PDA

View Full Version : Rumuński Nałęczów czyli wycieczka w Karpaty (sierpień 2018)


Gończy
27.09.2018, 12:26
Rumuński Nałęczów czyli wycieczka w Karpaty

„stale mnie coś przymusza, bym stąd, gdzie jestem, szedł gdzieś indziej i dopiero gdy już jestem gdzieś indziej, chce mi się wracać tam, gdzie byłem, ażeby znów wyruszyć tam, gdzie mnie nie ma…”
Bohumil Hrabal


Miałem gdzieś pojechać. Zapakować motocykl i ruszyć bez planu gdzieś na południe. Pierwsza dalsza wycieczka na Afryce kupionej rok temu. Prawdę powiedziawszy pierwsza dłuższa wycieczka w mojej krótkiej jeszcze motocyklowej karierze. Plan powstał w głowie jeszcze w zeszłym roku, podczas pobytu w Bieszczadach, choć nie znałem miejsca docelowego nawet na miesiąc przed opuszczeniem zakorkowanego Lublina. I właśnie jakoś tak miesiąc wcześniej zadzwoniłem do Piotrka.
- Słuchaj pamiętasz jak gadaliśmy w zeszłym roku w Łupkowie na stacji, że pasowałoby się gdzieś ruszyć z namiotami? Co powiesz na Rumunię w sierpniu? Mógłbym pojechać 21 – 26 …
Chwila ciszy w słuchawce i nagle śmiech.
- Właśnie o tym myślałem. Słuchaj jest plan z jednym moim ziomkiem jechać na początku września, właśnie miałem do ciebie dzwonić… on ma jeszcze problemy ze swoim motocyklem ale...
Niestety termin w związku z moim innym wyjazdem nijak mi nie pasował. Chwila zastanowienia i już wiedziałem. Ruszę się sam. Zobaczę jak to jest, gdzie dojadę, jak zniosę samotną podróż i co ciekawego spotka mnie po drodze. Założyłem że celem, bo przecież jakiś cel być musiał, będzie objechanie serpentyn na Transalpinie i drodze Transforgoradzkiej oraz powłóczenie się trochę po Rumunii i Węgrzech.

Termin wyjazdu był trochę z dupy ale zabrakło mi najnormalniej w świecie urlopu i postanowiłem, że wyrwę się we wtorek w połowie dnia z pracy, korzystając z czterech godzin „opieki nad dzieckiem”. Czas mijał szybko, ogarnąłem zapasowe części, dętki i takie tam różne, mniej i bardziej potrzebne szczegóły. Kupiłem papierowe mapy, zupki chińskie i skompletowałem co lepszą muzykę na mp3-ce, aparat, książkę. Ba nabyłem nawet używanego srajfona, rozstając się raz na zawsze z guzikowym solidem.
W przeddzień wyjazdu w ciepły poniedziałkowy wieczór, siedząc przy obładowanym motocyklu i paląc fajkę powtarzałem w głowie listę Podosa, zastanawiając się czy aby niczego nie pominąłem :) Pies chyba wyczuwał, że zniknę na dłużej, bo nie mógł znaleźć sobie miejsca. Łaził, rozglądał się i wył z cicha od czasu do czasu. Żeby to tylko nie był zły omen – przeszło mi przez myśl. W końcu zostawiam żonę i dwójkę dzieciaków i wymykam się sam nie wiadomo gdzie, bez większego planu. Kiedy zostawiasz coś za sobą co kochasz, choć nawet na niezbyt długo, doceniasz to co masz. Dla mnie najpiękniejsze zawsze były i nadal są powroty do domu.

tyran
27.09.2018, 12:30
Dobry wstęp.
Dajesz dalej!

magicl
27.09.2018, 16:47
Lubie czytac o takich spontanicznych wypadach :Thumbs_Up:

Zmyler
27.09.2018, 18:12
Kiedy zostawiasz coś za sobą co kochasz, choć nawet na niezbyt długo, doceniasz to co masz. Dla mnie najpiękniejsze zawsze były i nadal są powroty do domu.

Też tak mam.

