PDA

View Full Version : Kurde, jaki to stan? Czyli niespodziewana wizyta u Saddama


Tofel
28.08.2013, 21:41
Jako, że dysponowaliśmy tylko niecałym miesiącem wakacji (uroki korpo ;)), zbyt daleki wyjazd odpadał - Monoglie, Kirgistany, Sybiry i inne ciekawe miejsca muszą jeszcze poczekać. Decydujemy się więc na Rosję i Gruzję. Początkowo w drodze tam chcemy spędzić kilka dni w rosyjskim Kaukazie i przejechać się górami do Władykaukazu (jak najbliżej granicy, jednak bez wjeżdżania w obszary, gdzie wymagany jest permit na pogranzonę), a w drodze powrotnej zahaczyć o Czeczenię oraz Kałmykię. Niestety plany krzyżuje rosyjski konsul w Wawie. Artur dostaje podwójną tranzytówkę z każdorazowym pobytem przez 2 dni (ja natomiast w Krakowie dostaję 10 dni do dowolnego rozdysponowania między oboma przejazdami). Musimy więc spiąć poślady i przewinąć Rosję tak szybko jak się da. Wygląda więc na to, że większość czasu spędzimy w Gruzji, choć mamy też plan B i C, w razie gdyby było tam nudno.

Początek - czyli dojazdówka - jak wiedzą ci co w rejonach byli, wieje nudą. Nienajgorsze drogi, z reguły niewielki ruch i tylko z rzadka możliwość podniesienia sobie poziomu adrenaliny, gdy na koleinach wyprzedza się gruzawiki , z naprzeciwka coś pędzi, a boczny wiatr spycha motocykl na środek przeciwległego pasa. Takie chwile zdarzały się niestety rzadko.

Wawa - Stepanatsmida/Kazbegi (przez Ukrainę i Rosję) [4.5 dnia]

http://imageshack.us/a/img689/5607/3yrl.jpg
Artur i jego DRka. 17 lipca, środa rano i pierwszy dzień urlopu. Humory dopisują, nakrętka na wyrwanie się z pracy i kraju wreszcie może znaleźć ujście.

http://imageshack.us/a/img838/1108/l8dl.jpg
Ja i mój KLR. Ciekaw jestem jak maszyna sprawdzi się na dłuższym wypadzie (póki co maks, jaki na niej zrobiłem w ciągu jednego to 300km; od zakupu przejechane jakieś 1000 km, a tu w planach co najmniej 10k km). Szkoda tylko, że nogami ledwie do ziemi dostaję. W trasie to nie problem, a jak będzie w terenie, to się zobaczy.

Za radą Szparaga olaliśmy kufry i inne sakwy. Graty wrzuciliśmy do wodoodpornych worków transportowych przypiętych dwoma taśmami transportowymi do siedzenia. Patent sprawdził się bardzo dobrze (jedyny mankament to niemożność szybkiego dotarcia do bagażu, ale podręczne rzeczy można wrzucić w tankbaga - o ile nie jest wypchany sprzętem foto...).

http://imageshack.us/a/img836/2482/r5z0.jpg
Ukraina. Pierwsze kroki w krainie taniej benzyny. Kawa to niezbędny element tej części wyjazdu.

http://imageshack.us/a/img21/868/v9jh.jpg
Nasze błogosławieństwo i przekleństwo zarazem. Idealnie równa betonowa droga ciągnie się przez jakieś 200km na odcinku Dorohusk - Kijów, ale na pozostałych 300km wcale nie jest dużo gorsza. Po drodze są 4 miasta, które mija się rogatkami, ostrych zakrętów brak, a ruchu tyle co kot napłakał. Doskwiera monotonia, a nadgarstki bolą od jednostajnego otwarcia gazu. Nasza prędkość nie przekracza 100km/h (Artur nie ma owiewki w DR).

http://imageshack.us/a/img694/1299/umjv.jpg
Pierwszy nocleg na Ukrainie tworzy matrycę dla pozostałych nocy. Odtąd zajebiście przemyślany, wieczorny motyw pt. "pojedźmy jeszcze 10 minut" (co oczywiście zamienia się w godzinę albo dwie) będzie przewijał się stale. W efekcie w 90% przypadków będziemy rozbijać się po nocy w miejscówkach podobnie malowniczych jak ta. I tylko z rzadka nie będzie komarów (tu akurat były).

http://imageshack.us/a/img850/5558/jlnv.jpg
Kolejny wspaniały nocleg. Tym razem pod Charkowem. Droga z Kijowa do Charkowa na zdecydowanej długości to ładna, dwupasmowa ekspresówka z niewielkim ruchem (grunt to w Kijowie szybko wskoczyć na obwodnicę żeby nie utknąć w mieście, gdzie wszyscy chcą człowieka zabić).

http://imageshack.us/a/img6/7034/jfga.jpg
Jakieś 800 km dalej, to już Rosja i okolice Piatiagorska (urokliwe tereny, szczególnie wieczorem, gdy nad zielonymi stepami góruje oświetlony ostatnimi promieniami słońca Elbrus - foty niestety brak). Drogi w Rosji całkiem niezłe (bardzo dobry motyw z trzypasmową, jedno jezdniową drogą, na której środkowy pas służy na przemian do wyprzedzania w różnych kierunkach), sporo policji drogowej z fotoradarami (cwaniaki potrafią się ukryć), która na brak klienteli na pewno nie narzeka. Rosjanie lubią przydepnąć (ekstremalnych wyścigowców nie spotkaliśmy).

Z tym noclegiem to w ogóle była historia. Nad Mineralnymi Wodami - jakieś 13 km od Piatiagorska - góruje charakterystyczny masyw (znów zdjęcia brak), który od razu przykuł nasz wzrok, więc postanowiliśmy rozbić się na jego zboczach (a jakby się udało wjechać to i na szczycie - kusiła nas perspektywa widoku o poranku na Elbrus). Droga, o której powiedzieli nam Rosjanie piknikujący w pobliżu, wiodła do tabliczki informacyjnej rezerwatu przyrody, a wymienione na niej kary (dlatego nie należy czytać żadnych tablic i pism informacyjnych!) i świadomość, że w nocy będzie nas widać jak na dłoni (bo było już oczywiście ciemno) sprawiła, że zawróciliśmy. Potrzebowaliśmy bocznej drogi i po chwili szukania na GPSie Arturowi udało się taką znaleźć. Niestety, powinienem dodać. On na tej swojej DRce jechał całkiem sprawnie, ale mi nie szło zbyt dobrze. Stromizna, trochę luźnych kamieni, wykrot lecący środkiem gruntowej drogi oraz zmęczenie sprawiły, że po kilku glebach miałem wszystkiego dosyć. Wkurw, gorąc, zmęczenie i noc. Recepta na udany wieczór. Chcieliśmy zarządzić odwrót, ale w ciemnościach żaden z nas nie wierzył, że damy radę zjechać drogą, którą wjechaliśmy. Mogliśmy co prawda sprowadzać motocykle metodą mało elegancką (jeden kontroluje kierownicę i hamulec, a drugi jedzie na butach uczepiony bagażu), ale to byłoby takie żenujące, że potraktowaliśmy tę opcję jako ostateczność. Pojechaliśmy więc dalej i na szczęście szybko trafiliśmy na dosyć dobrą drogę, która wyprowadziła nas do punktu startu.

