem sobie niczego innego jak chopper z silnikiem nie więcej niż 500cm3 (bo niby jakie moto na pierwszy raz )? Podziwiałem na jutube te kilogramy chromu i grzmot z tłumików. Oj naoglądałem się smoków marki Yamaha Virago i nawet jedną zaliczkowałem na 2 miesiące w przód bo czekałem, aż mnie koleś spłaci. Gdy w umówionym terminie przyszedłem z pieniędzmi - sprzedawca powiedział „sorry ale dostałem lepszą cenę i sprzedałem twoją Virago dwa dni po tym jak się umówiliśmy na sprzedaż … no wiesz Endriu byłeś tak podniecony, że bałem się tobie przyznać, że poszła do innych ludzi”. Hmmmmm …. W ten właśnie sposób nie zostałem właścicielem Yamahy Virago, a sprzedawca, który był ziomkiem z pracy przestał być moim kolegą … później okazało się, że cała firma (tak lekko ponad 100 osób) wiedziała o tym, iż Virago zmieniła już właściciela ale nikt nie śmiał mi tego powiedzieć …. Tak bardzo cieszyłem się na okoliczność jej zakupu.

Później trafiłem TUTAJ NA FORUM (jeszcze w starej szacie graficznej). Naczytałem się jak głupi o zaletach AT, napatrzyłem na liczne grafiki po czym przez znajomego, który sprowadza samochody z USA znalazłem Africę Twin RD 07 w … Niemczech. Nazajutrz pojechaliśmy za granicę, skąd wróciliśmy już moją AT. Wracałem VW kolegi, a on moją AT bo nie miałem jeszcze prawa jazdy i WOGÓLE nie miałem pojęcia jak się prowadzi motocykl. Pamiętam, że postawił ją na moim podwórku i przez pierwszy dzień piłem browara oglądając moją piękność. Na drugi dzień odważyłem się dojechać nią do bramy i spowrotem. Na trzeci dzień wyjechałem za bramę do końca naszej ślepej uliczki. Czwartego dnia pojechałem na główną drogę wokół kościoła i jakoś tak … poleciałem na miasto. Latam tak do dzisiaj … i nie mogę się nacieszyć.

Kończąc moje wypociny zdałem sobie sprawę, że zanim pojechałem i kupiłem Afryczkę w Niemcowni – nigdy wcześniej nie widziałem jej na żywo. To jest właśnie siłą tego forum. Namówiliście mnie na motocykl, który znałem tylko z Waszych zdjęć i opisów. Nie żałuję żadnej złotówki, żadnego kilometra, żadnej chwili … może tylko straconych lat, które mogłem spędzić w siodle Hondy Africa Twin.
D Z I Ę K U J Ę


Post Scriptum:

Pamiętam też, jak bardzo byłem zdziwiony gdy jadąc po motocykl dowiedziałem się od kolegi, że w motocyklu głównym hamulcem jest przedni, a ten z tyłu to tak pomocniczo na doczepkę ... taki profesjonalny asior był ze mnie ...

lena
03.12.2009, 18:56
Nie ma to jak doping! Główny Kawalarzu Forumowy, normalnie się wzruszyłam, brawo!

Sławekk
03.12.2009, 20:09
Naprawdę miło :Thumbs_Up:

ENDRIUZET
05.12.2009, 10:42
Ludziska ... naprawdę nie macie nic do napisania w tym temacie ... tylko masturbowanie umysłów "jaka opona, jaki olej, za ile ... " ... trochę twórczości własnej w zamian za wiedzę ... to nie leksykon to forum ... trochę życia ... własnego ... Zakładam, że skoro umiecie czytać to pisać też ?! :D

lena
05.12.2009, 11:01
... Zakładam, że skoro umiecie czytać to pisać też ?! :D


Jędruś, obawiam się,że to założenie może okazać się błędne...a jeżeli nawet nie, to trzeba się odważyć. Nie wszyscy piszą po pijaku, jak my:D!

ENDRIUZET
05.12.2009, 11:12
.... łiski moja rzono .... :chleje:

Gawień
05.12.2009, 11:26
U mnie nie było żadnych rewelacji :) Kiedy marzyłem o swoim własnym motocyklu , akurat zaczynał się wylew niesamowitych kolorowych maszyn rodem z Chin , i właśnie o takim pojeździe marzyłem długo czasu . Niestety miałem troszkę utrudnioną sytuacje przez mamusię dla której Chiński skuter był za szybki , za nie bezpieczny i ogólnie wszystkie "za" były przeciw . Moją ostatnią deską ratunku był mój ojciec który kiedyś tam miał okazję dosiadać chopperka , i miłość mu na szczęście do jednośladów nie przeszła. A że facet to facet i wszytko widzi jakoś "bezpieczniej" niż kobieta więc u niego mogłem szukać ratunku w trudnej sztuce zdobycia własnego pierwszego pojazdu.
Przyjęliśmy bardzo fajną taktykę , otóż postanowiliśmy namówić mamę na motorynkę . Bo małe to , wolne , i w ogóle więcej się grzebie niż jeździ. I zgodziła się ! :)
Więc zaczęliśmy poszukiwania . Wcale to nie było łatwe , ale nie poddawałem się i wciąż przeglądałem ogłoszenia , denerwując się że wszystkie najfajniejsze motorynki muszą znajdować się co najmniej 300 km od domu. Pewnego dnia jednak , pojechałem z tatą do kolegi który posiadał Rometa Charta . I właśnie wtedy był mój pierwszy raz . Wsiadłem , szybko dowiedziałem się że jest takie coś jak sprzęgło , biegi , i manetka gazu . Ruszyłem pojechałem i już wtedy wiedziałem że właśnie tą niesamowitą i najlepszą maszynę chce mieć i dosiadać (w pierwszym przekonaniu do końca życia )
Tak więc kupiliśmy Charta (jakie było zdziwienie w domu że motorynka jest taka duża ).
Pierwszej swojej przejażdżki nie zapomnę do końca życia . Byłem tak podekscytowany że ruszyłem i... wjechałem w płot :) Ale nie poddałem się i jeszcze kilka miesięcy trenując na podwórku czekałem na swój pierwszy wyjazd na ulicę.
Później już wszystko potoczyło się szybciej , przewinął się jeszcze jeden motorower , aż w końcu postanowiłem zrobić prawo jazdy dla dzieci i kupiłem pierwszy poważny podróżny motocykl jakim jest wymarzone małe Viadro i właśnie jego ujeżdżam drugi rok.
W międzyczasie jeszcze zostałem zarażony poważnym (podobno nie uleczalnym - mi się na razie to nie udaje) wirusem . Nazywa się on XRV i dobrze mi z nim :) Po przeczytaniu wypraw , opinii , obejrzeniu zdjęć oraz pierwszych krótkich przejażdżkach Królową wiem że nie chce innego motocykla i do niego dążę stanowczymi krokami . W tym tygodniu zdałem na A i chciałbym jak najszybciej ugościć Afryke u siebie w garażu.

Mam nadzieje że na Królowej dopiero zacznie się prawdziwa przygoda na motocyklu i przeżyje jeszcze wiele swoich "pierwszych razów" bo to całkiem przyjemne jest


Ja takiego talentu niestety do pisania nie mam , więc pewnie też ciężko się te moje wypociny pisze , ale może ktoś przeczyta z mniejszą lub większą przyjemnością :)
Pozdrawiam

ENDRIUZET
05.12.2009, 11:29
Czyta się dobrze, zrozumiałem wszystko co napisałeś. OK !!
Fajnie, że już od małolata miałeś kontakt z motocyklem ... Dzięki Gawien.

lena
05.12.2009, 13:33
Gawien, gratuluję zdania egzaminu...i relacji naturalnie również!

Adagiio
05.12.2009, 16:59
Siedemdziesiąty dziewiąty , piękną wiosna , ujeżdżałem wtedy czerwonego składaka i pod nieobecność ojca MZ-tę , po powrocie z wędkowania , ojciec zabrał mnie do garażu , otwierając drzwi powiedział, : Jeśli dasz radę jest twój , co byś mi więcej Tropika nie dotykał.
W garażu stał seledynowy komar na pedała , dla 10-cio letniego pyrtka była to maszyna marzeń , od tej chwili nic już nie było takie samo , nastał okres eksploracji leśnych i szutrowych dróżek , asfaltowych unikałem ze względu na bark lejców . Radość mą zrujnował sąsiad ormowiec , kablują mnie do organów władzy ludowej za nie mamie karty rowerowej . Zostałem schwytany i pozbawiony rumaka , jednak zaszczepiona przez mojego ojca , pasja była silniejsza od sąsiedzkiej nienawiści .
To był mój pierwszy raz , później było wiele tych razy , ale najmilej wspominam okres burzliwej miłości do Kasieńki , często płakałem z bólu pchając ją . Były Junaki , nawet M10 , kilka AV0 , K 750 i R35 , dużo nie przespanych nocy , spędzonych w garażu i masa nie zrealizowanych projektów . Które rodziły się po każdym przeglądnięciu nowych prospektów z za dużej wody i marzenia o podróżach . Wtedy wypad do Polańczyka , kończył się remontem silnika na poboczu drogi i brakiem możliwości powrotu do domu , nalanie wachy w jedną stronę , było nie lada wyczynem . Nastał jednak czas zmian , kiedy kolega dostał pracę na CPN-ie , była to jedna z najbardziej prestiżowych posad , wszyscy mu zazdrościliśmy .
Ech te czasy .

lena
05.12.2009, 17:28
Panie Adamie, szkoda że w tak okrojonej wersji, bo myślę,że byłoby co czytać w tę nadchodzącą, "ciężką zimę", ale mimo to wielkie dzięki.