Gończy
28.09.2018, 09:27
Chyba każdemu znajome jest to uczucie tuż przed momentem kiedy wsiadasz na motocykl, żeby wyruszyć w podróż. Jakakolwiek ona by nie była, bliska czy daleka, samotna czy z przyjaciółmi.
Człowiek jest już myślami gdzieś daleko, słyszy warkot silnika, wiatr, widzi umykający asfalt i krajobrazy. Ja miałem jeszcze przesiedzieć tak 4 godziny w biurowcu, z niebezpiecznie pięknym, aż po horyzont widokiem z okna. Nic więc dziwnego że męczyłem się okrutnie. Dodatkowo zachodziłem w głowę cóż to za dziwny dźwięk dobiegał mnie z mojego motocykla, kiedy rano dojeżdżałem obładowany tobołami do pracy. Dziwny metaliczny, coś jakby łożysko... nie to przecież niemożliwe, nie w dzień wyjazdu. Odgoniłem tę myśl natychmiast, nie, tak przecież nie może być. Nie powiem mam czasem pecha jak każdy ale byłaby to, sami przyznacie, lekka przesada.
Pomimo południowej pory miasto było zakorkowane, robiło się coraz cieplej. Szybko odgoniłem wizję odwiedzenia serwisu, zobaczę co będzie po drodze pomyślałem. Najwyżej ogarnę temat w rodzinnym Rzeszowie u znajomego z dawnych czasów. Z bananem na gębie ominąłem w miarę szybko korki na Racławickich i Kraśnickiej i około południa, kiedy Miasto wypluło mnie i moją Afrykę ze swoich drogowych arterii, pognałem drogą S17 na południe. Humor jeszcze bardziej mi się poprawił kiedy podczas tankowania na stacji w Kraśniku okazało się, że winowajcą dziwnego metalicznego odgłosu było nie łożysko, lecz dodatkowy kluczyk który dopiąłem to kluczyka ze stacyjki. Kilometry leciały jeden po drugim, przejechałem się obwodnicą Rzeszowa koło Świlczy, gdzie spędziłem całe swe dzieciństwo jako wałęsający się wszędzie po okolicy gówniak. Zamiast jednak dać się ponieść nostalgii odkręciłem manetkę i dałem się ponieść Afryce.
Snułem się nieśpiesznie powoli zachłannie chłonąc widoki i zapachy skoszonych traw i bukowych lasów. W Barwinku, popijając kawę na krawężniku, jako telefoniczny laik stwierdziłem że chyba coś jest nie tak z ładowaniem tego cholernego smartfona. Na szczęście przy pomocy taśmy izolacyjnej udało się ogarnąć temat wyrobionego gniazdka zasilania, stosując zaś technologię ralie przy pomocy szarego tejpa i paska od spodni z czasów głębokiego PRL, zamocować stabilnie telefon do motocykla.
Na nocleg zatrzymałem się na Słowacji na polu namiotowym, nad zbiornikiem wodnym w Novej Kelcy. Tuż obok miejsca, w którym przyszło mi rozstawić namiot, od kilku dni w przyczepie kempingowej, która wyrejestrowana stoi tu obok wielu sobie podobnych od lat, mieszkało sympatyczne starsze małżeństwo. Nie pomnę kim z zawodu była ona ale on był emerytowanym nauczycielem geografii. Porozmawialiśmy trochę przy piwie o tym i tamtym, o łażeniu po górach, podróżach, życiu w dawnej Czechosłowacji. Nawet wódka była, to nic, że ciepła. Wieczorem grzecznie się pożegnałem i wsunąłem do śpiwora w namiocie. Nie lubię planować ale pomyślałem, że całkiem miło byłoby się tu zatrzymać na powrocie, wykąpać w ciepłym zalewie i schłodzić się jakimś browarem. Przez otwarty tropik spoglądam na wodę i uzupełniam notatki. Noc jest ciepła i romantyczna. Stado wyłączonych z ruchu przyczep kempingowych przyczaiło się na stromym brzegu a księżyc odbija się w spokojnych falach zalewu. Po kempingu przechadzają się nastoletnie Słowaczki, którym przytrafił się wspólny nudny wyjazd z rodzicami. Jestem chyba jedynym motocyklistą, który przybłąkał się tutaj dziś wieczorem. Chmury, które zbierały się po południu zapowiadając deszc,z zostały rozpędzone przez ostatnie podmuchy wieczornego wiatru. Zapowiada się piękna noc. Dojadam ostatnią kanapkę od Ani. Nawet komary, które brzęczą mi pod tropikiem są tutaj sympatyczne i dają się szybko zabić. Zasypiam z myślą. Że Słowacja jest całkiem i nadspodziewanie miła. Miejsce na kempingu i piwo kosztują niewiele, reszta – cisza, spokój, grające wieczorny koncert świerszcze, ciepłe jezioro, mili ludzie i cała reszta są całkowicie za darmo.
Jutro Rumunia.

trzykawki
02.10.2018, 22:55
No i!!!!???? Bardzo ładnie zacząłeś, proszę o kontynuację 👍👍👍

chemik
03.10.2018, 07:23
Dobrze piszesz. Fajnie się czyta. Zwłaszcza w robocie. ;)
Więcej zdjęć please!