Zanim jednak rozbiliśmy się na ściernisku (kto to widział żeby w okolicy były same mokradła, nawet na zboczach! i żeby tylko na ściernisku można się rozbić) trochę jeszcze pokrążyliśmy, zaliczyłem jeszcze jedną glebę i zgubiłem śrubkę mocującą hand guarda do kierownicy (pewnie wykręciła się od drgań; o dziwo udało się ją znaleźć po przejechaniu kilku kliometrów). To zdecydowanie nie był mój dzień. Pocieszałem się faktem, że Arturowi idzie w terenie dużo lepiej bo:
a) ma lżejszy motocykl (wg papierów o 10 kg, ale w rzeczywistości na pewno więcej; no chyba, że to korzystniej położony środek ciężkości sprawia, że moto wydaje się znacznie lżejszy)
b) jest cięższy (waży 70+ kg, a ja marne 56 kg, serio)
c) ma dłuższe nogi, bo jest wyższy (180+ cm vs 169 cm)
Szanse, że w dalszej drodze te różnice się zatrą były niewielkie, ale jako, że jestem głupi, to jechałem dalej...

A, rosyjska granica (zarówno z Ukrainą i Gruzją) bez problemów. Pogranicznicy pomocni (czego nie wiemy jak wypełnić we wremiennym wwozie wypełniają sami), choć o omijaniu kolejki na samym przejściu nie ma mowy (porządek musi być). Oczywiście przed szlabanami przeciskamy się, gdzie się da.

http://imageshack.us/a/img22/9400/4mq4.jpg
Warszawa - Stepanatsmida (aka Kazbegi). Ok 2500 km.

Link do trasy na GE: http://goo.gl/maps/JBlPW

W niedzielne popołudnie wjeżdżamy do Gruzji. Póki co pogoda i humory dopisują, motocykle jadą bezawaryjnie, mamy przed sobą jeszcze dobre 3 tygodnie wolnego i tylko zarys trasy. Niekoniecznie musimy cały siedzieć w Gruzji. Pod ręką jest Armenia, Azerbejdżan (byłem tam w górach w 2006 i kilka fajnych dróg by się znalazło), Turcja (pod warunkiem powracania na tankowanie do Gruzji) i jeszcze dwa inne ciekawe kraje.

RAVkopytko
28.08.2013, 21:59
Tofel,Dawaj,Dawaj

Mirmil
28.08.2013, 22:03
Ciekawie sie zapowiada, czekamy na dalsze odcinki :)

Sub
28.08.2013, 22:52
"Odtąd zajebiście przemyślany, wieczorny motyw pt. "pojedźmy jeszcze 10 minut" (co oczywiście zamienia się w godzinę albo dwie) będzie przewijał się stale. W efekcie w 90% przypadków będziemy rozbijać się po nocy"


hehe.. klasyka...:D

Mech&Ścioła
29.08.2013, 07:22
Fajnie się zapowiada!
Czekam na kolejne odcinki!

Zet Johny
29.08.2013, 08:00
No nie spodziewałem się tak udanego poranka. :lukacz:

matjas
29.08.2013, 08:51
bardzo fajnie piszesz. i znowu jest nowela na kawę - czekam na kolejny odcinek :D

Borewicz
29.08.2013, 09:22
Czekam na część dalszą, zapowiada się ciekawie.

arturp
29.08.2013, 11:24
Tofel kłamie...

Wcale nie ważę 70+!!!

Tofel
31.08.2013, 14:30
Stepanatsmida/Kazbegi - Juta - Truso - Ananuri - Gori - Achalciche - Posof [2 dni]

No dobra, gdzie to skończyliśmy...? A, tak, wjechaliśmy do Gruzji. Jak pisałem odprawa przebiegła sprawnie i całkowicie powierzchownie (czytaj: nikt nie zajrzał do naszych bagaży. Choć, przepraszam, celnik zapytał Artura o to, co ten ma w karnistrze, co w sumie było drugą najdokładniejszą kontrolą na całym wyjeździe). Za każdym razem, gdy jadę gdzieś w podróż sposób kontrolowania białasa na czekpoincie czy innej granicy budzi we mnie ogromne zdumienie. Wystarczy blada twarz, motocykl albo worek na plecach i do tego paszport w czerwonej okładce i już jest się poza wszelkimi podejrzeniami. I to w tych wszystkich krajach, w których niby trwają wojny, jakieś zamachy i strzelaniny, nieważne czy to Irak, Afganistan, kaukaskie obszary Rosji czy turecki Kurdystan. Wszędzie tam 99,5% kontroli jest totalnie powierzchowna, zupełnie jakby wszyscy terroryści musieli być brodatymi Arabami... Dzięki temu można do woli przemycać C4, heroinę czy samych terrorystów (do dziś pluję sobie w brodę, że nie zgadałem się z Osamą, gdy jeszcze żył; wrzuciłbym go w częściach do sakw albo kufrów, jeździł z nim po świecie i nikt by to nigdy nie znalazł; a ja miałbym hojnego sponsora). Tak więc, jeżeli macie namiary na Al-Kaidę czy innych chłopaków to dajcie znać, następnym razem poproszę ich o sfinansowanie wakacji w zamian za przewiezienie małej paczuszki ;-) No, ale wracajmy wreszcie do tematu.

W Kazbegi szybka wymiana kasa u naganiacza (niedziela, więc bankomat nie działa, bo po co :mur:), kaczapuri w knajpie i wio dalej. Jechaliśmy do wąwozu Truso, ale że po drodze było odbicie w lewo, w kierunku Juty, to pojechaliśmy tam.

http://imageshack.us/a/img94/6910/2vm6.jpg
Droga to generalnie dobry szuter, na którym znajduje się trochę dziur pokałużowych. Jedynie fragmencik wiodący wałem nadrzecznym może być potencjalny zdradliwy, jeżeli wjedzie się nań ze zbyt dużą prędkością, można się zdziwić i wylądować w rzece (mi prawie się udało). Choć w sumie jest i druga pułapka: jadąc z powrotem, zaraz po wjeździe do Sno zaczyna się asfalt, więc naturalnie chce się odkręcić gaz. Ale uwaga, pomyślano i o tym, bo po prawej stronie drogi czyha dziura większa i głębsza od koła (nie, nie wpadłem w nią!).

http://imageshack.us/a/img11/2379/6trn.jpg
Tego dnia też byłem zmęczony. Serio :-) Arturowi oczywiście udało się przejechać, a ja że się wlokłem zbyt wolno to pokonał mnie mały kamień (nie starczyło nóg żeby się podeprzeć i motocykl się skąpał). Za strumyczkiem znajdował się stromy zjazd w dół, a kilkaset metrów dalej, po drugiej stronie rzeki, baraki pograniczników (dolinką biegnie droga ku przełęczy Roszka), więc zawróciliśmy ku wcześniej widzianemu płaskiemu miejscu - idealnemu na namiot. Jakiś kilometr za Jutą.

http://imageshack.us/a/img199/6674/su29.jpg
Zanim jednak dotarliśmy na miejsce musieliśmy zawrócić i właśnie wtedy Artur postanowił sprawdzić czy płyta alu pod silnikiem jest cokolwiek warta (jest, dobrze przyjmuje uderzenia o 14" telewizory) i ujawnić światu swoją zmutowaną ufo-nogę :-) A potem było piwko i przestawianie motocykli po pijaku.