Adagiio
05.12.2009, 18:03
Panie Adamie, szkoda że w tak okrojonej wersji, bo myślę,że byłoby co czytać w tę nadchodzącą, "ciężką zimę", ale mimo to wielkie dzięki.
Bardzo proszę bez panów , teraz to dopiero się poczułem ……….

lena
05.12.2009, 19:17
Nie mieliśmy okazji przejść na TY, a że spotkaliśmy się sporo wcześniej,niż tutaj zagościłam, stąd forma grzecznościowa.Może przy następnym spotkaniu coś z tym zrobimy?Pozdrawiam.

lena
05.12.2009, 22:33
Twoje parcie do upragnionego motoru było niesamowite.Mam nadzieję,że zrealizujesz turystyczne zamierzenia na AT właśnie.Pozdrawiam i szczęśliwego powrotu do portu.

Dubel
05.12.2009, 23:35
Skoro tyle osób sie wypowiedziało to spróbuje i ja , choć uprzedzam że weny twórczej u mnie brak. :)
Moja przygoda z moto zaczeła sie w wieku 4 lat. Ojciec mój mial MZ TS 250 i sadzał mnie na zbiorniku i pozwalał kierować podczas jazdy. Oj cóż to były za chwile, pełen szcześcia i zaowolenia czułem sie ja mały zdobywca siwata :) Gdy juz miałem lat 12 dostałem od dziadka KOMARA którego w póżniejszym czsie zaczełem "tjuningować" planowanie głowicy czlifowanie pierścieni zakładanie podkowy, polerowanie kanałow i ich powiekszanie-oj długo by tu wymieniać. Gdy osiągi komara przestały mnie zadowalać i remonty przestały mnie bawić po cichu kupiłem swoją pierwszą MZ- cuż to była za maszyna. Oczywiście była to MZ TS 250 taka sama jaką ojciec woził mnie za młodu :) On nie był zbyt szczesliwy z tego faktu ale wiedział że walczyć nie ma co bo i tak nie wygra, wolał mieć mnie pod okiem. Po tej pierwszej była dróga i trzecia pózniej zaplątała sie etz [po czym wróciłem do mz :) W 2003 zamażył mi sie kros a że w portfelu nie było zbyt wiele nabyłem po okazyjnej cenie Cagive sx250 z początku lat 80-tych. Moto cieżkie troche toporne ale rwało do przodu jak trzeba wiekszość częsci w silniku made in japan , hamulce brembo, a zawiechy nie pamietam ale też firmowa. Moto woziło mnie ponad rok BEZ AWARYJNIE pomimo wieku jaki miało. Nietety jak u wielu tak i u mnie zawitał kryzys i trzeba było moto sprzedac:( ojj cuż to był z ból hmm. Po sprzedaży w niedługim czasie przypomniał sobbie o mnie MON wiec nastepny rok wyciety z życiorysu. Tak do 2009 a dokładniej do 1 kwietnia byłem tylko mażycielem lecz w tym magicznym dniu zakupiłem swoją Królową :) Co prawda przed kupnem miałem dość nieciekawą przygode z wycieczką do Hamburga po Afri która okazała sie być kompletnym szrotem. W wakacje wyjechałem w swój pierwszy trip po Albani a teraz niemoge doczekać sie nastepnego- skandynawia 2010 :) I to by było na tyle :)

PS. Jesli kogoś zanudziłem lub też mój styl pisanie razi po oczch z góry przepraszam i tłumacze że dziś jest sobota wieczór a ja jestem pod lekkim wpływem napojów nie koniecznie bezalkocholowych :)

Wegrzyn
05.12.2009, 23:44
Tak sobie czytam i czytam i chyba też coś napiszę, tylko to raczej będzie długa historia... przynajmniej tak mi się wydaje.

Dubel
05.12.2009, 23:48
Tak sobie czytam i czytam i chyba też coś napiszę, tylko to raczej będzie długa historia... przynajmniej tak mi się wydaje.
No to dawaj kolego dawaj:umowa:

Wegrzyn
06.12.2009, 00:08
opisałem moją historię, ale podzielę ją na części bo chyba jest trochę długa...

Wegrzyn
06.12.2009, 00:10
Część 1

No więc tak, trochę nieśmiały jestem i ciężko mi o tym pisać, ale przejdźmy do rzeczy ;-) Mając około 5 lat dość często ojciec zabierał mnie na swojego funkiel nówkę komara (no może prawie nówkę) z biegami w kierownicy i pozwalał od czasu do czasu dodawać gazu, co jak dla mnie było nie lada przygodą i wyzwaniem zarazem…. Chodziło o to by tak dodać gaz, żeby podjechać pod górę, albo go nie dodawać, żeby się nie wywalić na jakiejś polnej drodze. Fajnie było, ale czułem niedosyt, który prawdopodobnie spowodowany był tym, że nie sięgałem za bardzo nogami do ziemi i nie wolno mi było samemu jeździć. Jednak dzięki temu, że na wakacje jeździło się do dziadków (mieszkali około 6 km od domu rodzinnego ;-) ), gdzie opieka rodzicielska nie miała pełnej mocy urzędowej, a mieszkał tam wujek, który posiadał pięknego granatowego rometa, to zdażało się, że pozwolił mi go umyć przed sobotnim wypadem na disco. Wtedy to już rodziło się to coś w mojej głowie…
W wieku 6 lat wspaniałomyślny wujcio wsadził mnie pierwszy raz na swoją furę, pokazał co i jak i popchnął do przodu, żeby ułatwić ruszenie. Cóż to było za uczucie, duma i radość mnie roznosiły. Romecik wydając dźwięk przypominający radosne pierdzenie pędził jak zwariowany, z ledwością udawało mi się okiełznać tą rozszalałą jak tornado furę, a był to dopiero pierwszy bieg. Układ był prosty, ja w sobotę do popołudnia musiałem wymyć na błysk rometa, a w niedzielę po powrocie wuja z imprezy mogłem trochę pojeździć.
Co to były za czasy, rano się wstawało przed wszystkimi, żeby rozgrzać siodło i manetki do podróży, które dawały tyle radości i zadowolenia, szkoda tylko, że te dalekie wypady ograniczało ogrodzenie podwórka…. Długo nie potrwało, aż stałem się właścicielem tegoż właśnie cudownego sprzęta. Jednak radość nie trwała zbyt długo, bo ciągłe jeżdżenie na pierwszym biegu wykończyło silnik. Wtedy było to dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Z pomocą przyszedł ojciec, który załatwił silnik rometa, ale trzy biegowy! To była sensacja wśród rówieśników! Jak się później okazało był to jeden z niewielu silników w którym wchodziły wszystkie biegi, co było powodem do wielkiej dumy. Romecik dzielnie znosił wszystkie wypady, dalekie i bliskie. Jeździłem nim kilka ładnych lat i ani razu nie pchałem go do domu.

Wegrzyn
06.12.2009, 00:12
Część 2


Kolejnym sprzętem, był jakby nie patrzeć wynalazek produkcji polsko-germańskiej. Mając kilkanaście lat zobaczyłem pewnego popołudnia, jak ojciec wraca z pracy w Niemczech i coś dziwnego wyciąga spod siedzeń. Był to Simson, a raczej części z Simsona SR2 jak dobrze kojarzę. W wyniku ułańskiej fantazji i niezłych zdolności manualnych mojego ojczulka powstał pojazd, który był połączeniem starej ramy z komara (tego z biegami w rączce) z silnikiem Simsona. Spróbujcie sobie wyobrazić komara idącego na gumę oraz rwącego glebę, przy prawie każdym ruszaniu…. Bezcenne….
Tak mijały młodzieńcze lata, aż przyszedł czas liceum. Jako, że chłopczyk ze mnie wyrósł dość duży to głupio się czułem na Romecie i komarosimsonie. Zacząłem kombinować co zrobić, żeby wsiąść na motocykl. Z pomocą przyszedł drugi wujek. Wszedłem z nim w układ, że on weźmie ode mnie rometa, a załatwi mi za to od znajomego WSK-ę. Umówiliśmy się w jakieś sobotnie popołudnie na oględziny tej super maszyny. Pojechałem z bratem i kumplem rowerami obejrzeć to cudo. Dotarliśmy na miejsce, a WSK-i ani widu, ani słychu. Wychodzi koleś i mówi spokojnie chłopaki, zaraz fura będzie. Patrzę, a on pakuje do kurnika (tak tak do kurnika), z którego wszelkiego rodzaju ptactwo hodowane na rosół z wielkim wrzaskiem i sypiącymi się wszędzie piórami wyleciało. Wypycha coś na kształt motocykla, lecz w malowaniu obronnym (kurki i kaczuszki sobie na nim od czasu do czasu załatwiały potrzeby fizjologiczne). No cóż, doznałem lekkiego szoku. Gość widząc moją minę mówi: młody nie denerwuj się ona stoi już z pół roku i dlatego tak to wygląda. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wlał paliwa, przepompował parę razy i zapaliła na strzała. Wiedziałem, że będzie moja.

No więc umówiłem się, że WSK-ę odbierze wujek i mi ją przyprowadzi, a przy okazji zabierze rometa. Radośnie wracamy sobie do domu i nagle z odległości pół kilometra widzę jakieś zbiegowisko u mojego sąsiada…. Dziwne myślę sobie. Dojeżdżam na miejsce, a tam dwóch kolesi rozwaliło się na jakiejś szlifierce. Reakcja rodziców na wiadomość o tym, że zanabyłem motocykl była piorunująca. Leciały teksty typu spanie w stodole, pakowanie się itd. Wyczekałem moment, aż wyjechali do rodzinki na imprezę, a w tym czasie wujaszek przyprowadził furę, którą skrzętnie schowałem w stodole. Trochę zajęło oswajanie rodziców i doprowadzenie WSK-i wizualnie do normalnego stanu, ale warto było. Chodziła bezawaryjnie do samego końca.