Sierdiukov
03.10.2018, 07:43
Super :) Udanej podróży! :)

PS: zapasowy kluczyk zabunkruj gdzieś z daleka od klucza głównego - jak ten główny będzie np. wpadał do studzienki albo w czeluści czarnej materii (potocznie zwanej "zgubiłosie") nie pociągnie ze sobą brata bliźniaka ;)

lotnik
16.10.2018, 20:23
Halo, dobrze zacząłeś ;) będziesz pisał dalej ?

apex
17.10.2018, 07:26
Pisz dalej i więcej zdjęć :)

Gończy
17.10.2018, 11:19
Rano ogarnąłem się szybko, odpaliłem ruską kuchenkę, żeby przyrządzić jakąś kawę i nieśpiesznie zacząłem pakować graty. Robiło się coraz cieplej i senniej. Węgry i Słowacja w porównaniu do Rumunii wydają się być maleńkie. Mając w głowie wizję zapłacenia mandatu na Słowacji tłukłem się przepisowo i długo poprzez zabudowane tereny, przy okazji raz gubiąc się jak przysłowiowa ciotka w Czechach. O tym, że słowacka policja nie przesiaduje w cieniu zajadając pączki i pijąc kawę przekonałem się dosyć szybko. Gdzieś w środku niczego, słowackich pól gdzie krzyżowały się drogi a w przedpołudniowym upale nawet ptakom nie chciało się latać, było małe rondo i prawie zerowy ruch. Zatrzymałem się więc bez obaw nieprzepisowo w zatoczce za rondem, chcąc sprawdzić coś w tej cholernej nawigacji która była moją kulą u nogi przez cały wyjazd. Słowo daję, zerknąłem tylko na sekundę na telefon a gdy spojrzałem we wsteczne lusterko oni już stali za mną w świeżo wypucowanym radiowozie. Na szczęście skończyło się jedynie na upomnieniu. Podwinąłem ogon i poturlałem się dalej. Potem mijali mnie raz jeszcze gdy w jakiejś wiosce leżałem w cieniu motocykla na trawie paląc papierosa przy jedynym z licznych tam sklepów spożywczych. Przez problemy z nawigacją poznałem zresztą kilka ciekawych osób, m.in. na Węgrzech lokalnego potentata i hodowcę drobiu, zagorzałego moturzystę i miłośnika wędkarstwa niejakiego Barcziego Pisti, który w głowę zachodził że ktoś może jeszcze funkcjonować w dzisiejszym świecie bez fejsbuka. Przez całą drogę zawsze ktoś mi pomagał i nigdy nie spotkałem się z niczym nieprzyjemnym. Ot na ten przykład Barczi, któremu zostawiłem na pamiątkę smycz do kluczy z polskiego IPN-u nie wypuścił mnie ze stacji benzynowej bez możliwości zrewanżowania się choćby butelką zimnej wody na drogę.
W planie miałem dotrzeć do Kluz Napoka, przemysłowego miasta w okręgu Kluz. O ile na Węgrzech temperatury były w miarę przyjemne, o tyle w Rumunii zaczęło się robić coraz cieplej i cieplej a jazda w kurtce z niewypinaną membraną przy blisko 40 stopniach nie należała do zbyt ekscytujących. Jechałem bez napinki, zasadniczo to można powiedzieć turlałem się tempem emeryta oglądając bezkresne pola spalonego w słońcu słonecznika. Musi tu być pięknie gdy wszystko kwitnie i nie jest tak sucho. Od czasu do czasu przejeżdżałem przez senne, półuśpione upałem rumuńskie wsie i miasteczka, gdzie jedyną oznaką aktywności mieszkańców były prażące się w słońcu przy drodze stoiska z owocami oraz grupy autochtonów, okupujące zacienione wyblakłymi parasolami ławeczki przydrożnych sklepów. Również i mi udzielało się owo lenistwo, więc do Kluz Napoka dotarłem wieczorem. Tankując na zapchanej do granic możliwości stacji benzynowej na przedmieściach miasta napotkałem motocyklistów ze Słowacji i pojechałem z nimi na polecany kemping. Całodzienne upały oraz niezbyt wysoka cena noclegu, a także wizja jutrzejszej jazdy w górach spowodowały, że noc spędziłem w malutkiej chatynce tuż koło ogrodzenia z tranzytową trasą E60, której sąsiedztwo przeklinałem nazajutrz po niewyspanej nocy. Tuż obok miałem tym razem jako towarzystwo Niemca, który przyjechał z Reichu do Rumuni skuterem Burgman 660, ważącym więcej niż moja załadowana Afryka. Po raz kolejny nauka nie poszła w las i musiałem sobie przypomnieć zawiłości języka niemieckiego, żeby rozmawiać z nim w miarę swobodnie. Licząc ciężarówki przejeżdżające tuż za cienką, drewnianą ścianą domku, plułem sobie w brodę, że nie chciało mi się rozbić namiotu gdzieś dalej w zacisznym miejscu kempingu.