Rano ujrzeliśmy takie między innymi widoki:
http://imageshack.us/a/img593/9243/fe8z.jpg

http://imageshack.us/a/img855/5624/isw7.jpg

http://imageshack.us/a/img43/299/22xt.jpg

http://imageshack.us/a/img94/65/2lz2.jpg

Nie powiem, zieleń działała kojąco na moją duszę. Niestety pogoda szybko zaczęła się psuć, więc ruszyliśmy ku wąwozowi Truso, który niby był naszym celem zeszłego dnia.

http://imageshack.us/a/img546/2039/q1zp.jpg
Na miejscu okazało się, że tylko część drogi udrożniono spychaczem po wiosennych osunięciach gruntu. Mieliśmy więc do wyboru: jechać dalej ryzykując, że utkniemy w jakiejś dupie i będziemy wynosić motocykle w częściach (żeby złożyć je w prostszym terenie) albo zawrócić. Oczywiście, jak przystało na debili, wybraliśmy to pierwsze rozwiązanie.

http://imageshack.us/a/img89/4302/d2fc.jpg
Taki właśnie był efekt naszej genialnej decyzji. Byliśmy w stanie oczyścić drogę z mniejszych kamieni, ale niektóre stawiały niezrozumiały opór i musieliśmy kluczyć między nimi. Te przynajmniej stały w odpowiednich odległościach. Kilkaset metrów dalej (zdjęcia brak) trafiliśmy na takie, których ominąć już się nie dało i musieliśmy się wycofać.

Jeśli mam być szczery, to do dziś nie wiem, po cholerę w ogóle jechaliśmy do tego wąwozu. Chyba dlatego, że miał być ładny (nie był). Ponadto podejrzewaliśmy, że wąwóz mógł dokądś prowadzić. Potwierdził to Gruzin pędzący do kapliczki znajdującej się na końcu usłanej kamieniami drogi. W biegu powiedział, że jest druga, lepsza droga, której używają pogranicznicy. No więc powtarzając wcześniejszy błąd pojechaliśmy obczaić tę drogę.

http://imageshack.us/a/img801/1834/orh5.jpg
Nowa droga pięła się mocno do góry żeby ominąć nieszczęsny wąwóz i z najwyższego punktu powinno być widać przy dobrej pogodzie Kazbek (nie było widać). Przypomniało mi to knajpki w Kazbegi, które szczyciły się tym, że nie widać z nich Kazbeku (był za chmurami). Wielka mi rzecz! Z Warszawy też Kazbeku nie widać, a jakoś nikt się tym nie chwali...

Podjazd nie był trudny, choć drogę zaśmiecały duże ilości kamieni. Ciekaw byłem jak będzie się tędy zjeżdżać w drodze powrotnej, bo momentami było stromo, a kamienie oczywiście leżały też na zakrętach (bo czemu miałoby być łatwiej?). Póki co jechaliśmy jednak do przodu, gdzie też czekały nas zjazdy.

http://imageshack.us/a/img17/1261/93ye.jpg
W rzeczywistości nie było aż tak dramatycznie, jak na zdjęciu, ale miękka nawierzchnia wymieszana z kamieniami wielkości melonów nie ułatwiała mi zdania.

http://imageshack.us/a/img109/751/w1gn.jpg
Żeby nie było nudno zrobiłem to, co umiem najlepiej. Wyjebałem się (tak, tak, używałem TYLNEGO hamulca). Artur oczywiście przejechał (ale nie martwcie się, w późniejszych częściach też będzie miał swoje pięć minut :devil:)

http://imageshack.us/a/img593/5867/ve0l.jpg
Cały ten wysiłek służył tylko temu, by zjechać do tej dolinki. A potem trzeba było wrócić.

http://imageshack.us/a/img443/718/b7zg.jpg
O, tutaj widać podłoże na tym zakręcie, na którym zjeżdżając zaliczyłem glebę (wjeżdżać zresztą też :-)).

Po wąwozie Truso przyszła kolei na przejazd przez główny grzbiet Kaukazu i udanie się do Szatili.

http://imageshack.us/a/img20/5742/ib5w.jpg
Przejazd przez Przełęcz Krzyżową nie wyróżniałby się niczym szczególnym, gdyby nie fakt, że padał lekki deszcz i na drodze pojawiła się cienka warstwa błotka. Inaczej ten jedyny pozbawiony asfaltu fragment Gruzińskiej Drogi Wojennej byłby nudny (niestety za jakieś dwa lata będzie - prace nad położeniem bitumenu trwają).

http://imageshack.us/a/img541/1305/s66p.jpg
Po drugiej stronie. Artur w tle z tym brzydkim budynkiem z mozaiką, przy którym wszyscy robią sobie zdjęcia. Wszyscy, ale my nie!

http://imageshack.us/a/img829/6606/qjl3.jpg
W tym miejscu sprawiedliwości stało się zadość, bo wreszcie Artur zaliczył jakąś glebę (widzicie ten łuk wyrzeźiobny w żwirze? to właśnie jego dzieło). Niby zwykła gleba postojowa, a jednak zatrzymała nas na miejscu na całe pół godziny, bo... DRka przestała przenosić napęd na koło :-)

To ci heca, szósty dzień wyjazdu, wszystko idzie jak z płatka, a tu nagle gleba przy 5km/h i motocykl przestaje działać. No cóż, trzeba go obejrzeć. Oglądamy i oto co widzimy:
a) sprzęgło? działa, wysprzęgla.
b) gaz? kręci silnikiem aż miło.
b) biegi? wchodzą wszystkie, po wrzuceniu łańcuch ładnie przeskakuje.

Tylko co z tego? Artur wrzuca jedynkę, odpuszcza sprzęgło, kręci silnik do 6k obrotów, a motocykl stoi w miejscu. Potem to samo robi na trójce i piątce. Niezłe jajo. Czyżby silnik się spierdolił? Od takiej gleby?! Niemożliwe... No, ale co zrobić? Trzeba będzie zdjąć pokrywę i zajrzeć do środka.

Nim jednak do tego dochodzi Artur dzwoni do Sebastiana ze Stajni Motocyklowej i streszcza problem. To nasza ostatnia deska ratunku. Po krótkiej rozmowie Seba dochodzi do wniosku, że jedyne co się mogło stać - skoro wszystkie wcześniej wspomniane elementy działają sprawnie - to że od uderzenia zeskoczyła jedna z tarcz sprzęgła i przestały się kleić (sory stary, jeśli powiedziałeś coś innego, ale tak to zapamiętałem :-)). Więc jednak trzeba otwierać. Rzecz dzieje się w Ananuri, koło Zalewu Żinwali, jest już po 19-tej, więc nie możemy liczyć na jakiś warsztat mechaniczny. Niestety nie mamy kluczy żeby zdjąć pokrywę kosza sprzęgła. Idę więc do straganów przy ruinach zamków by namówić kogoś do pożyczenia takich kluczy albo podpowiedzenia gdzie znajdę stację benzynową sprzedającą takie klucze (6-tki bodajże). Już wszystko mam ugadane, facet ma jechać zaraz do domu poszukać kluczy, a tu nagle Artur macha do mnie ręką i pokazuje, że już wszystko okej.

Co się okazało? Zadzwonił do niego Sebastian i kazał mu sprawdzić czy ma luz na sprzęgle. Oczywiście nie miał. Linka zakleszczył się w tej tulejce, którą reguluje się napięcie linki przy klamce (czy toto ma jakąś nazwę?) i w efekcie nawet po odpuszczeniu sprzęgła silnik był cały czas wysprzęglony. Ot i cała tajemnica uszkodzenia silnika przy glebie parkingowej. Możemy jechać dalej :-)

Daleko jednak nie zajeżdżamy, bo wkrótce zastaje nas noc (dziwne, co?) i trzeba szukać miejsca na nocleg. Po chwili wahania decydujemy się wrócić w okolice miejsca gleby i tam poszukać kawałka płaskiej ziemi. W czasie postoju pod mostem widziałem idealne miejsce (płaskie, zielone, przy wodzie), ale po ciemku nie wiemy jak tam dojechać (wyjazd z rzeczki dzielącej nas od miejscówki jest zbyt stromy, by próbować go pokonać w nocy), więc rozbijamy się zaraz przy drodze.