Wegrzyn
06.12.2009, 00:16
Część 3


Hmmm, co było kolejne… A no tak, kolejne było zrobienie prawa jazdy i wciskanie kitu mamie, że jak się robi od razu kategorię A i B to jest duuuuuuużo taniej. W końcu się udało i dostałem kasę na prawko. Po zrobieniu prawka zarażony opowiadaniami kumpli postanowiłem kupić Junaka. W końcu kupiłem, ale kompletnie przerobionego na „Harleya”. Cały wychromowany, felga z tyłu od syreny. Wszystko aż się świeciło. Ciężkie to były czasy…. Pięć dni naprawiałem, a jeden jeździłem. Robiło się po przetwórniach i gdzie tylko się dało, żeby na paliwo zarobić. Po jakimś czasie walki z wiecznymi wyciekami i innymi usterkami poddałem się i postanowiłem przesiąść się na coś innego. Marzyło się wtedy o Simsonie Avo, ale był poza zasięgiem finansowym.
Szukanie innego sprzęta było dość trudne. Mieszkałem na wsi, gdzie nie było ani jednego motocykla i nikt nie był w stanie pomóc. W końcu dostałem namiary na zapaleńca, który żył tylko motocyklami. Miał na sprzedaż Iż 49 z 1949roku. Szybko się dogadaliśmy i po prostu zamieniłem Junaka na Iża.
Iż był cały oryginalny, poza stacyjką, której po prostu nie było. Poza tym nie był zarejestrowany i miał tylko dowód w którym było wbite, że został wyrejestrowany w 1972 roku w Częstochowie. Trochę się najeździłem, zanim znalazłem człowieka, który był w tamtym czasie właścicielem, ale udało się i spisałem z nim umowę. Iż to była maszyna nie do zajechania. Ten specyficzny tłok nacinany od dołu i nawiercony w pewnym punkcie…. Po prostu nie dało się go zatrzeć. Te biegi przełączane przy baku rączką to była sensacja. Dumnie jechałem i bez dodawania gazu zmieniałem biegi do trójki. Sercowe siedzenia z amortyzującą sprężyną były ekstra. Jednak radość trwała może dwa lata i nastały ciężkie czasy i z braku kasy trzeba było sprzedać wydmuchanego i wychuchanego Iż-a.
Kilka lat byłem bez jednośladu, aż pewnego dnia ojciec dzwoni, że jest Suzuki GL51D (taki mały czoper, chyba 400cm pojemności) za 200 euro jak dobrze pamiętam. No mówię sobie trza brać choćby nie wiem co. Za niecały tydzień byłem już w Niemczech i pakowałem Suzę na przyczepkę. Szybka rejestracja i w drogę! Jeździłem gdzie się dało i ile kasy starczało na benzynę. Trzeba było jakoś odreagować kilkuletni brak. Trochę pewnie śmiesznie wyglądałem na takim mały piździku, ale to wtedy było najmniej ważne. I co….. i znowu ciężkie czasy…. Suza sprzedana, a ja bez fury.
Straszny głód dwóch kółek nie pozwalał normalnie funkcjonować. Głowa się chciała ukręcić jak mijałem autem jakiś motocykl. Budżet się już trochę podreperował, więc zacząłem szukać czegoś do jazdy. Nie miałem jakichś specjalnych wymagań, jedno było pewne, musi to być coś większego niż ten mały czoperek. Znów z odsieczą przyszedł ojciec. Jego kolega z pracy zza Odry miał dwie Yamachy XS400. Jedna była cała kompletna po dużym przeglądzie, a druga cała ale w częściach. Decyzja mogła być tylko jedna, tym bardziej, że cena była zaje…. bardzo fajna (całe 400 euro). Znowu przyczepka i jazda do Polski.
Tak oto mijały kolejne miesiąc, aż pewnej soboty ojciec dzwoni, że jego szefowa jest po operacji kolana i będzie sprzedawać swój motocykl. Pytam więc jaka to maszyna i w jakim stanie. On na to ze Afryka coś tam i stan jak nowa. Sobie myśle, co za cholera, jaka Afryka. W życiu nic takiego nie widziałem. Cale szczęście, że jest Internet. Szybka akcja, czytanie forum i pełne zachłyśnięcie się tekstami o tym motocyklu. Był tylko jeden problem – kasa. Trzeba było jakoś coś załatwić, co by się mamuśka nie dowiedziała ile, a ojciec żeby tyle właśnie pożyczył bez określonej daty spłaty ;-) W końcu się udało. Ojciec przywiózł ją jakoś w nocy z soboty na niedzielę. Oczywiście od razu ją sprowadziłem z przyczepki i postawiłem w garażu. Z samego rana przymiarka, ożesz w mordę, to jest motocykl na którym się czuję zajebiaszczo, odpowiednio wysoki itd, itp. Było to jesienią, więc ściema poszła dobra. Mamuście powiedział tatuś, że kupił sobie, bo za pół ceny i w ogóle, a ja miałem czekać do następnego roku i nic się nie odzywać, że dla mnie albo coś…. Więc czekałem, ale że ojciec robi zagramanicą to trzeba było motocykl zarejestrować na wiosnę, a że go nie było to musiałem zarejestrować na siebie. Tak oto stałem się posiadaczem jedynego słusznego motocykla. Na dzień dzisiejszy 23 tyś km przebiegu i piękne wakacje spędzone dzięki Afryce.
Mam nadzieję, że was nie zanudziłem.

ENDRIUZET
06.12.2009, 01:33
Brawo Węgrzyn ... niezłe :D

lena
06.12.2009, 01:35
Zgadzam się z przedmówcą - jak widać po godzinie "nadawania" sen mnie nie zmorzył. Gratulacje!

Wegrzyn
06.12.2009, 15:29
Nawet fotkę znalazłem Yamahy...

piotrek
08.12.2009, 12:59
przyłączam się do przedmówców, chyba też będę musiał coś napisać bo opowieści są naprawdę ciekawe:)

Wegrzyn
08.12.2009, 13:15
Wal smialo! Fajnie poczytac o czyichs odczuciach zwiazanych z motocyklami, jesli samemu sie tym glownie zyje :-)

JuIo
08.12.2009, 18:28
Węgrzyn chylę czoła, to ty mi powinieneś moto przeglądać nie ja tobie.

ferdek
08.12.2009, 22:51
Benzyna w mojej krwi pojawiła się ze strony mojej matki, u której w rodzinie zawsze jeździło się na motocyklach. Ona sama dosiadała w czasach swej młodości WFM-ki i SHL-ki. Ja podobnie jak moi przedmówcy również będąc dzieckiem wszystkie wakacje spędzałem na wsi, tylko, że u rodziców mojego ojca, więc z żadnymi motocyklami do czynienia nie miałem, za to dawne województwo słupskie na rowerze zjeździłem wzdłuż i wszerz. No ale nie o tym miało być. Pierwsze moje doświadczenia z motocyklami a właściwie motorowerami sięgają mniej więcej połowy podstawówki, kiedy to jeździłem z kumplami na ich simsonach. Wciąż jednak nie mogłem namówić rodziców aby mi coś kupili, więc realizacja mojej pasji ograniczała się do czytania "Świata Motocykli". Dopiero pod koniec podstawówki zawarłem pakt z diabłem, którego treść brzmiała: Jeśli na koniec ósmej klasy na świadectwie będą same 4 i 5, dostaniesz Simsona. Pierwszy semestr poszedł całkiem nieźle, w końcu pogoda taka sobie, trochę czasu na naukę się znalazło. Ale drugi niestety gorzej. Pozostało mi jedno wyjście: wziąć sprawy w swoje ręce. CDN

ferdek
08.12.2009, 23:04
Koniec podstawówki, wakacje jak zawsze na wsi pod Słupskiem. Mój plan był następujący: zgarnąć jak najwięcej kasy na imieniny od możliwie największej ilości członków rodziny i kupić komara. Udało się zebrać około 100zł, co było całkiem niezłym wynikiem, jednak wciąż kwota była niewystarczająca aby kupić wymarzony sprzęt. Nie było wyjścia, trzeba było sprzedać sprzęt wędkarski. Albo ryby, albo wiatr we włosach. Decyzja mogła być tylko jedna. Z budżetem 150 zł rozpocząłem wraz z kuzynem poszukiwania sprzętu. Niestety motorowerów nie było za dużo i nikt nie chciał sprzedać za taką kwotę. Wtedy ustaliliśmy pod wiejskim sklepem, że jeden gość ma jakiś motór i nie jeździ na nim. Udaliśmy się pod wskazany adres. Motór był i to całkiem niezły, MZ Trophy z cylindrem w worku i bez klamek, ale poza tym w super stanie. Niestety gość zaczął coś mówić o jakiejś części, którą ostatnio musiał z rajchu za 100 marek sprowadzać (wiedział skubaniec, że ja z Warszawy) więc do transakcji nie doszło. Kolejna była WSK. Wszystko było OK dopóki gość nie walnął ceny: 500 zł. Mówię, ze strasznie drogo a on pokazując na rower górski mojego kuzyna: przecież tyle to rower kosztuje. Powoli zacząłem tracić nadzieję, że za moją kasę kupię motocykl. Zacząłem nawet podejrzewać kuzyna o to, że mnie w bambuko robił mówiąc, ze u nich to WSK po 150 zł chodzą. CDN

ferdek
08.12.2009, 23:20
W końcu jednak kuzyn dostaje cynk: jeden z jego kumpli ma WSK-ę na sprzedaż. Jedziemy. Serce wali jak szalone, zaraz zobaczę to cudo. W sumie to już wiedziałem, że ją wezmę, gdyż informacja była wyczerpująca. Na chodzie, za 150 do wzięcia. Kumpel wytacza sprzęt z garażu. WSK 125, bak i tłumik od 175, brak wszystkiego co zbędne do jazdy czyli akumulatora, żarówek, linki o prędkościomierza, przedniego hamulca itd itd. Ale jeździ. Gość się przechwala, że to jego 12-ty motór, na mechanice się zna jak mało kto i sprzęt chodzi jak szwajcarski zegarek. W ogóle to by nie sprzedawał ale wie, że mi zależy a on ma jeszcze jedną i MZ-kę. Łykam wszystko jak pelikan. No ale dla zasady trzeba się przed kupnem przejechać. Siadam. Ja pierdziu, ale masa, co za moc, jak ja to będę ogarniał? Stargowywuję cenę do 140 i chwilę później w obawie przed policją pcham przez miasto mój lśniący rdzą motór z bananem na gębie. Jeszcze tylko poprosić wujka, żeby przewiózł na przyczepce 10km do dziadka i zacznie się wielka przygoda. Rodzicom powiedziałem, że to jedzie tyle samo co komar. Mama się uśmiechnęła ukradkiem, ojciec chyba łyknął. Oczywiście dostałem od rodziców zakaz jazdy po drogach "publicznych" więc śmigałem lasami, polami, wiejskimi drogami. Co ciekawe, kumpel kuzyna mnie nie oszukał, WSK służyła dzielnie do końca wakacji bez większych problemów. To były moje najlepsze wakacje.

tomekc
08.12.2009, 23:29
Nawet fotkę znalazłem Yamahy...


hmmmm............
xs400, mailem taka w wersji SE z pieknymi wydechami firmy BOS!Jak na niecale 400ccm pieknie gadala (lepiej niz obecne cruisery ponizej lytra pojemnosci!)

wieczny
08.12.2009, 23:32
Mi brakuje takich wspomnień, choć generalnie jestem za młody na wspomnienia :lol8:. Pierwszy motocykl dostałem od ojca po zdanej maturze. Wtedy się zaczęło :).