Gończy
09.11.2018, 13:53
Wstałem skoro świt i cicho wyturlałem się z kempingu. Do Kluz Napoka wjechałem cichcem niczym cygan dobrze naoliwionym taborem. Przyznam się, że przed wyjazdem powiedziałem sobie, że omijać będę autostrady ale tamtego dnia pogoda była tak piękna a Autostrada Transylwania puściutka, że odbiłem na wiadukt i popędziłem w stronę gór. Nie wiem czy może było jakieś święto wtedy, czy rzeczywiście było tak wcześnie ale ruch był prawie zerowy a gładka jak stół droga tylko dla mnie. Autostrada z roku na rok się rozrasta, idzie to wszystko chyba w dobrym kierunku. Przed wjazdem na Transalpinę jeszcze tankowanie, mała kawa, rybka z puszki i dzida.
Pogoda zapowiadała się przednia, śmiałem się do siebie jak głupi kiedy wjechałem w dolny odcinek drogi, poprzecinany szemrzącymi strumykami i otulony wysokimi ciemnymi skałami. Było cudownie. Innym motocyklistom też się nie śpieszyło, minąłem kilku, kilku wyprzedziło mnie. No jednym słowem sielanka.
Jak wszystkim wiadomo jak coś idzie za ładnie, to wreszcie musi się coś posypać. Mniej więcej koło zapory wodnej pierwsze krople deszczu zaczęły rozbijać się na blendzie mojego Nexxa.
Przy zaporze jak to przy zaporze, wszyscy zatrzymali się z powodu pogody na kawę. Jakoś nikomu się nigdzie nie spieszyło. Kilka osób zjechało z górnego odcinka skarżąc się na zerową widoczność i gówniane warunki, ktoś tam stojąc pod daszkiem przy zaparkowanym GS-ie coś gestykulował, pani na straganie wciskała jakiś badziew słowackim turystom. Zatrzymałem się na chwilę, żeby przeczekać zbliżającą się burzową chmurę. Niestety cierpliwości wystarczyło mi na jakieś 5 minut. Doszedłem do wniosku, że skoro pada tu już spory czas asfalt na pewno jest elegancko umyty i powoli jakoś to będzie. Zrobiłem zdjęcie jakiejś zakochanej parce, oni cyknęli fotkę mi i ruszyłem licząc na to, że burzowa chmura zaraz sobie pójdzie. Oczywiście sytuacja rozwinęła się całkiem inaczej niż zaplanowałem. O tym, że źle zrobiłem przekonała mnie najpierw gigantyczna ściana deszczu, w którą wjechałem jak debil a następnie dwa potężne błyski i grzmoty tuż obok. Po jakichś 5-ciu minutach byłem kompletnie przemoczony. Z głupiej przekory nie wziąłem z domu kombinezonu przeciwdeszczowego i teraz miałem tego pożałować. Z drugiej zaś strony było mi już zasadniczo wszystko jedno, liczyłem, że zdążę się wysuszyć w dolinach jak zjadę. Burze w górach przychodzą równie szybko jak się zjawiają. Prędkość spadła do jakichś 40 km/h z racji tego, że mało co widać było przez ten cholerny deszcz a droga zamieniała się miejscami w strumień. W pewnym momencie odpuściłem, dalsza jazda była po prostu niebezpieczna. Zatrzymałem się na zakręcie na poboczu tuż obok czterech morocykli. Ich właściciele niczym wróble schowali się pod strzechą jakiejś zamkniętej na kłódkę drewnianej chatki i jak się okazało sterczeli tam niemal od godziny. Dwójka z nich, chłopak i dziewczyna okazali się być naszymi rodakami, spod Krakowa a dokładnie z Oświecimia. Zanim jednak się przywitałem i zapaliliśmy mokrego papierosa musiałem jeszcze postawić królową w miarę bezpiecznie na stopce, co w spływającym błocie okazało się nie lada wyczynem. Na szczęście za każdym razem wożę ze sobą małą deseczkę, która ułatwia mi tego typu sytuacje. Deseczkę zdobił świeży, krzywy, nabazgrany długopisem napis Rumunia 2018. Taka moja własna mała pamiątka, na którą teraz patrzę z uśmiechem , za każdym razem jak obracam ją w palcach. Mam nadzieję skompletować takich deseczek setki. Pod wąskim okapem dachu postaliśmy tam jeszcze jakieś pół godziny gadając jak to przy takich okazjach o trasach, motocyklach, domu i dupie Maryni. Dobrze mi było spotkać rodaków i popsioczyć trochę wspólnie na gównianą pogodę jaką zaoferowały nam Karpaty.
Na odjezdne poczęstowałem olejem silnikowym chłopaka, bo jego Honda zaczynała się już mocno grzać a sam oczywiście nie zabrał ze sobą nawet odrobiny oleju i rozjechaliśmy się w przeciwne strony. Chmury powoli przesuwały się na północ, gdzieś w oddali słychać było jeszszcze pomrukiwania burzy, widoczność jednak nadal była gówniana. Został przede mną najładniejszy odcinek południowej części Transalpiny. Zrobiło się zimno, mokre rękawice wysysały resztki ciepła z palców kiedy przebijając się przez chmury jechałem pod górę. Po tych kilku dniach w upałach spadek temperatury o dwadzieścia kilka stopni dawał się trochę we znaki. Kiedy wjechałem na górę wiatr łaskawie rozwiał częściowo chmury i ukazały mi się takie widoki.