Poranek jest przepiękny. Budzi nas powoli, acz zdecydowanie, padający deszcz oraz kałuża wody na dachu namiotu. Kilka razy przestaje i znów zaczyna padać. Konsultujemy się z centrum meteorologicznym w Polsce i okazuje się, że dziś ma nie padać tylko w Batumi, a w kolejnych dniach mokro będzie w każdym miejscu, które choć troszkę interesuje nas w Gruzji. Już teraz wiemy dlaczego Gruzja to kraj słońca.

W takiej sytuacji nie pozostaje nam nic innego, jak zmienić plany i zamiast moknąć i wkurwiać się przez kilka dni stwierdzamy, że pora na plan C. Jedziemy do Iraku, a co. Tam na pewno nie pada!

Wcześniej musimy jednak dojechać do granicy tureckiej, a to nie takie proste, bo Gruzini jeżdżą jak totalni debile. Nie, nie chodzi o fantazję. Jeździłem motocyklem po Indiach i wiem co to znaczy fantazja kierowców. Gruzin za kółkiem to po prostu bezmózgi kretyn. Pędzi na złamanie karku, wyprzedza cztery auta pod górkę na ślepym zakręcie, mija cie o kilka centymetrów przy 120km/h mimo iż ma do dyspozycji cały lewy pas i takie tam. Po tym wyjeździe jedno wiem na pewno: w Gruzji powinno się celowo dziurawić drogi, żeby zwiększyć poziom bezpieczeństwa.

http://imageshack.us/a/img580/8761/9q20.jpg
Do Turcji zamierzamy wjechać przejściem granicznym pomiędzy Posofem a Vale, którym wjeżdżałem do Gruzji na stopa w 2008 jadąc z Egiptu do Górskiego Karabachu. Przejście jest kompletnie zadupiaste, wtedy nie było na nim nawet asfaltu, a co najważniejsze prawie nie ma nim ruchu. Nasza droga do granicy wiedzie przez Gori, Borżomi i Achalciche, nad którym góruje świetnie zachowana turecka twierdza.

http://imageshack.us/a/img407/2466/qgye.jpg
W samym mieście czeka nas nielada niespodzianka. Na rynku (powiedzmy, że to rynek) trafiliśmy zupełnym przypadkiem do knajpki, która okazała się oferować najlepsze khinkali w Gruzji (obaj przyznajemy to jednogłośnie i wklepiemy każdemu, kto twierdzi inaczej ;-)). Naprawdę wyśmienite. A do tego duże i tanie. Jak chcecie to zaznaczę lokalizację tej knajpy na mapach googla i podeślę :-)

http://imageshack.us/a/img854/2789/5ovs.jpg
Stepanatsmida - Posof. Ok. 400 km (mapa nie pokazuje wąwozu Truso, bo według Google nie ma tam drogi).

Link do mapki: http://goo.gl/maps/l4l1J

No więc klamka zapadła. Jedziemy do Iraku, a dokładniej irackiego Kurdystanu. Przewinięcie Turcji planujemy na dwa dni, ale żeby nie było nudno mamy zamiar jechać pierw wzdłuż granicy armeńskiej, a potem irańskiej przez otoczone złą sławą tereny tureckiego Kurdystanu (te leżące w wysokich górach na południe od jeziora Van). Naszym celem jest miasteczko Silopi, jedne czynne przejście turecko-irackie.

Ps.
Fakt, przesadziłem z wagą Artura. Nie waży biedaczysko 70+ tylko chyba 67 (tak to było? ;-)). Ale tak naprawdę, co to właściwie zmienia? I tak miał łatwiej ;-)

Brambi
03.09.2013, 10:11
Elegancka relacja, czekamy czekamy ! Kurdystan jaaaa ciee !

PARYS
03.09.2013, 14:17
No nadawać nadawać!

Sławekk
03.09.2013, 19:41
jedziemy dalej :Thumbs_Up:

Tofel
04.09.2013, 18:11
Cieszy mnie wasze zainteresowanie tematem, więc powoli siadam do pisania kolejnej części!

kris2k
04.09.2013, 18:43
OK, to parzę kawkę!

Andrez
10.09.2013, 10:45
Jakoś baaaardzo powoli siadacie...

Tofel
10.09.2013, 19:12
Posof - Kars - Igdir - Dogubayazit - Van - Hakkari - Sirnak - Cizre - Silopi [3 dni]

Z opóźnieniem spowodowanym trującym dupę przeziębieniem (ciągle trwa) jedziemy dalej!

Jak już wspomniałem jechaliśmy do Iraku, gdyż nie w smak były nam gruzińskie deszcze. Zanim jednak dostaliśmy się w zasięg piekarnikowych mas powietrza znad Pustyni Syryjskiej musieliśmy przedostać się przez mokrą zawiesinę utrudniającą życie w Gruzji. Tak naprawdę w samej Gruzji nie było jeszcze tragedii, bo deszcz padał tylko, gdy siedzieliśmy w namiocie, ale w momencie dojeżdżania do granicy tureckiej zaczęło lekko mżyć. W takiej sytuacji wiadomo, że nie wiadomo co robić :-) Zatrzymywać się i ubierać w kondomy, kisić się w nich w małym deszczyku, tylko po to by za chwilę rozbierać się na wkurwie z powodu potnej kąpieli czy też olać cały ten cyrk i mieć nadzieję, że deszczyk to tylko chwilowa i lokalna anomalia, którą z ubrań wysuszy pęd powietrza? Jako pracownicy sektora bankowego wybraliśmy opcję bezpieczniejszą. Na usprawiedliwienie mamy fakt, że wszędzie wokół padało dosyć mocno, więc szansa, że zaraz wjedziemy pod jakąś chmurę była duża.

Przejście graniczne niewiele zmieniło się od 2008 roku. Choć położono na nim asfalt i nie trzeba już było jeździć po błotnych koleinach, to ruch pozostał minimalny. Obsługa uśmiechnięta, o nic nie pytała i bagaży nie sprawdzała. Tylko gość w okienku sprzedającym wizy nie chciał mi zamiast 10$ reszty wydać 100$, ale cóż, nie każdy musi być dobrze wychowany ;P

Za granicą zaczęło się to, na co w głębi ducha liczy każdy tuman ubrany w kondom. Zaczęło padać :-) Mieliśmy więc poczucie, że podjęliśmy słuszną decyzję, a nasze mózgi nie są do końca skreryniałe z powodu wykonywanego zawodu. Dróżka była urocza, prawdziwie górska, pięła się serpentynami coraz wyżej ku tonącemu w mgłach Olimpowi. To była naprawdę niezła mgła! Sprawiła mi dużo przyjemności, bo momentami ograniczała widoczność do jakiś 20 metrów. Mgła, serpentyny i krople wody na szybce, które co chwila trzeba było wycierać manualną wycieraczką sprawiły, że był to naprawdę przyjemny odcinek.

http://imageshack.us/a/img809/2487/9ell.jpg
Niestety skończył się w momencie dojechania do przełęczy. Potem było nudno - mgła zniknęła, wyszło słońce, a zakręty stały się łagodniejsze. Zwróćcie uwagę jak cieciowato wyglądamy w tych kondomach. Zaprawdę, za każdym razem, gdy zakładałem te germańskie ciuchy wstyd mi było za siebie!