Wegrzyn
09.12.2009, 16:31
No wieczny, ale mi pojechałeś po rajstopach .... :haha2:Chociaż taki stary to jeszcze nie jestem... :D

JuIo
09.12.2009, 16:38
Ja bym powiedział, młody śusiak z Ciebie :)

Wegrzyn
09.12.2009, 16:42
Eeee ty mi tu nie podawaj wieku czasem. A tak wogóle to bierz się za składanie afryki, a nie pisanie na forum :haha2:

Zazigi
09.12.2009, 17:30
dołączam ilustrację

<object width="560" height="340"><param name="movie" value="http://www.youtube.com/v/YaJcvAg07IA&hl=pl_PL&fs=1&"></param><param name="allowFullScreen" value="true"></param><param name="allowscriptaccess" value="always"></param><embed src="http://www.youtube.com/v/YaJcvAg07IA&hl=pl_PL&fs=1&" type="application/x-shockwave-flash" allowscriptaccess="always" allowfullscreen="true" width="560" height="340"></embed></object>

majek
09.12.2009, 17:56
wrruuummmm
fajnie macie..
u mnie było tak.
jak byłem w podstawówce to jeden kumpel miał motorynkę. jeździł nią po osiedlu. raz nawet dał mi ją poprowadzić (tak - na piechotę - bez włączania silnika).
jak byłem w liceum to jeden kumpel miał junaka. składał go w pokoju w bloku na 7 piętrze. fajne były te świecące części. raz nawet mnie przewiózł po osiedlu (ze 200 metrów).
jak skończyłem 25 lat - uznałem, że najwyższy czas nauczyć się jeździć - więc poszedłem na kurs prawa jazdy. pan instruktor był mocno zdziwiony kursantem, który nigdy wcześniej nie jeździł. pojeździłem jakąś hondą (coś w podobie MTX). jakoś poszło. prawko zdałem w październiku.
w grudniu kupiłem pierwszy motocykl.
piękny.
chromowany.
niedługo potem kupiłem frędzelki na manetki.
niedługo potem kupiłem kurtkę z frędzelkami.
ależ było pięknie.
ten wiatr we włosach...
a potem już z górki :devil:

yonec
09.12.2009, 19:30
brrrrrrrr frędzelki ;)

ps. fajnie się was czyta :)

zibiano
09.12.2009, 20:02
Dobre czasy były... zeby zobaczyc Harleya jechalo sie na wigry 3 25 kilometrow na powsińską, cały dzień w obie strony... kolega miał motorynke ale miał "dzwona" przy piaskownicy. Ojciec kupil Ogara, baja - leciał 55 km/h. stał na balkonie na parterze, wiec jak ojce w pracy po schodach na dwór i dzida ! kolega miał drugiego -szedł na koło. Mój nie :(.
pamietam jak dzis wyprawe na żerań - gdzie sie zawraca?? jak wrócić... wkońcu zatrzymalismy sie na lewym pasie i przenieslismy "motóra" na druga strone i do domu....
Ogar został sprzedany zebym mógł pojechać na obóz sportowy. Trudno. Nie zrobiłem kariery w sporcie.
Później było długo nic. jazda na cudzesach. potem juz Africa Twin.
............... i niech tak juz zostanie

consigliero
10.12.2009, 00:31
Moja historia jest krótka , raz jechałem komarkiem kolegi , przeżyłem . W szkole średniej kolega mnie przewiózł Mz-ką ,zapamiętałem tylko odchylenie do tyłu i do przodu jak hamował i tak całą drogę . Zdecydowanie samochód był obiektem pożądania ,ale lata lecą i przychodzi kryzys ,na pierwsze lekarstwo transalp , później szybko GS następnie GSA i tak już chyba zostanie bo lepiej wykorzystać pozostały czas niż ciągle szukać. Tutaj znajomi czesi znów mieliby ubaw, jemu chce się szukać.

mrdracul
11.12.2009, 13:10
Witam!
Pierwszy jakikolwiek kontakt z motocyklem jaki pamietam, to majac

okolo 3-4 lat siedze na baku Zundapa mojego wujka (przewiozl mnie

nawet kawalek). Piekna maszyna (wymieniona za stare BMW mojego ojca;

zenic sie zachcialo 8)). Pozniej dlugo nic, az wreszcie w wieku 11

lat na wakacjach u cioci trafilem pod opieke syna sasiada, ktory

ujezdzal komara i tak z jego kolega na motorynce 2 tygodnie sie

szalalo. Te pozyczanie paliwa na zakretetki od baku, zeby wrocic z

jeziora do domu :). Ziarno zasiane. Rok pozniej moj brat wykombinowal

komara, ktorego "odrestaurowalismy" i zaczely sie przygody w stylu

"ten motor za wolno jedzie na 2-gim biegu (strasznie slabiutki byl),

po zeskoczeniu z niego w trakcie jazdy okazalo sie, ze motor owszem

wolny, ale ja jeszcze wolniejszy...wywrotki nie bylo na szczescie.

Druga przygoda z tym samym komarem, to odpalanie na pych z nie

trzymaniem reki na sprzegle po puszczeniu. oj pociagnal mnie wtedy.

od tamtej pory zawsze lapa na klamce sprzegla. Komara sie wiecej

robilo niz jedzilo i tak czas lecial. 14 lat kuzyn przyjezdza

simsonem 50ccm. Dzizas jakie to mialo kopyto! i ta plynnosc jazdy!

simson pozostal takim malym marzeniem do dzisiaj :). na poczatku

technikum zakupilem od w/w kuzyna gokarta z silnikiem od mz 250 z

ukreconym walkiem zdawczym. silnik zostal naprawiony, lecz gokart

nie. w miedzy czasie potrzebowalem czesci do silnika mz, ktore

"kombinowal" mi kolega. Okazalo sie, ze czesci coraz drozsze, a

zrodlo nielegalne. Po odnalezieniu wlasciciela zrodla czesci, udalo

sie od niego odkupic pozostalosci MZ Trophy 250 z 1967 roku, silnik

od niej mialem juz wczesniej;). Majac zaprzyjazniona lakiernie

dostala od razu zloty lakier na bak i lampe, oraz czarna rame i

blotniki. Boziu to byla jazda! Wszystkie okoliczne pola i plaze

nasze. nie miala ladowania i kosz sprzeglowy sie slizgal na klinie

walu. Trzeba bylo pchac nie raz. Potem dlugo nic, az ojciec zakupil

Kawasaki GPZ 500 i ja przyprowadzilem czarnule afrykanska. Wiele

motorów jeszcze mam nadzieje przedemna, ale Afryka dostala z miejsca

dozywocie. dlaczego Afryka? Majac bodajze 13 lat w naszym domu

pojawil sie katalog motocykli wszelkich, a ze mielismy samochod Honda

Quintet, to wybor padl od razu na Honde, a ze w malowaniu HRC stala

slicznotka, to juz wtedy wiedzialem, ze afryka to jest cel zycia.

Potem pojawila sie jeszcze honda Super Magna V4 z 87. Piekna maszyna,

ale pozostane wierny "uterenowionej" siostrze.
Amen

Wegrzyn
12.12.2009, 09:09
No i zima nie będzie taka straszna :D Całkiem ciekawie każdy przeszedł swoją drogę do Afryki :drif:

puszek
12.12.2009, 14:23
Opowieści Wasze dobrze się czyta... kiedyś, dawno temu, ujezdżałem MZ tki...Najpierw 150 potem 251MZ ETZ Stare czasy, Owiewki produkowane przez rzemiosło i kaski Wemar jak pamiętam...Kilka lat radości i ...proza życia... Tak było do 2006/2007 roku ..Ot tak przypadkiem wlazłem na forum Africi .Syn juz od roku ujeżdżał, z moja mała pomocą, NSR 125 a ja... oglądałem film ROSJA 2006-Magnusa .I zaczęła się na powrót fascynacja Rosja , Lube, i... Africa ..Po kilku tygodniach Królowa przyjechała z Germanii a ja całkiem wsiąkłem w błoto i piach z którego pomagali mi się wygrzebywać- nie bez radości własnej, a to Kajtek a to Podos. Dziś Afryczka nieco styrana , ale na wiosnę znów będzie sprawna i gotowa :-)))

Zoltan
12.12.2009, 18:33
Pamiętam, jak dosiadłem w końcu zielonej motorynki kolegi.. A potem już było tylko gorzej :vis:




ps. Będę stał w niemcowni na pauzie to napiszę więcej ;

Wegrzyn
16.12.2009, 12:03
Pamiętam, jak dosiadłem w końcu zielonej motorynki kolegi.. A potem już było tylko gorzej :vis:




ps. Będę stał w niemcowni na pauzie to napiszę więcej ;

Zoltan, ale Ty dlugie pauzy krecisz ...:at::haha2:

Zoltan
18.12.2009, 16:39
Pauzy robię takie jak przewiduje prawo ( no może prawie takie jak prawo :P) tylko trza dostać się spowrotem w zasięg sieci, żeby cokolwiek napisać ..