Gończy
13.11.2018, 11:45
Snując się powoli się po śliskim asfalcie serpentyn północnej Transalpiny zjechałem do pierwszego miasteczka z nadzieją na ciepły posiłek. Niestety jak na złość wszystko wokoło było pozamykane. Psiocząc pod nosem i wyżymając mokre rękawice wlazłem na motocykl i poturlałem się w dół. Po zmaganiach z upałem, zmęczeniem spowodowanym nieprzespaną nocą oraz zimnym prysznicu na wysokości 2000 m npm. parująca ciepła pizza jakąś godzinę później, którą wylądowała przede mną na stole wniesiona przez uśmiechnięta rumuńska kelnerkę, błysnęła niczym największe skarby tajemniczej Shangri-La. Nie chciało mi się już stamtąd ruszyć. Mógłbym tam pozostać na zawsze. Naraz zrobiło mi się błogo i przyjemnie. Była to najsmaczniejsza pizza jaką jadłem w życiu. Pożerając ostatnie kawałki i popijając je colą patrzyłem na popołudniową, przepełnioną gwarem ulicę tego małego rumuńskiego miasteczka. Było kolo godziny osiemnastej, właściciele zamykali powoli sklepiki szykując się do domów. Niektórzy zebrani w grupki przesiadywali pod parasolami uśmiechnięci i zadowoleni paląc papierosy i pijąc piwo. Góry, deszcz i burza, zimno, to wszystko zostało za mną. Schłem w cieple popołudniowego słońca jak chodnikowy kocur. Dziś zbliżał się półmetek podróży, od jutra zaczyna się oficjalnie powrót. Skręciłem papierosa i zapaliłem. Cieszyłem się tą chwilą, która trwała. Przed sobą miałem jeszcze kawałek drogi ale po namyśle stwierdziłem, że należy mi się odpoczynek, wbiłem w nawigację jakiś nocleg do 60 km od stolika, przy którym zajadałem się pizzą, tak aby wysuszyć ciuchy na motocyklu i po chwili byłem znowu w drodze.
I tak oto przed wieczorem dotarłem drogą, która odbijała na północ od krajowej drogi 67 do miejscowości o nazwie, której teraz nie pomnę. Nazywać ją będę Rumuńskim Nałęczowem, o czym przekonałem się dopiero nad ranem, ale nie uprzedzajmy faktów. Człowiek uczy się całe życie. Zamiast zdobyć się na minimalny wysiłek i podjechać do centrum owego miasteczka zaufałem wskazaniom gps-a. Poprowadził mnie zaś on jakimiś zadupiami, kamolami i rozkopanymi drogami do pensjonaciku niczym z czasów wakacyjnych wypraw maluchem w PRL-u, który położony był na samych obrzeżach na stromej górze. Tańcząc jak pijana licealistka na studniówce Afryka wdrapała się dzielnie po mokrej trawie i śliskich kamieniach na górę. Kiedy zatrzymałem się przy pensjonacie i zgasiłem silnik, uśmiech po odniesionej właśnie wiktorii spłynął mi z gęby i potoczył się gdzieś po kamiennej stromiźnie, lądując u podnóża góry. Na usta cisnęło się pytanie… Jak ja kur.. stąd jutro zjadę?