http://imageshack.us/a/img18/5084/8x3q.jpg
Gdzieś w oddali pozostały chmury, no i robiło się zimno, więc kosmicznych wdzianek nie zdejmowaliśmy.

http://imageshack.us/a/img845/7766/j0nz.jpg
Jazda przeciągnęła nam się długo w noc (a jakże by inaczej?!), no i oczywiście jak już tylko poważnie się ściemniło z nieba lunęły na nas hektolitry wody (bo czemu miałby być miło i przyjemnie?). Przez jakiś czas staraliśmy się wytrzymać w tej sytuacji i jechać dalej, ale sami wiecie jak to jest. Ciemno, zimno, mokro to się człowiekowi szybko odechciewa, tym bardziej, że i tak już była noc więc należałoby spać, a nie jechać bez sensu. Ha! Żeby tylko jeszcze mieć się gdzie rozbić. Na szczęście przydażyła nam się stacja benzynowa otoczona murkiem, za którym niczym parówkowi skrytożercy ukryliśmy się przed wścibskimi oczyma.

http://imageshack.us/a/img809/4877/4dqp.jpg
UWAGA! Lokowanie produktu!
Tak właśnie wyglądały nasze opony, rzekomo Mud + Snow (wyjaśniło się przy okazji, że wieczorem motocykl ślizgał się z innych powodów niż nagły brak powietrza w oponie, o co zacząłem go podejrzewać). Artur twierdził, że bieżnik działa dobrze tylko, jeżeli oba warunki występują łącznie, a że tu był tylko mud to efekt był taki, a nie inny. Ale ja mu nie do końca ufam (nabiera mnie, co?) i chyba napiszę zapytanie do producenta o co kaman.

http://imageshack.us/a/img708/1157/adq0.jpg
Szerokoplanowy Widok na opony Hai... nie no, zdradzę jaka to firma ;-)

http://imageshack.us/a/img109/3333/a9cw.jpg
Poranne suszenie łachmanów.

Dalsza droga wiodła przez prześliczne górskie tereny, które coraz bardziej przypominały mi Iran - w dużej mierze górzysty i pustynny właśnie. Rozmaite, mniej lub bardziej dramatyczne formacje, sucholubna roślinność i droga wijąca się między wzgórzami. No i wreszcie było ciepło :-)

http://imageshack.us/a/img854/1607/nnkj.jpg
Wschodni klasyk, znany chyba wszystkim :-)

http://imageshack.us/a/img4/4906/bnqu.jpg
Iran jest tuż tuż. Jeszcze tylko kilkanaście kilometrów do Dogubayazit i można by probówać przekraść się jakoś do Maki, a potem uderzać na Tabriz, a dalej Teheran, Esfahan, Jazd, Góry Zardkuh! Eh, pojechało by się motocyklem do Iranu, oj pojechało!

A propos motocykli. Póki co jadą jak złoto, nic się nie psuje i nawet gumy nie chcą złapać (choć na asfalcie to w sumie o gumę ciężko - zresztą na dojazdówkę trzeba było założyć szosówki, a 50/50 wysłać na miejsce pocztą). Zadziwia spalanie. Póki co jest znacznie, ale to znacznie niższe niż zakładaliśmy. Na odcinku od granicy gruzińskiej do okolic jeziora Van mój KLR spalił 3.46L/100km! Aż trudno mi w to uwierzyć (nie to żebym się martwił takim spalaniem w kraju, gdzie litr paliwa kosztuje 8.6 pln), choć z drugiej strony przed wyjazdem Szparag wyregulował mi gaźnik, moto jest całkiem nowe (w tym momencie miało jakieś 13kkm na liczniku), a ja nie go nie żyłuję i staram się trzymać obroty w okolicach 4-5 tysięcy. Artura DRka pali trochę więcej, ale też nieźle. Na tym odcinku chyba 3.8L/100km. Do tego maksymalne spalanie na wyjeździe nie przekraczyło jeszcze 4.6L/100km i naprawdę nie wiem jak ludzie mogą jeździć po takich krajach jak Turcja na Afrykach ;-)

No, ja tu się znów rozmarzam i rozgaduję o tematach pobocznych, a w miejscu zrobienia tego zdjęcia wydarzyła się straszliwa historia. A było to tak, że robiłem właśnie zdjęcie z drutami elektrycznymi w tle (cholernego pagóra nie dało się w żaden sposób usunąć z kadru), gdy Artur stwierdził, że jedzie dalej. No cóż, jak chce, to niech jedzie, dogodnię go (choć trochę zdziwiłem się, bo byłem dopiero w połowie fotografowania). Pojechał więc, a ja wróciłem do cykania. W końcu wsiadłem na motocykl i jadę dalej. Jadę, jadę, a gościa nie widać. Jak na nasze prędkości przelotowe cisnę zdrowo, bo ze 110km/h, wypatruję go na horyzonecie, ale nigdzie żadnego motocykla nie widać. A to pędrak! - myślę sobie - zdrowo pocisnął. Pewnie myśli, że go nie dogonię! Odkręcam więc trochę mocniej i pędzę w kierunku Dogybuayazit. Im bliżej jestem tym bardziej zaczynam się wkurzać, że nigdzie Artura nie widać. Zastanawiam się czemu to bydle praskie pędzi tak bez sensu. Co chce w ten sposób osiągnąć?! Miarka przebiera się, gdy dojeżdżam do rogatek miasta i pierwszego skrzyżowania. No to już absolutna przesada! Zabiję gnoja! Wiem, gdzie mam jechać, ale to po prostu głupie, żeby nie poczekać na kogoś przed skrzyżowaniem! Opieram się pokusie zapytania lokalnych urwisów czy nie widziały białasa na motocyklu (mój turecki nieco słabuje, pewnie dlatego) i jadę dalej, w kierunku Van. Mijam jedną stację bezynową i drugą. Nic. W końcu nie wytrzymuję, zjeżdżam na bok i wyciągam telefon. I co? No nic, gość oczywiście nie odbiera. No bo po co miałby odbierać? Dzwonię kilka razy i sprawdzam mapę. Za kilka kilometrów kolejne skrzyżowanie, skręt w lewo i odbicie z głównej drogi. Jak tam go nie będzie, no to jakaś zupełna klapa. Chyba pojadę dalej sam, skoro takie jaja robi... Na skrzyżowaniu oczywiście pusto. Fala gniewu i oburzenia jest tak duża, że macham na nią ręką, parkuję motocykl, kładę się w jego cieniu i od czasu do czasu próbuję dzwonić do cwaniaka.