no dobra, zaczynamy :D

Epizod 1 - Porażka,

Był senny poranek, jesień, wczesne lata 80-te.. Witek siedział w ławce i bezmyślnie obserwował błogi nieład jaki panował w sali klasy IVc: standardowo chłopaki dokuczali dziewczynom ciągnęli je za włosy, warkocze no i za co tam się w sumie udało złapać. Dzieciaki goniły się i, oczywiście,darły w niebogłosy.. Swpjska atmosfera została przerwana tak jak codzień, otworzyły się drzwi i do sali weszła Pani. A jednak dzień był inny od reszty szkolnych dni, za Panią do sali weszła dyrektorka prowadząc za rękę czarnowłosego Chłopca. Czarnowłosego wyraźnie peszyło 30 par oczu wpatrzonych w niego z nieukrywaną ciekawością.
- MOje dzieci.
chwila ciszy..
- to jest Roger, wasz nowy kolega, mam nadzieję, że przyjmiecie go serdecznie
Dyrektorka wyszła, Roger usiadł na miejscu wskazanym przez Panią.
-Co za beznadziejne imię, pomyślał Witek obserwując dalej nowego. Nie był w tym obserwowaniu bynajmniej odosobniony. Dzieciaki jakoś dotrzymały do przerwy i zaczęło się... Chłopaki, bo przecież dziewczyny i ich zdanie wcale, ale to wcale się nie liczyły, otoczyli nowego i niewiadomo co by było dalej, ale Nowy miał przygotowaną niespodziankę, którą rozwalił wszystkich na strzępy.
-Wiecie, rodzice kupili mi niedawno motorynkę, i jak chcecie dam się wam przejechać
Szybko zostały ustalone wszystkie szczegóły: gdzie Roger (ale fajne imię) mieszka i że próby można odbyć dzisiaj po szkole.
Lekcje ciągnęły się w nieskończoność a Witek rozmyślał z obawą, jak taką maszynę ujarzmić. Obiad w domu zjadł nawet nie za bardzo wiedząc czy to była kasza, czy placki ziemniaczane. Przełknął to coś, wybiegł z domu, wskoczył na swojego czerwonego Sprinta, 5-cia biegową kolarzówkę i pomknął tam, gdzie jego myśli krążyły od rana.

Testowanie już trwało. Jedni promiennie opowiadali, jak to fajowo się jedzie i tym co jeszcze czekali, dawali szczegółowe wskazówki, jak to trzeba robić:
-pamiętaj, gaz w prawej ręce, sprzęgło i biegi w lewej
-sprzęgło puszczaj powoli
-musisz dać trochę gazu
-wciśnij sprzęgło i obróć lewą rączkę w dół
Witek słuchał i z niepokojem przypatrywał się jaskrawo zielonej maszynie, która robiąc BRrrmmm, brrrmmmm, i pusaczając z rury błekitny dymek śmigała dookoła podwórka.
W końcu przyszła kolej i na niego. Witek złapał kierownicę przerzucił nogę nad siodełkiem, w głowie miał kompletny mętlik, jak to było?
-gaz w prawej ręce?
-sprzęgło i biegi w lewej?
-i o co chodziło z tym sprzęgłem? acha wcisnij sprzegło, obróć rączkę i puść sprzęgło.
Jak pamiętał tak zrobił, zapomniał jednak o małym, malutkim, malusieńkim drobiazgu.. Puścił sprzęgło tak, jak puszczał hamulce w swojej kolarzówce, Po prostu puścił..
Maszyna, jakby ją giez ukąsił, wyrwała do przodu, Witek zawisł rękami na kierownicy i zrobił jedyne co mu przyszło do głowy, odkręcił gaz ! Co się działo potem nie bardzo zdawał sobie sprawę. Jak doszedł do siebie leżał plecami na chodniku, głowa go konkretnie bolała. Kilku kolegów pochylało się nad nim, reszta pochylała się nad motorynką. Szczęście w nieszczęściu, głowa była cała, trochę pobolała i minęło. Rogerowa jaskrawozielona motoryna przeżyła to wszystko w sumie bez szwanku, ale o drugiej próbie WItek nawet nie próbował myśleć.. Nie wsiądę na żaden motor już nigdy w życiu !! Jak babcię kocham!! Nie wiedział biedak, bo skąd mógł wiedzieć, że właśnie złapał nieznanego nauce wirusa..


cdn

deptul
18.12.2009, 20:21
Pamiętam, jak dosiadłem w końcu zielonej motorynki kolegi.. A potem już było tylko gorzej :vis:
A ja uzbierałem z komunijnych pieniędzy na motorynkę! Kosztowała wtedy w Polmozbycie 43 000zł. Problem był taki, że była nie do zdobycia:mad: Wkrótce galopująca inflacja zeżarła moje pieniądze i moje marzenie o motorynce:mur:
Na szczęście na podwórku były dwie siostry, którym rodzice kupili po takim sprzęcie. To były moje najlepsze koleżanki:D

myku
18.12.2009, 23:00
A moim pierwszym motocyklem byla nowiutka czarna TS350,kupiona w ´89 roku.

LukaSS
18.12.2009, 23:19
To Ty burżuj byłeś :D

myku
18.12.2009, 23:48
Burzuj za pozyczone:D.Tak mam do dzis:D

Marcin-BB
20.12.2009, 21:11
Cześć!
Fantastycznie czyta się te opowieści- przeglądam je już chyba dziesiąty raz, korzystając ze spokojnego, jak nigdy, dyżuru w straży.
Żałuję, że nie mam takiego daru literackiego jak niektórzy poprzednicy, choć pewnie i moja historia nie jest tak barwna.....

(dla niecierpliwych- można przeskoczyć kilka następnych akapitów do zdania " I tu się zaczyna właściwa historia.." Są one zasadniczo mało istotne- maja tylko na celu zbudowanie tła tej opowiastki.)

Istnienia motocykli długo nie zauważałem, dwukrotny kontakt z nimi w ciągu moich trzydziestu lat życia był niezbyt fortunny i nie zachęcał do kolejnych - w czwartej klasie podstawówki ujeżdżana gdzieś na podwórku motorynka kolegi zgasła nagle przy próbie wbicia "dwójki" a potem już nie chciała zapalić, czym spowodowała lawinę szyderczego śmiechu rówieśników. A jakiś czas później podczas wakacji na wsi, próba odpalenia cezet-ki wujka, zakończona glebą przy zdejmowaniu ze stopki sprowadziła na mnie i brata gniew Boży w postaci pasa naszego dziadka.:Sarcastic:
Pozostałem więc wierny jednośladom bez silników, z którymi było zdecydowanie mniej kłopotów. Nawet rowerowa wyprawa do Norwegii, po której miesiąc leczyłem zakwasy zarobione na stromych podjazdach, nie przekonała mnie do zmiany zapatrywań. Rower był moim najlepszym przyjacielem- choć miałem świadomość, że jego zasięg jest mocno ograniczony:(.
Po studiach podjąłem pracę w krakowskiej Szkole Aspirantów PSP. Po roku było mnie stać na kupno czegoś szybszego od roweru- ale wybór padł nie na motocykl, a na kilkuletniego poloneza po moim tacie. Muszę przy tym wszystkim dodać, że temat motoryzacji czterokołowej pochłaniał mnie coraz mocniej, stając się obok sportu drugim najważniejszym hobby i metodą spędzania długich jesienno- zimowych wieczorów....
Nie wiem gdzie by mnie to zaprowadziło gdyby nie wydarzenia przełomowego 2006 roku: Zmiana sytemu pracy na zmianowy i przeprowadzka do Bielska- Białej- bliżej ukochanych gór i mojej obecnej żony. Do pracy miałem teraz co prawda 90 km, ale na szczęście jeździłem samochodem a nie rowerem:)
.......
I tu się zaczyna właściwa historia, która jest krótka i prosta (- tym, którzy cierpliwie przebrnęli przez moje wynurzenia dziękuję za wytrwałość i zrozumienie:-))