O ile wjazd na górę wąskim podjazdem tuż obok metalowego ogrodzenia z jednej i rozciągniętego drutu kolczastego z drugiej strony nie przysporzył mi aż nadto problemów, o tyle zjazd w dniu jutrzejszym po śliskich od rosy trawy i kamieniach będzie nie lada wyzwaniem. Zameldowałem się w pensjonacie Adi, po czym ruszyłem jak zawsze w takich enigmatycznych i egzystionalnych przypadkach po piwo do sklepu u podnóża góry. Trasę zjazdu miałem jeszcze tego wieczoru przejść kilka razy utrwalając ją sobie w pamięci. Nie dość, że wjazd był stromy to jeszcze schodził pod kątem w bok. Nawet we śnie przyszło mi się zastanawiać jaką taktykę przyjąć, żeby nie zakończyć przygody w tym rumuńskim uzdrowisku ze złamaną ręką lub nogą. Oczywiście była to kolejna noc nieprzespana zbyt dobrze. Z tego wieczora taki obraz stoi mi przed oczami: siedzę brudny i umorusany dopijając drugą puszkę piwa, gapiąc się na ten nieszczęsny zjazd, za wzgórzami zachodzi właśnie czerwone leniwe słońce a do moich uszu dobiega piękna ludowa rumuńska muzyka, gdzieś z doliny, gdzie właśnie odbywają się tańce.
Wstałem oczywiście niewyspany. Ubrałem się od razu i z niepewną miną poszedłem do motocykla. Postawiwszy motocykl na centralce rozgrzałem trochę silnik i klocki hamulcowe, złożyłem lusterka, przeżegnałem się i zanim jakikolwiek cień zwątpienia przysłonił mi moją biedną mózgownicę ruszyłem w dół, ot tak z marszu bez jakichkolwiek dywagacji. Pierwsza część zjazdu była w miarę łatwa. Musiałem tylko robić wszystko, żeby nie zjechać z cieniutkiego paseczka betonu na śliską trawę. Potem mała hopka i mokre, staczające się w dół kamienie. Trzymałem się tylko jednej myśli – dłoń z klamki hamulca i gaz w razie w. Gdzieś w połowie kamienistego odcinka Afryka złapała poślizg i zaczęła iść bokiem w kierunku ogrodzenia z drutu kolczastego. W ostatniej chwili odkręciłem manetkę i złapałem pion. Po chwili, spocony jak mysz kościelna, sto razy bardziej dumny niż z przejazdu deszczową Transalpiną byłem już na dole. Pozostało mi zrobić jeszcze dwa kursy po cały mandżur, który zostawiłem na górze i pożegnać się z właścicielem. Jadąc przez ową mieścinkę co chwilę widziałem piękne pensjonaciki i pola namiotowe położone w urokliwych miejscach, tuż przy samej drodze. Jedno jest pewne. Pensjonat na tamtej górze będę pamiętać bardzo długo. No cóż człowiek się uczy przez całe życie.