W końcu jest, odbiera. I co się okazuje?! Że biedak jest na pierwszym skrzyżowaniu w Dogubayazit, że kiedy mówił, że jedzie to dodał, że zrobić zdjęcie (i zjechał 100 metrów dalej z głównej drogi, by zrobić fotę z Araratem bez drutów w tle), ja tego oczywiście ani tego nie usłyszałem, ani go nie zobaczyłem na poboczu - wszak pędziłem by go dogonić - i że gonił mnie przez całą trasę do Dogubyazit zastanawiając się po cholerę tak szybko jechałem... :-)

http://imageshack.us/a/img191/7484/ifrq.jpg
Jęzory lawy kilkanaście kilometrów na południe od Dogubayazit.

http://imageshack.us/a/img821/8482/hsya.jpg
Jeden z nielicznych zabytków po drodze, które chce nam się fotografować. Niestety czynny tylko do 17-tej jak powiedział nam spotkany w sklepie strażnik tegoż obiektu. To Hoşap Kalesi w miejscowości Güzelsu (co, jeślii mnie mój turecki nie myli znaczy piękna woda ;-))

http://imageshack.us/a/img546/1894/foox.jpg

http://imageshack.us/a/img109/5484/hr3r.jpg
Domki u stóp twierdzy.

http://imageshack.us/a/img11/6570/oemk.jpg
Patrząc na zachód.

http://imageshack.us/a/img17/8452/hsuy.jpg
Historyczny nocleg, na którym utwierdzamy się w przekonaniu, że zmiana planów to był świetny pomysł, że w Iraku na pewno będzie zajebiście, że może nawet zostaniemy tam do końca Ramadanu by uczestnić w święcie Eid, kiedy wszyscy dostają pierdolca z powodu faktu, że można jeść, pić i seksić się kiedy dusza zapragnie, a nie tylko w nocy :-)

http://imageshack.us/a/img818/5438/ax33.jpg
Najwyższa przełęcz na dotychczasowej trasie ;-) Gdzieś przed Baskale. Generalnie od tego momentu zaczynały się "hardkorowe" tereny kurdyjskie. Gdy tylko mówiliśmy, że jedziemy do Iraku wszyscy nasi rozmówcy wpadali w zachwyt. Azadi Kurdistan! Wolny Kurdystan! Powtarzali z wyczuwalnym uniesieniem w głosie. Dla nich to właśnie nie był żaden Irak, tylko Kurdystan. Ziszczony sen o własnym, de facto, niepodległym państwie, w którym nikt nie mowi im co mają robić czy jakim językiem mówić. Ale pomińmy te wzniosłe hasła, dla nas Azadi Kurdistan to był po prostu dobry sposób na darmową herbatę, albo i cały posiłek :-)

http://imageshack.us/a/img854/9296/f42b.jpg
Turcja jest przede wszystkim eko!

http://imageshack.us/a/img4/1553/4wrp.jpg
Gdziś w okolicach Hakkari leżących już rzut beretem od granicy Iraku. Było tu więcej posterunków wojskowych, przy których nie wiedzieliśmy się śmiać czy płakać. No bo co sądzić o czekpoincie, na którym siedzi kilku znudzonych gołowąsów z kałachami, którzy zamiast poszukać tureckiej wizy albo strony z danymi osobowymi oglądają ukraińskie pieczątki i "mądrze" kiwają głową i coś mruczą pod nosem? Albo patrzą na stronę ze zdjęciem i mi dają paszport Artura, a jemu mój? Jak bardzo trzeba mieć na wszystko wyjebane albo być totalnym kretynem by się tak zachowywać? Choć szczytem był chyba gość, który zagrodził nam drogę malutkim wózeczkiem do przewożenia towarów (takim jak czasem rozwożą produkty w hipermarketach), na którym leżał pojedyny worek z piaskiem. Nawet my, z naszymi umiejętnościami, pokonalibyśmy tak banalną przeszkodę. Widać kurdyjscy partyzanci są tak dobrze wychowani, że nie trzeba rzeczywistych blokad, bo i na takiej grzecznie się zatrzymają. Wszystkie te szopki z posterunkami miały jedną zaletę: wyraźnie pokazywały, że rejon jest bezpieczny, skoro wojskowym nie chce się nikogo dokładnie kontrolować, a ich twarze wyrażają dosyć zaawansowane poziomy znudzenia i wyuczonej bezmyślności. Tak, tak, piszę tak o nich, bo po prostu było to wkurzające, że trzeba było na tych czekpointach wyciągać czasem paszporty, żeby sobie je dla formalności pooglądali. Przy 36*C to naprawdę upierdliwe :-)

http://imageshack.us/a/img541/5319/85bu.jpg
Dalszy ciąg kanionu w okolicy Hakkari. Generalnie ten odcinek drogi był baaardzo urokliwy, jako że droga leciała wdłuż rzeki przez kilkadziesiąt kilometrów. Widać, że dawno dawno temu sporo się tu w sensie tektonicznym działo.

http://imageshack.us/a/img716/9563/xbkv.jpg
I jeszcze jedna fotka kanionu, a co!

http://imageshack.us/a/img59/6105/xr18.jpg
Mniej więcej od tego miejsca zacząłem się zastanawiać czy słońce na pewno jest lepsze od deszczu :-) Mimo iż od Iraku dzielło nas pasmo gór, które teoretycznie powinno powstrzymać gorące powietrze, to jednak tak się nie działo (a przynajmniej nie tego dnia). Na każdym odpoczynku czułem się jakby stał przy otwartym piekarniku, choć temperatura oscylowała tylko w okolicach 36*. W takiej sytuacji nie pozostawało nic innego jak jechać dalej, by pęd powietrza choć odrobinę obniżał odczuwalną temperaturę.

http://imageshack.us/a/img90/6251/oaez.jpg
Jedna z licznych przełęczy na drodze z Hakkari do Sirnaku. Zbyt licznych. Byliśmy pewni, że nigdy nie dojedziemy do tego Iraku, bo co chwila trzeba serpentynami wjeżdżać na kolejną przełęcz. Droga przez większość czasu była niezła i szeroka (choć tylko z jednym pasem w każdą stronę), ale były momenty, kiedy biegnąc przez jakąś zapomnianą przez wszystkich wioskę kurdyjską nagle traciła asfalt albo zwężała się do szerokości 2 metrów. Wyglądało to dosyć dziwnie, bo ni stąd ni z owąd człowiek nagle teleportował się na koniec świata (zdjęcia brak). Ciężko mi jednak stwierdzić czy bardziej byliśmy zszokowani my czy mieszkańcy tych wiosek.

http://imageshack.us/a/img194/3583/gfcl.jpg
Koniec dnia, a Sirnaku jak nie widać, tak nie widać. Tereny za to stawały się coraz ciekawsze, choć niestety stało się dla nas jasne, że tego dnia nie damy rady wjechać do Iraku. To znaczy, niby byśmy dali, ale dopiero w nocy. A że droga przez góry w upale dała nam się trochę we znaki (choć zrobiliśmy może tylko 350 albo 400 km) stwierdziliśmy, że trudno, co robić, prześpimy się jeszcze jedną noc na terenie Turcji.

Jak pomyśleli, tak zrobili i następnego dnia rano na luzie ruszyli do granicy. Jako że po prawej rozciągała się Syria uważnie wypatrywaliśmy jakiś działań wojennych, ale nic się nie działo (potem dowiedzieliśmy się dlaczego: a mianowicie syryjscy Kurdowie weszli w sojusz z Assadem w zamian za co ten sprzedał im tereny, które wg. nich wchodzą w skład historycznej krainy kurdyjskiej). Musieliśmy więc obejść się smakiem. Nic to jednak, Irak był tuż tuż o czym informowały stojące przy drodze zabytkowe tureckie czołgi ;-) (zdjęcia ponownie brak)

Otoczenie granicy przypomniało mi podobne miejsce w innym kraju, a mianowicie miasteczko Hairatan na północy Afganistanu. Tak samo Mad Max'owo pustynny krajobraz, setki porzuconych, zepsutych i rdzewiejących na piasku ciężarówek, powietrzne pełne smaru i spalin, wszechobecny syf. Było trochę tak, jakby apokalipsa znisczyła całą planetę omiajać Irak i teraz te kilka tysięcy ciężarówek pełnych rozmaitych dobór zszabrowanych z resztek świata, próbowało przedostać się w kierunku Bagdadu (później dowiedzieliśmy się, że po każdej stronie jednorazowo czeka na odprawę jakieś 15 000 gruzawików). No, może przesadzam trochę z tym post-apokaliptycznym klimatem, ale stan techniczny i ilość złomu, który czekał na przejazd przez granicę albo stał na poboczu była zadziwiająca :-)