W Bielsku- Białej podjąłem dorywczą pracę w warsztacie samochodowym, bardziej z chęci nauczenia się czegoś i miłości do samochodów niż potrzeby zarobku (po prostu pomiędzy dyżurami w straży pożarnej mam 48 godzin przerwy, które trzeba jakoś zagospodarować). Pracując w tym zawodzie siłą rzeczy poznawałem lokalne środowisko maniaków motoryzacji- dwu- i czterokołowej. Wśród nich między innymi jednego z najstarszych rockersów w okolicy- miłośnika weteranów Bogusia Szczurko- człowieka, który podobno wcześniej nauczył się jeździć motocyklem niż chodzić, Andrzeja Palucha z Żywca, słynnego z tego, że pomimo wprowadzenia obowiązku jazdy w kasku przelatywał przez Bielsko na rc600 w góralskim kapeluszu z piórkiem i Michała Mertę, zawodnika BKM-u, który jako jedyny znany mi motocyklista złamał na raz 16 szprych w dr-ce za jednym razem!:) (Michał jest z reszta czarodziejem, złotą rączką z którym fantastycznie się pracuje, bo wiele potrafi i ma fantastyczne pomysły)
Po pracy siadaliśmy na ławeczce przed domem Michała i rozmawialiśmy godzinami, aż do zamknięcia pobliskiego sklepu spożywczego!:) Proszę Państwa ta ławka- w rzeczywistości betonowa wylewka przed garażową bramą- to miejsce magiczne. Siedząc na niej odbywałem takie podróże jak Felkowski na swojej wuesce!!!:) Byłem nad morzem, w Sudetach i w Tatrach, przedzierałem się przez zaspy w drodze na Eleffantentreffen i przez rumuńskie bezdroża spalone lipcowym słońcem- słowem zwiedzałem świat i mój kraj jakiego dotąd nie znałem. Te opowieści ludzi, którzy na prawdę mieli benzynę we krwi a wiatr w sercu zmieniły mnie nieodwołalnie. I jeszcze jedno- fakt, że nie miałem motocykla- ba, nawet nie umiałem jeździć, nic dla tych ludzi nie znaczył- gdy tak siedzieliśmy byłem im równy- byłem z nimi tam- na zakurzonych nieodkrytych szlakach. Byliśmy- jak to napisał Sergiusz Piasecki "Bogom nocy równi".....
No i stało się, nie mogłem już dłużej z tym czekać, zachorowałem na nieuleczalną chorobę. Przyszła zima, którą spędziłem na czytaniu gazet motocyklowych i przeszukiwaniu internetu, przy pobłażliwych spojrzeniach przyszłej małżonki. Z każdym dniem wiedziałem więcej, a w końcu marzenia się skrystalizowały- podróżne endurrooo ze stajni Hondy- to i żadne inne!!!:)Wraz z wiosną oznajmiłem Agusi, że idę na kurs prawa jazdy na motocykl, co też zniosła nad wyraz spokojnie, raczej licząc na to, że po pierwszym oblaniu dam sobie spokój. Niestety dla niej zdałem "od strzała" i to po miesiącu kursu, więc od razu rozpoczęły się poszukiwania sprzętu.... o mały włos nie skończyło się to wszystko rozwodem, bo oczywiście dopiąłem swego i w garażu pojawił się transapl xl600v, z którym szybko się zaprzyjaźniłem, i z którym spędzałem więcej czasu niż w domu. Na szczęście po kilkumiesięcznym okresie nazywania mojej Hondzi "żelazną dziwką" nastąpiła odwilż i nawet do ślubu pojechaliśmy na motorze (Kaśką K750 z wózkiem kolegi Bogusia) a potem w podróż poślubną już na dwa motory w Sudety:):):). Tak , tak moi Państwo, po roku od mojego zachorowania na "motocyklową dżumę" także moja obecna małżonka ukończyła z sukcesem kurs na kategorię A, a w ramach prezentu ślubnego kupiliśmy jej śliczne suzuki GN250, na którym stawiała swoje pierwsze kroki.
Teraz oczekujemy przyjścia na świat naszej córki, która też będzie jeździć motocyklem-ba już jako 12tygodniowy dzieciak odbyła swą pierwszą podróż- bo mama dopóki brzuch nie przeszkadzał śmigała ile wlezie!:)

Pozdrawiam i życzę Wam wszystkim wielu, wielu pogodnych kilometrów w nadchodzącym Nowym Roku!;) Wszystkiego Najlepszego!!

Wegrzyn
20.12.2009, 22:23
No nic tylko gratulować !! Ja do tej pory nie mogę mojej żony przekonać do tego, żeby chociaż spróbowała sama poprowadzić :(. Za to szwagierkę już zainfekowałem totalnie, dziewczyna 1.5 metra wzrostu, a tylko czeka kiedy wsiądzie na afrykę (oczywiście siedzę z tyłu, bo trochę ziemi nie sięga:D). Dobrze jest poznać ciekawych ludzi, którzy pomagają zrozumieć co w życiu najlepsze :D:at:

felkowski
20.12.2009, 23:27
Pierwszy raz ma wiele twarzy. Można pierwszy raz, potem pierwszy raz z żoną, aż po pierwszy raz z własną żoną itd itp. W dzisiejszym odcinku wspomnień kombatanta zamierzam poruszyć aspekty endurzenia i tunigu, oczywiście w kategorii mój pierwszy raz.

Jak już wspominałem we wcześniejszych odcinkach w zakamarkach rupieciarni dziadków można było znaleźć to i owo po wujkach ale i nie tylko. Jako, że wywożono mnie tam na kilka tygodni wakacji to sprytny małolat zapuszczał się w coraz to konkretniejsze zakamarki strychów i piwnic. I tak znalazłem wiele ciekawostek. Nie wszystkie pochodziły od wujków. Jednego razu pośród bambetli zgromadzonych w skrzyniach wyłowiłem zeszyt z kursu motocyklowego ciotki Tośki. Było to o tyle ciekawe, iż znana mi ciotka nie jeżdziła samodzielnie nawet samochodem. Ale jak widać czas zmienia ludzi. Innym znaleziskiem był kalendarz. Taki niby nic, zwykły kieszonkowy kalendarz w plastikowej okładce. Ale ten nie był taki zwykły to był kalendarz motocyklisty. Była to moja biblia motocyklisty marzyciela. Były tam opisane różne schematy działania poszczególnych mechanizmów motocykla, wzory tablic rejestracyjnych i rysunki motocykli. Wiele modeli z tych rysunków do dziś są uznawane za ikony. Kalendarz jak kalendarz niby nic takiego, ale dziś muszę przyznać, że to właśnie to znalezisko miało wpływ na moje dalsze losy. Dwa niepozorne rysunki utkwiły mi w pamięci do dziś. Norton Comando i Honda CB. Sam nawet wtedy nie przypuszczałem, że bez mała 30 lat później wspomnienia powrócą. Przeglądająć sobie ebay.de zobaczyłem ją znowu. Mimo, iż nie znam niemieckiego a babelfish tłumaczył dość pokrętnie, nie wytrzymałem. Nie było sofort kaufen, ale ustaliłem kwotę na taką którą jestem w stanie wytrzymać i na parę minut przed końcem odświerzałem stronę co 10 sekund i bach zostało tylko przywieźć. Dziś mam dwie takie, ale to inna historia. Kalendarz chłonołem całymi dniami z wypiekami na twarzy. Pewnie u dzisiejszych nastolatków nawet panny z rozkładówek nie wywołuja takiego podniecenia. Jakoś w przerwach buszując po strychach natknołem się na nią. Już wtedy wiedziałem to będzie moja pierwsza prawdziwa.

M 06 125 cm o pozakatalogowym oznaczeniem trójka. Od ilości biegów. Podwójna rama z pełnymi bębnami. Była cała, kompletna. Miała tylko zatarty silnik. Suchy strych zakonserwował maszynę i była w super stanie. Zresztą nie była zjeżdzona. Tym razem z wakacji u dziadków wróciłem z moturem. Były protesty i zgrzyty ale Ojciec przekonał Matkę że i tak nie dam rady zrobić a co dopiero jeździć, przecież jest zepsuty. Będzie se kręcił śrubki, nie trzeba będzie klocków kupować. Jednak cichaczem kibicował i podpowiadał co i jak. I tak trafiłem do zakładu słynnego Pana Borawskiego na Grochowskiej. W pomieszczeniu wielkości pokoju miał wszystkie maszyny do robienia szlifów i różnych takich. Na ścianach były dziesiątki starych fotografi z ulicznych wyścigów motocyki. Dziś nawet nie jestem w stanie powiedzieć co to były za sprzęty. I tak po wielu dniach silnik odpalił. I zaczeło się. Jako, że byłem szczyl i wogóle nie miałem nawet karty rowerowej, motor wrócił na wiochę. Tam to już mogłem upalać do woli. No może nie tak zupełnie. Mimo, że nie były to jeszcze czasy kartek na benzynę, to był problem w postaci kasy. Wtedy też rozpoczynałem pierwsze próby udoskonalania Wiejskiego Sprzętu Kaskaderskiego. Jedną z poczynionych modyfikacji była zawiecha. Teleskopy zostały pozbawione osłaniających szklanek. Spirale sprężyn ujżały światło dzienne. Zmieniłem też miejsce mocowania. Dzięki pochyleniu do przodu tył poszedł do góry a i zawiecha przejmowała znacznie więcej dzięki dłuższemu skokowi. Jakoś mi nie przeszkadzało, że kąty się zmieniły i takie tam. Właściwie wiater we włosach i podniecenie powodowały, iż puki się jechało nic albo prawie nic nie przeszkadzało.

Pewnego razu dokonałem rekordowego lotu odrywając się od ziemi na znacznie dłużej niż zazwyczaj. Była w lesie taka więkasza wydma. Waląc bokiem przy lesie nie grzebało się w piachu. Jadąc ostro pod górę wydmy można było zaliczyć choćby chwilę lotu. Wtedy to były dla mnie długie loty. Choć pewnie ledwo przód się odrywał od ziemi na szczycie. Jednak nie tym razem. Idę pełnym ogniem wykręconej dwójki, budzik pewnie meldował z 50 na godzinę. I nagle na samym szczycie widzę dziurę. Ktoś wekopał piach. Po wykopkach pozostała niezła dziura. Za późno na cokolwiek. Maszyna idzie cała naprzód, a hamowanie na piachu i tak nie za wiele da. Pewnie nawet nie zdążyłem o tym pomyśleć. Leeeeeeeeeeeeeecę tyle, że solo. Motur w dziurze został. Po lądowaniu na plecach ledwo złapałem oddech. Był to mój najdłuższy lot. Niestety bez motocykla. Nie mógł być powodem do dumy. Motura postawiłem. Odpalił. Trochę cieżko go było z dziury wyciągnąć. Forum właścicieli WSK nie działało w tamtych czasach zbyt prężnie i nie wiedziałem o wyższości 02 nad E09 i jeżdziłem na zwykłych kartoflach. Co wcale nie umniejszało radości.

Kilka dni zajeło mi zorientowanie się w zakresie strat. Jakoś po tygodniu Ojciec mnie spytał gdzie wyrżnołem. Jaaaaaaaaaaa????? Nie, ja wcale się nie wywalam. Tak? To czemu przód pogiety ? Wtedy to dopiero zobaczyłem, że błotnik prawie dotyka wydechu a lagi są tak krzywe, że stoją na dębowo. Mi, zanim to zobaczyłem, wcale nie przeszkadzało w jeździe. No cóż dziś to się nazywa adrenalina.