Ps.
Wybaczcie że nie zamieszczam tu dziesiątek zdjęć ale nie zrobiłem ich za dużo po drodze, choć miałem ze sobą zarówno smartfona jak i aparat. Ba nawet kamerę na kasku, ale jak się później okazało coś poprzestawiałem w ustawieniach i w sumie nagrało się wielkie g. Poza tym jak pisałem miałem problem z ładowarką a akumulator umarł tuż przed górną Transalpiną zgodnie z prawem Murphiego.

wojtekk
13.11.2018, 12:32
Czyta sie !

Artek
13.11.2018, 16:38
Dobrze się czyta.

tyran
13.11.2018, 16:42
Owszem, owszem. :)

Gończy
14.11.2018, 12:40
Grzało niemiłosiernie. Na niebie prawie zero chmur. Wybrałem trasę E81 na północ i turlając się w sporym ścisku po około dwóch godzinach byłem w okolicach Sybinu. Koło południa leżąc w cieniu budynku stacji benzynowej patrzyłem jak nad górami zbierają się znowu deszczowe chmury i od czasu do czasu słychać pomrukiwania burzy. Było strasznie parno i gorąco. Jakiś Rumun widząc moje problemy z ładowarką do telefonu bezinteresownie zaproponował mi podłączenie telefonu do zapalniczki w swoim samochodzie, ponieważ i tak planował pół godzinny postój. Z propozycji oczywiście skwapliwie skorzystałem wręczając w zamian jego dzieciakom lizaki, które jechały ze mną z Polski. Przez stację przemknęli rodacy - chłopaki na gs-ach, zatrzymując się tylko na fajkę i krótkie pogaduchy. Objechanie miasta okazało się też męczącym doświadczeniem. Korzystając z rad dwóch autochtonów, podróżujących prawilną MZ-tą dowiedziałem się którędy pojechać żeby nie zagotować się stercząc w korkach. Poleciałem w stronę miasta Deva, a następnie na północ, bocznymi drogami w kierunku Oradea. Ten odcinek przypomina trochę nasze Bieszczady i Beskidy. Drogi, szczególnie na przewyższeniach pozostawiają wiele do życzenia. Ruch prawie zerowy, nie licząc ciężarówek załadowanych drewnem. Chciałem przenocować już na Węgrzech ale upał i częste postoje na trasie spowodowały, że do Oradei dotarłem dopiero nazajutrz. Ciemną nocą dojechałem ziewając do jakiejś małej mieściny, z zamysłem rozbicia namiotu gdziekolwiek i wyspania się po raz pierwszy od trzech dni. Jakaś babcia na migi oraz korzystając z łaciny (sic!) wytłumaczyła mi gdzie jest biwak. Dotarłem tam wkrótce, lecz jak się okazało nie mogłem rozbić tam namiotu ponieważ z tego co zrozumiałem, był to zamknięty ośrodek pracowniczy, szef był w Bukareszcie i nie odbierał telefonu, stróż był nowy i bał się decydować. Machnąłem więc ręką i zniechęcony pojechałem dalej. Obok w drugim pensjonacie również fiasko. Na szczęście jeden chłopak z obsługi pokazał mi miejsce nad rzeką, gdzie spokojnie mogłem się rozbić z namiotem. Nie czekając ani chwili i doświetlając sobie drogę halogenem dotarłem wreszcie na nocleg. Noc była ciepła i gwiaździsta. Pomimo śmieci walających się w okolicy było tu nawet całkiem sympatycznie. Rozbiłem sam tropik, umyłem w butelce kranówy, którą napełniła mi jakiś czas temu pani na jednej zabitej dechami stacji benzynowej, którą mijałem i gdzie nieczynny był jedyny dystrybutor. Niecałe pięćset kilometrów jakie przejechałem tamtego dnia dało mi się mocno we znaki. Zasypiałem gapiąc się w niebo przez otwarte wejście w namiocie i słuchając wiatru szumiącego w olbrzymich drzewach nad brzegiem rzeki.

calgon
14.11.2018, 13:02
czyta się...

Ps. Z czystej ciekawości,pamiętasz jakie koszta kampingu w Novej Kelcy na Słowacji?

Gończy
14.11.2018, 13:05
Namiot, motocykl - jedna osoba jakoś 3 euro.

Rojek
14.11.2018, 17:46
Serio? Darmoszka :)