Bliskość irackiej granicy działała pobudzająco, podobnie jak nieznajomość procedur. Ale co tam, w takich wypadkach niewiedza bywa najlepszaą tarczą :-) Zaraz przy tureckim szlabanie chłopiec proponował, że wypełni za nas jakieś druki. Jako, że wiązałoby się to z płatnościami, a my nie wiedzieliśmy co to za druki postanowiliśmy je zupełnie olać (i dobrze, bo nikt nas o nie nie pytał). Co ciekawe na ostatnim czekpoście po stronie tureckiej babsztyl z budki zapytał nas o... zielone karty. Ciekawa metoda: sprawdzać czy ktoś ma ubezpieczenie ważne na terenie kraju, gdy wyjeżdża, a nie wjeżdża :-)

No dobra, więc opuściliśmy już Turcję. Przed nami rozpościera się most na Tygrysie, za którym leży nasza "ziemia obiecana". Jako, że nie strzelają, jedziemy dalej ;-) Przejście wygląda zupełnie normalnie, choć ludzi z bronią znacznie więcej niż po stronie tureckiej. Stajemy przy jakiś TIRach zaraz przy szlabanie, ale po zerknięciu na nasze paszporty każą nam jechać dalej, po wizy. Jedziemy więc pod biuro, w którym na odprawę na ławkach czeka kilkadziesiąt osób. Dzięki zbrojom wszyscy patrzą na nas jak na kosmitów :-) To jednak za mało by nas wystraszyć, bo w środku pełną parą działa klima (kto toczył się na motocyklpu przy 40*C wie o co chodzi). W okienku mówią po angielsku i od razu biorą od nas paszporty, które oczywiście lądują na szczycie kupki już oczekujących. Nie ma to jak być gościem w muzułmańskim kraju :-) Nie mija nawet kilka minut i komputerowy, damski głos wyczytuje Artura imię i nazwisko (muszą mieć skurczybyki dobry soft, bo prawidłowo przeczytało "sz" w jego nazwisku, podobnie zresztą jak później "ł" w moim imieniu), a po chwili moje. Chwila czekania i już mamy wizy (bezpłatne, do 14 dni pobytu). Szkoda tylko, że znów musimy wyjść do piekarnika...

Dalsza droga przez przejście zaczyna nieco kluczyć, ale na szczęście są znaki po angielsku, a gdy pojedziemy źle żołnierze machają do nas rękami i pokazują właściwy kierunek. W końcu dojeżdżamy do kolejnego punktu. Podchodzi do nas mówiący po angielsku gość, każe podprowadzić motocykle i zaczynają się oględziny techniczne. Dwóch typów lata wokół pojazdu notując markę, pojemność, kolor, numer VIN od czasu do czasu upewniając się czy prawidłowo wszystko rozumieją. To jedyna granica, na której ktokolwiek interesuje się rzeczywistym pojazdem, a nie tylko jego papierami (na dowód chyba ani razu nie spojrzeli). Gdy dokument jest gotowy jeden z typów zabiera nas do archiwum, gdzie wprowadzają dane motocykli do komputera. Szybka wymiana pieniędzy w poblskim banku (kurs gorszy niż oficjalny, ale bez tragedii) i wygląda na to, że możemy już jechać. Choć nie, jednak nie. Koleś w archiwum zapomniał nam dać jakiegoś kwitka (tak samo jak i kolesiowi w kolejsce przed nami - może to część procedury?), bez którego nie pojedziemy. Gdy mamy wszystko pogranicznicy mówią jeszcze tylko, że gdyby nas ktoś zatrzymał i chciał zobaczyć dowód rejestracyjny, to mamy mu pokazać świstek po kurdyjsku z danymi motocykla, który wypisali i po problemie. Wreszcie możemy jechać!

Klucząc kolejnymi uliczkami wyjeżdżamy po chwili z przejścia. Z nieba leje się żar, rozedrgane powietrze uniemożliwia dojrzenie horyzontu. Mordy nam się cieszą, bo udało nam się bez problemów przekroczyć granicę, a przed nami czeka cudowne nieznane :-) Jedziemy powoli po równym, dwupasmowym asfalcie otocznym przez łagodne, żwirowe i suche wzgórza. Środkiem drogi biegnie rząd palm, a z prawej strony wyrasta co chwila stacja benzynowa otoczona chmarami tirów. Zjeżdżając na drugą z kolei, zastanawiamy się, jakim krajem okaże się Irak? Sposób w jaki zostaliśmy potraktowani na granicy był bardzo zachęcający. Co będzie dalej? Mamy zamiar zwalić się na głowię jakimś lokalsom za pośrednictwem CouchSurfingu i zobaczyć co mają do powiedzenia o tym dziwnym zakątku świata...


http://imageshack.us/a/img823/2584/gp7c.jpg
Posof - Silopi [ok. 1070 km]

Link do mapki: http://goo.gl/maps/vV8KG

Lewar
10.09.2013, 19:51
Kolego, przywracasz mi wiarę, że o wyprawie motocyklowej, da sie napisać ciekawą relację.
Aby zepsuć Ci humor, dodam tylko, że kiedyś, w pijackim zapewne szale - obiecałem publicznie, że pierwszemu, który dojedzie do Szatili i zrobi sobie fotkę na tle tablicy z nazwą miejscowości - postawię skrzynkę wódki. Byliśmy tam z Endrju w 2007. To żaden wyczyn ( Endrju wjechał tam z plecaczkiem ) ale widoki starych kaukaskich zabudowań warte trudu a i wódki szkoda...;)

mazeno
10.09.2013, 20:16
.........

Sławekk
10.09.2013, 20:42
Mam nadzieję, że nie każecie nam długo czekać !

PARYS
10.09.2013, 22:55
Kurde i tak po prostu se do Iraku wjechali? Ale cohones! Zajebiście znaczy.

Tofel
11.09.2013, 11:35
bartek - mialem to samo z paliwem w turcji. spalanie duzo nizsze (nawet do 10%) od sredniej krajowej - moze oni w tej cenie dokladaja na jakosci?


To chyba nie kwestia tureckiego paliwa, bo takie spalanie miałem na gruzińskim paliwie (na nim dojechałem w okolice jeziora Van). Poza tym na Ukrainie i w Rosji oba motki paliły poniżej 4L/100km.

Aby zepsuć Ci humor, dodam tylko, że kiedyś, w pijackim zapewne szale - obiecałem publicznie, że pierwszemu, który dojedzie do Szatili i zrobi sobie fotkę na tle tablicy z nazwą miejscowości - postawię skrzynkę wódki. Byliśmy tam z Endrju w 2007. To żaden wyczyn ( Endrju wjechał tam z plecaczkiem ) ale widoki starych kaukaskich zabudowań warte trudu a i wódki szkoda...