Jak już wcześniej wspominałem organizacja kasy na paliwo przysparzała nieco trudności. Trza było się trochę nagłowić. Pewnego razu w garażu u ojca natknołem się na małą banieczkę śmierdzącej cieczy. Wprawna ocena dorastającego rokersa wyrokowała; Jak nic paliwo. Ocena pod światło wykazała mętność. Super, jest z olejem. Zalałem ścierwo do baku i dalej jazda. Dzika jazda po łąkach i lasach. Następny dzień już nie był taki łatwy. Cholera nie chciała odpalić. Nie pomagały regulacje zapłonów; przerwy i wyprzedzenia. Maszyna nie chciała nawet gdaknąć. Nie ma rady trzeba na pych. Półgodziny pchania z przerwami na złapanie oddechu niewiele zmieniały sytuację. W końcu pierwsze oznaki życia. Jednak trza było kilka razy to powtórzyć zanim udało się utrzymać pracujący silnik. O wejściu na obroty w ogóle nie było mowy. W końcu jakoś na siłę udało się rozjeździć habetę. Na zajutrz sytuacja się powtarza. Ale co to dla mnie dałem rady wczoraj dam i dziś. Jadąc tam i z powrotem na wyskok z małej górki dziwiłem się co tak się kurzy/dymi. Rut oka do tyłu. Za mną istna zasłona dymna. Wszystko zaczyna się powoli układać w jakąś całość. Nie pali, słabo się wkręca, mała moc i dym; to musiała być ropa. Tak na długo przed konstruktorami Enfilda stuningowałem WSKe na diesla.

Innym razem uleżdżałem machinę i innych rejonach. Na łąkach była taka rzeczka. Zawsze waliłem przez nią na otro z rozbryzgami. I tak tym razem walę na drugi brzeg a tu zonk. Stanołem po środku. Maszyna zgasła. Głeboko, siedzenie zakryte. Kurcze na wiosnę bywa głębiej niż latem. Musiałem wypchnąć na brzeg. Próbuje odpalić a tu kicha. Nie da rady. Na popych też nic. Jeszcze 15 kilometrów na popych do domu. Nie było wtedy opcji tel do przyjaciela. Wogóle nie było telefonów. Znaczy był, ale u sołtysa też 15 kilometrów. Nie było wyjścia trza było pchać. Zdjęcie cylindra ujawniło namnorzone dyslokacje - jakby powiedział inż. wieczny. Dla mnie to była krzywa korba. Tak dowiedziałem się o tym, że ciecz jest słabiej ściśliwa od gazów. No cóż później próbowano mi to wyjaśnić za pomocą jakiś równań na lekcjach fizyki. Ale czy aby napewno wyjaśniono ? Jedno jest pewne; równań nie pamiętam, a jak jest za głęboko to gaszę.

Zoltan
21.12.2009, 01:59
Epizod ostatni- XRV

-K..wa mać, ale się w pizdu rozjechało!!
WItek rozejrzał się szybko, czy pozdrowienia przypadkiem do kogoś nie doleciały. Na szczęście wszyscy byli na dole. patrzył z rozpaczą na rozjechane w kosmos fugi.Kleił płytki w łazience na górze. Był wieczór, grudzień roku 2007.

Nie mógł się skupić na robocie, myśli uciekały mu gdzieś daleko,gdzie stała Afryka, która być może będzie jego! Taak, z Asią poszło w sumie bezboleśnie, niespodziewanie gładko przełknęła różnicę w cenie deklarowanej kiedyś a tym, co trzeba na tą sztukę wyłożyć. Kochana Asia, widziała, że jej chłop zdziecinniał i napalony jest na maksa. Gorzej, że aktualny właściciel też musiał coś przełknąć i z tym był mały problem. Tym bardziej, że ich znajomość zamykała się w kilku rozmowach telefonicznych i kilku zdaniach wymienionych na ggadulcu. No i ta właśnie niepewność, co do możliwości przełyku sprzedawacza, nie pozwalała się skupić na tym, na czym powinien skupić się zdecydowanie. Nie szło mu zupełnie, klej zdążył zechnąć w wiadrze.
-K..wa, no nie wytrzymam. Ch..j, dzwonie i niech się gość decyduje, albo rybki albo pipki. Złapał za telefon, 2 razy zielona słuchawka i już jest
- Hejka to znowu ja, hehe
- no siemka
- to jak tam? przemyślałeś sprawę?
Zadał to pytanie z duszą na ramieniu, a co będzie jak gość odpuści temat?
stanął przy oknie, zajarał fajkę i słuchał..
- no wiesz w sumie mam kilku innych..
no to dupa!!
.. ale wyglądasz na porządnego gościa i możemy tak zrobić jak mówiłeś.
Reszty już nie za bardzo słyszał.

Kilka miesięcy później razem z Asią i małym Maćkiem stał w garażu Gościa i patrzył z niedowierzaniem, podziwem, i lękiem na stojącego tam z godnością zielonego Potwora . Gość podszedł , coś tam pogmyrał i Potwór ożył: mruczał gniewnie basem, a na pieszczoty Goscia odpowiadał głośnym rykiem kończącym się chrapliwym oddechem.Tak, tak nieprzytkany Leon w zamkniętym pomieszczeniu garażu robił niesamowite wrażenie. Witek stał. Stał, bo nie mógł się ruszyć a jakiś dziwny skurcz na twarzy otwierał mu szeroko japę a końce ust podciągał do góry. Pierwszy raz w życiu widzi Afrykę na żywo i co najlepsze: TO JEST WŁAŚNIE JEGO AFRYKA !!
- Dobra, wyprowadzę ją z garażu i przejedziemy się
Powiedział Gość i jak powiedział, tak zrobił. WItek patrzył na to bełkocząc coś w zachwycie. Przed garażem Gość dosiadł Potwora i wtedy dopiero objawiła się jego prawdziwienie nieokrzesana natura. Rwał do przodu, za nic mając sobie zasady fizyki, hopki i inne przeszkody. Ryczał przy tym tak gromko, że budził omijane puszki, które darły się na niego chórem piskliwych alarmów.
- Teraz twoja kolej, popróbuj co kupiłeś. Powiedział Gośc z uśmiechem i lekkim gestem głowy wskazał na Afrykę. Z Duszą na ramieniu Witek podszedł i..

..złapał kierownicę przerzucił nogę nad siodełkiem, w głowie miał kompletny mętlik, jak to było?
-gaz w prawej ręce?
-sprzęgło i biegi w lewej? nie to nie tak
-i o co chodziło z tym sprzęgłem? acha wcisnij sprzegło, obróć rączkę i puść sprzęgło...


Sprzęgło puszczał tak powoli, że trwało to wieczność, ale historia, która się lubi powtarzać, tym razem nie dała rady tego zrobić. Potwór, jakby rozumiejąc, co za jeźdźca ma na sobie ruszył do przodu łagodnie i nie próbował żadnych szuczek. Zrobili razem króciótką rundkę po ulicy tam i spowrotem i cali i zdrowi stanęli koło Gościa.
- Wiesz co? - powiedział Gościu zszokowany techniką jazdy jaką przed chwilą widział- może starczy na dzisiaj.. pojeżdzisz sobie na spokojnie u siebie.. bardzo chciałbym, żebyś odjechał ode mnie szczęśliwy, bez żadnych zgrzytów..

Witek Zgodził się ochoczo, ta krótka jazda wykończyła go zupełnie. Gwałtownie potrzebował uzupełnienia voltów w organiźmie. Wprowadzili Smoka do garażu, a sami poszli na górę powalczyć z flaszką..

POtem już poleciało.. pierwsza jazda wokół domu,pierwsze pojeżdzawki po okolicznych lasach, pierwsze klejenie plastików, pierwsze wyjazdy z Plecaczkiem, pierwszy, krótki wyjazd na wakacje.. Zostają marzenia o pierwszej dalekiej podróży, w sumie głowa znowu pełna marzeń :D

A to wszystko przez Was, Czarnuchy!!

dery
21.12.2009, 02:22
Zoltan debesciak!:Thumbs_Up: :Thumbs_Up::Thumbs_Up:

Marcin z Zakopanego
07.01.2010, 18:15
Pierwszy raz brzmi jak coś co już było, a ja mam wrażenie, że odkąd zacząłem, to ciagle jest ten sam pierwszy raz - cały czas.
Obydwaj moi dziadkowie mieli motocykle, mam nawet zdjecia na Gazeli dziadka Stasia.

*
Gazela poza tym, że to takie zwierzątko, to tez polski motocykl - SHL (chyba?), 175 ccm (chyba?) i przednie światło nie skręcajace się z kołem tylko zabudowane i kręcące z całym moto podobnie jak w MZ Trophy (chyba? Tzn. światło na pewno, MZ na pewno, tylko to Trophy na 90%).
*
Na tych zdjęciach pyzaty bobas - czyli ja (chyba?) siedzi na moto i nie robi wrażenia, jakby coś na nim robiło wrażenie (chyba?). Taki byłem. Taki jestem.

*

Niestety dziadek Stasiu wskutek kolizji z samochodem nabawił się poważnych problemów zdrowotnych i utykał wyraźnie już do końca życia. Dla moich rodziców motocykl stał się symbolem wszelkich niebezpieczeństw. Motorower też (chyba?). Nie było szans, żebym miał chociaż motorynkę.

*

Kiedy byłem może w czwartej klasie pojeździłem troche na motorynce mojego młodszego kuzyna. Było fajnie, ale nie zrobiło to na mnie zbyt wielkiego wrażenia. Taki byłem.

*

Motocykle mnie facynowały jak chyba wszystkich chłopaków, ale z rodzicami nie było szans, a poza tym fascynowało mnie jeszcze wiele innych rzeczy - jak wszystkich chłopaków (chyba?). Od trzynastego roku zacząłem sie wspinać. Żade z moich dziadków nigdy tego nie robił, więc opór był nikły. Dało się żyć.

*

Kiedy przyszła pora robić prawo jazdy na szczeście nie było watpliwości. Normalne prawo jazdy to jest na motocykl i na samochód. Nie żebym miał go używać w wersji motocyklowej, ale - zdaniem ojca -facet nie może nie mieć prawa jazdy kategorii A.