Gończy
26.11.2018, 08:43
O świcie obudziły mnie pomrukiwania burzy. Szybko uwinąłem się z namiotem, wskoczyłem w ciuchy i ruszyłem uciekając przed nadchodzącym deszczem. Dzisiejszy dzień chciałem wreszcie przeznaczyć na odpoczynek. Około 9 minąłem granicę i wjechałem na Węgry. Ten dzień wspominam głównie z powodu miłych ludzi spotkanych po drodze i wspólnych pogaduchach na stacjach benzynowych. Jakoś nigdy nie miałem problemu z poznawaniem nowych osób, natomiast motocykl zdecydowanie mi to ułatwiał. Po południu udało mi się wymknąć z kleszczy burzy i dotarłem spokojnie do mojego pierwszego noclegu sprzed kilku dni – Novej Kelcy. Namiot rozbiłem w tym samym miejscu co poprzednio, niestety sympatyczny geograf wraz z małżonką już wyjechali. Miałem przed sobą jeszcze pół dnia, który mogłem spędzić na piciu piwa i odmaczaniu tyłka w ciepłych wodach zalewu, z czego czym prędzej skorzystałem. W tym dniu, w schronisku położonym powyżej mojego pola namiotowego trwały zawody motocrossowe. Nie miałem pojęcia, że odbywają się one tutaj cyklicznie. To kolejny powód, żeby w drodze zajechać na nocleg właśnie do Novej Kelcy. Tuż obok za drogą, na okolicznych wzgórzach przygotowane są bardzo ładne tory pod quady i motocykle, gdzie można się wyszaleć do woli. Bodajże raz w miesiącu organizowany jest tu spęd wszystkich słowackich czarnuchów na wszelkiej maści motocyklach. Popołudnie więc spędziłem w klapkach, zajadając się lokalnymi przysmakami, popijając piwo na tarasie z widokiem na tor i rozmawiając z lokalsami o życiu na Słowacji. Cieszyłem się z tego ostatniego popołudnia za granicą tym bardziej, że prognoza pogody na kolejny dzień w Polsce nie napawała optymizmem - temperatury o 15 stopni niższe, deszcze i zamglenia. Wieczorem zwlokłem się do namiotu i usnąłem jak małe dziecko.
Jaki jest ostatni dzień w drodze każdy z was dobrze wie, więc nie będę się zbytnio rozpisywał. Mijając obwodnicę Rzeszowa zjechałem w bok zrobić niespodziankę mamie w rodzinnej Świlczy, potem wpadłem do siostry koło Stalowej Woli, gdzie zaopatrzyłem się w gazetę Nowiny, którą wepchnąłem pod kurtkę bo właśnie zaczęło porządnie padać. Tamtej niedzieli zmarzłem i zmokłem. Turlając się powoli w strugach deszcze w kierunku Wisły myślałem o całej tej wycieczce, która była za mną. Nie dawała mi spokoju jedna rzecz. Obiecałem młodemu, że przywiozę muz Rumunii na pamiątkę zęby wampira, wiecie takie plastikowe badziewie – sztuczną szczękę, jakie to kiedyś można było u nas kupić. Nie chciałem sprawić mu zawodu, który w oczach pięcioletniego urwisa z wiecznie umorusaną roześmianą gębą ma podwójnie smutny wydźwięk.
No więc toczę się rozchlapując wokoło fontanny wody, wjeżdżam do Radomyśla a tam pod kościołem przy drodze, po lewej i po prawej stronie pełno straganów. Wracałem w niedzielę i trafiłem na kiermasz! Szybka decyzja, parkuję w pierwszym lepszym miejscu i dzida. Biegnę od straganu do straganu, pierwszy, drugi , piąty, siódmy… nie ma.
- Panie, teraz to takich rzeczy w hurtowni nie znajdzie...
- Panie, w dzisiejszych czasach ciężko takie zęby dostać… pan pyta dalej...
Latam jak debil od jednego sprzedawcy do drugiego, deszcz pada, straganów coraz mniej. Nie no tak to się nie może skończyć.
W końcu trafiam przy samym końcu na stragan, w którym jakaś babcia pakuje w torby dobytek. Wszyscy się powoli w sumie już zwijali, nie było pogody, mało klientów, prawie zerowy ruch.
- Ma Pani może takie zęby jak to kiedyś można było kupić na kramarzach, takie wie pani jak to wampiry mają.
- Mam ostatnie.
- Serio? - pytam z niedowierzaniem. Wie pani, że przejechałem za nimi ponad dwa tysiące kilometrów? Po ile te zęby?
- Dwa złote.
- Biorę. Sięgam do kieszeni. Na kask leje mi deszcz, w kieszeni też leje, forinty, euro. Nie mam naszych monet. Noż jasna cholera. Chwila namysłu. Patrzę na babcię…
- Przyjmuje pani euro?
Skończyło się na tym, że babcia po konsultacji ze swoją córką sprzedała mi te zęby za 1 euro. Chciała mi jeszcze wydawać resztę ale już popędziłem do motocykla, który mókł nieopodal w zaułku.

matjas
26.11.2018, 15:41
haaaaaaaaaaaaa! z tymi zębami to niezła puenta! pieknie to ogarnąłeś to i fajnie się czytało!

m

tyran
26.11.2018, 17:00
Dzięki za fajną relację.

Pozdrawiam.

Gończy
27.11.2018, 08:35
Dziękuję. Trochę się to ciągnęło, następnym razem postaram się coś wrzucić bardziej regularnie i zrobić ciekawsze zdjęcia:).