*

Pod koniec lat osiemdziesiątych w Zakopanem prawo jazdy na motocykl robiło się przy górnym końcu górnej Równi Krupowej. Jakby iść do górnego końca Krupówek, skrecić w lewo, przejść przez ulicę i wejść na asfaltowa alejkę kręcącą z powrotem w dół. Tam, pod dużym drzewem, była, a może wciąż jest, wyasfaltowana ośemka. Metr szerokości pasa jezdnego, może dwa i pół lub trzy metry średnicy dla każdego z kółek. Na skrzyżowaniu znaki - stop na wyjeździe z jednego kółka i znak pierwszeństwa na wyjeździe z drugiego. WSK 125 - na tym się tam jeździło.

*

Pojeździłem ile trzeba i zdałem na prawo jazdy. Na tej samej ósemce - bez wyjazdu na drogę publiczną...

*

Życie płynęło i ochota na motocykl jakoś mi towarzyszyła, ale póki trwała eedukacja, póki żyłem z rodzicami i tak dalej, tematu oczywiście nie było. Krótko po wydostaniu sie na samodzielność wylądowałem na rok w Stanach. Pracowałem, wspinałem się i zachodziłem do sklepów popatrzyc na motocykle. Nakedy to było to - mimo że nie wiedziałem wtedy, że tak sie nazywają (chyba?).

*

Nie kupiłem motocykla w Stanach, bo się nie poskładało. Po powrocie do Polski posiadlem pierwszy samochód w życiu, ale po kilku miesiącach go sprzedałem i zacząłem mysleć o kupnie motocykla. Miało to być KLR 650, które chciał sprzedać Jarek. Motocykl był w nizłym stanie (chyba?). Mieszkałem znowu w domu rodzinnym, ale sytuacja była już inna. Zasygnalizowałem że rozważam zakup motocykla, a potem pewnego listopadowego dnia po prostu go kupiłem.

*

Zdawałem sobie sprawę, że moja praktyka motocyklowa (parę rundek na motorynce przed 12 laty i prawo jazdy zrobione pod drzewem na WSK przed 5 laty) nie bardzo daje mi podstawy do opanowania mojego nowego nabytku. Zbójnickie prawo krótkie - Abo jo, abo Ty - myślałem sobie.

*

Droga przez dolną część Doliny Chochołowskiej była jeszcze wtedy otwarta dla ruchu. Prosty odcinek przez Siwą Polanę, z minimalnym ruchem i dobrą widocznością, gdyby coś się zbliżało, stanowił idealne miejsce dla kogoś kto kupił sobie motocykl i nie jest pewny czy wie jak go obsługiwać. Akurat byłem w takiej sytuacji i na przekazanie motocykla umówiłem się z Jarkiem właśnie tam. Ja pojechałem samochodem, on na motocyklu - a wracać mieliśmy odwrotnie.

*

Treningu na Siwej Polanie nie pamiętam, ale było w miarę bez problemu i po jakimś czasie Jarek odjechał samochodem, a ja ruszyłem do domu. Pierwszy szok przeżyłem po dwóch kilometrach. Droga z Chochołowskiej dochodzi do drogi głównej Zakopane -Chochołów. Dojechałem tam, stanałem przed znakiem stop - musiałem skrecić w prawo. Nic nie jechało - kierownica w prawo, sprzęgło, jedynka i gaz... - tak samo robię to teraz (chyba?).
Motocykl ruszył z prędkością światła i zamiast znaleźć się na prawym pasie i jechać nim spokojnie z trudem nie wyleciałem do rowu na lewo od lewego pasa. Udało mi się jakoś zostać na asfalcie, ale wpadłem na lewy pas bez kontroli - gdyby coś jechało raczej bym nie miał szans tego opisywać (chyba?).

*

Motocykl stał w garażu, sostry i babcia chodziły go ogladać, a nieświadoma niczego mama wciąż namawiała mnie żebym zastanowił się czy naprawdę chcę go kupować. Nauczony doświadczeniem z pierwszej jazdy, przez pierwsze dni wyjeżdżałem dopiero o dziesiątej, jedenastej wieczór i ćwiczyłem na opustoszałych zakopiańskich ulicach. Ze względu na mamę, nie zapalałem motocykla w garażu, tylko pchałem go koło stu metrów, skąd łoskot dużego singla nie był już tak wyraźnie słyszalny (chyba?).

*

Te wieczorne przejażdżki to był zachwyt i upojenie - mimo temperatur koło zera, mokrych liści na drodze i wszystkich listopadowych atrakcji. Po prostu byłem szczęśliwy...
Potem było wiele motocykli, wiele zachwytów i upojeń, które trwają do dziś, ale wciąż pamiętam te pierwsze razy w listopadzie prawie dwadzieścia lat temu :)

lena
08.01.2010, 07:50
Wspomnienia... jak dobrze,że je mamy. Dziękuję wszystkim, którzy chcieli się nimi podzielić, a tych wahających się- zachęcam - czekamy i czytamy (chyba?:D).

Wegrzyn
08.01.2010, 19:56
No pewnie, że czytamy :). Fajnie poczytać o historiach prawdziwych :D

nicek27
09.01.2010, 21:13
Długo się zastanawiałem, czy mam coś napisać o sobie. Gdy zobaczyłem opisy, gdzie niektórzy jeżdżą od ok.20 lat, trochę się wahałem, czy w ogóle mi pasuje.. porównując, ja nawet 20 lat nie mam. :dizzy:
Od razu na wstępie przepraszam za niespójności w tekście i możliwy brak zrozumienia co do niektórych kwestii.


WIRUSEM zostałem zarażony w wieku 4, czy 5 lat(nawet nie pamiętam dokładnie), kiedy to jechałem nowiutką ETZ 150 z moim dziadkiem, całkowitym maniakiem motocykli. Tak w ogóle, to przeszło już razem z krwią, gdyż podobnie było z moimi starszymi braćmi. Gdy miałem 8 lat, jeden posiadał rometa, drugi ogara200. Nigdy nie zapomnę swojej pierwszej jazdy na romeciku, SAM! Strasznie bałem się, żeby nie zgasł, gdyż skończyło by się to zakończeniem próby i wielkim zdenerwowaniem. Jednak udało się. Podniecenie było tak ogromne, żę mało co pamiętałem z tej jazdy.
Gdy już byłem w wieku 12 lat z pomocą finansową brata kupiłem wrak motorynki, nad którym pracowałem ponad rok. Pieniądze z wyjazdów do ‘’pracy’’ przy owocach wyremontowały MOTO od podstaw. Ile dalekich wypraw było w nocy do sąsiednich wsi oddalonych o 2-3 km, bez świateł, kasku, karty motorowerowej, dokumentów, a często również bez hamulców.:haha2: Dzięki motorynie nauczyłem się jakichś tam podstaw o zapłonie, gaźniku. Ostatecznie sprzedałem ją bratu, który po jednym dniu jazdy ‘’połączył’’ tłok z cylindrem…

Nast. Nabytkiem był Herkules KX 5 zakupiony w Niemczech przez moją Mutter. Mimo, że był to rocznik 1988, wyglądał jak nowy: piękny kolor, dużo chromu, tarcza z przodu, 5 biegów, obrotomierz!:umowa: Po prostu był to rarytas wśród kolegów simsoniarzy. Szkoda tylko, że nie miał dokumentów.. Podczas ujeżdżania kxa dowiedziałem się, jaki to jest ból gdy silnik klęknie. Podczas jazdy rozleciało mi się łożysko igiełkowe przy tłoku.. Później jeszcze jechał, z tym tylko, że na 4 i 5 biegu nie było już żadnej siły, ostatecznie wysiadł. Gdy sprawdziłem dostępność części, zdecydowałem się na wstawienie silnika od Simsona 4. Przez rok jazdy nie dołożyłem do niego ani grosza. Ostatecznie sprzedałem go, a za pieniądze z niego zapodałem ETZ 150. Po wymianie sprzęgła miała być to maszyna nie z tej ziemi. Faktycznie była dopiero, gdy dołożyłem do niej ponad 1400zł w ciągu 2 lat jazdy i ciągłego naprawiania.:cold:



Od tej ‘’męki’’:Sarcastic: pozwolił mi się odciąć dwumiesięczny wyjazd do pracy w Niemocwni. Początkowo chciałem coś od Husqvarny – TE 410, lecz ostatecznie skończyło się na Cagivie Elefant. O takim pojeździe nie miałem pojęcia do czasu, gdy brat powiedział mi, że jego znajomy ma na sprzedaż takie moto, a że jest to z pewnych rąk to lepiej wziąć niż później jeździć po całej Polsce w poszukiwaniu dobrego sprzętu. We wrześniu zeszłego roku, podczas oględzin, nie byłem w stanie nic powiedzieć, a gdy usłyszałem Remusa tłumiącego dźwięk tej V2jki po prostu zacząłem się śmiać(nie wiem, chyba ze szczęścia). Po spisaniu umowy byłem tak podniecony, aż nie mogłem wyjechać od gościa z podwórka(choć miałem już wtedy pojęcie co to poj.750 po wielokrotnych przejażdżkach na brata GSX750F). Z początku nie dowierzałem, że taki leszcz jak ja może mieć taki sprzęt. Jednak udało się i póki co jestem zadowolony.

Nie zdziwię się, jeśli ktoś powie, że mało co zrozumiał. Sorki za błędy gramatyczne, a zarazem dzięki, jeśli ktoś się tym zainteresował.:zdrufko:

nicek27
09.01.2010, 23:55
na pewno przykuwasz uwagę wielu motormaniaków. :drif:

Możliwe, jeśli ktoś zna się na rzeczy. Dla większości tych co znam (z mojego wieku) jest to tylko jakiś motor, ''chyba cross?'' z logiem z papierosów. Nic specjalnego w porównaniu do jakichś japońskich szlifierek.:Sarcastic:
Większe wrażenie robi gsxf. :)

Wegrzyn
10.01.2010, 21:45
To nawet dobrze, że nie rzuca się bardzo w oczy.... Nie ma popytu to i szansa kradzieży mniejsza... :)

nicek27
11.01.2010, 14:19
To nawet dobrze, że nie rzuca się bardzo w oczy.... Nie ma popytu to i szansa kradzieży mniejsza... :)

racja...:D