Ale my nie byliśmy w Szatili. Tam ponoć dobra droga prowadzi. No chyba, że mówimy o dojeździe do Szatili z Omalo. W takim razie jest to chyba wyczyn (widziałem gdzieś fotki z przejazdu rowerami i nie wyglądało to łatwo dla motocykla, kolesie często musieli rowery brać na plecy). Takiemu, który to zrobi, to można wódkę postawić :-)

Dzieki za miłe słowa :Thumbs_Up:

mazeno
11.09.2013, 13:02
.........

plaku
12.09.2013, 21:12
Zaprawdę, za każdym razem, gdy zakładałem te germańskie ciuchy wstyd mi było za siebie!......za ten tekst już CIE lubie nawet bardzo!;)

herni
12.09.2013, 21:34
fajna ta relacja ...

Tofel
22.09.2013, 23:38
Silope - Zakho - Amedi - Soran - Rawanduz - granica irańska - Rawanduz - Sulejmanije - Halabdża - Kirkuk - Arbil - Mosul - Silope [7 dni]

Wybaczcie długą przerwę, ale sami wiecie jak chujowo żyje się w mieście i jaka niechęć potrafi człowieka najść do wszystkiego (z pisaniem włącznie), kiedy się tu się przebywa. Wiedzcie też, że już trochę zapomniałem co i kiedy my w tym Iraku robiliśmy, ale mimo to może coś uda mi się napisać ;-)

Wydaje mi się, że jeszcze w Gruzji ustaliliśmy, że zwalimy się na głowę jakimś lokalsom wytropionym za pośrednictwem CouchSurfingu żeby dowiedzieć się jak to w tym Iraku się naprawdę żyje. Wiedzieliśmy, że jakiegoś strasznego hardkoru nie ma, bo trochę ludzi już na miejscu było i wróćiło w jednym kawałku (na HUBB są jakieś mini relacje; była też jakaś Polka razem z niemieckim partnerem w drodze dookoła świata), ale jak się tam żyło na co dzień, czym zajmowali się ludzie, czy wojna jakkolwiek do nich docierała czy nie, tego nie wiedzieliśmy.

Zwalenie się na głowę wyglądało to tak, że do każdego kto nie wyglądał na wariata lub samotnego faceta po 40-tce wysyłaliśmy ten sam tekst, z którego wynikało, że jesteśmy mega zajebiści, więc poświęcony nam czas nie będzie straconym (o tym, że to kłamstwo wiedzieliśmy tylko my ;-)).

Na pierwszy ogień poszło przygraniczne Zakho. Dahlia, nieźle mówiąca po angielsku, zapowiadała się zachęcająco (w sensie merytorycznym oczywiście), bo miała nas umówić z kimś, kto wie wszystko o historii Kurdystanu i będzie mógł nam opowiedzieć dawne i bieżące dzieje tego kawałka świata. Po cichu liczyliśmy też, że oszczędzimy na hotelu, bo Dahlia zabierze nas do siebie. Nie wiem czy to przez nasze blade ryje, mizerną tężyznę fizyczną, mało wypasione motocykle czy z powodu jakiś mniej ujmujących dumie przyczyn tak się nie stało i wylądowaliśmy w hotelu w centrum miasta. To było jedyne co mogła dla nas zrobić. Później, gdy już wyjeżdżaliśmy z Iraku okazało się, że miała jakieś problemy rodzinne. Mieliśmy nadzieję, że następnym razem pójdzie lepiej.

O hotelu warto napisać tylko jedną rzeczy: gościli w nim zaskakująco ciekawi Arabowie ze Szwecji, którzy prezentowali bardzo ekscytujący, dla takich korpoluchów jak my, sposób życia (w wielu sensach będący jego odwrotnością, a więc naszym mniej lub bardziej skrytym marzeniem). Ale o tym za chwilę. Pierw miasto, bo jako że było pierwsze i mieliśmy dzień odpoczynkowy to się chwilę po nim poszwędaliśmy.

Po pierwsze spokojne. Żadnych strzałów, płomieni na horyzoncie, ludzi z mordem w oczach czy nadmiaru czekpointów. O tym, że jesteśmy w Iraku przypominały tylko wiszące gdzieniegdzie flagi kurdyjskie, małe oddziały patrolowe z długą bronią oraz niemiłosierny upał. Gdyby nie to, mógłby to być dowolny inny kraj regionu.

Samo Zakho było typowo bliskowschodnią, pozbawiona smaku mieścina z chaotyczną, niedokończoną zabudową, często w stanie surowym. Z rynsztokami na wielu mniejszych uliczkach, górami śmieci w rzece, wśród których brodzą dzieci oraz krawężnikami wysokimi na 30 cm. Ot, standard w tych częściach świata. Ciekawiej natomiast wyglądały zachowania ludzi. Tu bowiem po raz pierwszy wyodrębniliśmy jednostkę chorobową, którą nazwaliśmy "syndromem kurdyjskim" (Amerykanie już pisali do nas z prośbą o dokładniejszy opis, bo jako że choroba rozprzestrzenia się na coraz to nowe kraje, chcą ją dodać do DSM VI).

Jako że był Ramadan to w ciągu dnia było w miarę pusto, a życie zaczynało się na dobre koło 19:30, kiedy to kończył się post, najwięcej chorych mogliśmy obserwować w nocy, kiedy ludzie wylegali na ulice. Na podstawie tych obserwacji udało nam się stworzyć listę objawów osiowych. By stwierdzić obecność "syndromu kurdyjskiego" u chorego muszą występować przynajmniej trzy objawy:

1) Jeżeli chory ma auto porusza się tylko autem. 90% czasu poruszania przypada nie na jazdę, ale na w o ż e n i e s i ę.
2) Po wyjściu z auta chory nie jest w stanie przejść więcej niż 10 metrów.
3) Chory jest w stanie parkować jedynie na wprost knajpy, sklepu lub innego przybytku, który chce odwiedzić.
4) Jeżeli nie ma akurat wolnych miejsc parkingowych chory będzie jeździć w kółko aż takie znajdzie lub zużyje całe paliwo.
5) Chory, nawet poruszający się dobrej klasy autem terenowym/SUV, zwalnia poniżej 10km/h nawet przy pokonywaniu niewielkich (do 15 cm wysokości) progów zwalniających.

Według naszych estymacji zarażonych w samym tylko Kurdystanie jest około 60% ludności, a jeżeli chodzi o Polskę póki co choruje podobno tylko 40 osób (dziwnym trafem wszystkie z nich grają w "serialu" "Miłość na bogato"). I dzięki Allahowi, bo efekt epidemii był taki, że wieczorem niewiarygodne korki robiły się nie tylko w dużych miastach (Zakho jakby nie było jakieś 200 000 ludzi liczy), ale w zwykłych łańcuchowych wsiach, gdzie przy drodze stało kilkanaście sklepów. Wszyscy powoli niczym w transie krążyli po jedynej ulicy szukając wolnych miejsc (których oczywiście nie było), czekając aż ktoś wyjedzie z zajmowanego miejsca parkingowego (co oczywiście trwało bardzo długo) albo unikając zniszczenia zawieszenia przy pokonywaniu nadzwyczaj niebezpiecznych zwalniających. Niestety my nie byliśmy zarażeni i dla zachowania chorych mieliśmy niewiele zrozumienia (czytaj: chcieliśmy im wyrwać nogi z dupy przy samej głowie).

No, ale dosyć tych medycznych wypocin, bo tego pierwszego dnia nigdzie nie jeździliśmy. To znaczy jeździliśmy, ale nie motocyklami. Dwóch wcześniej wspomnianych Arabów (nie zdradzę ich imion na wypadek, gdyby Interpol regularnie inwigilował forum AT ;-)) wzięło nas na przejażdżkę na kolację swoimi BWM 530, którym przyjechali ze Szwecji by je opchnąć na miejscu. I to nie tyle w Iraku, co w Bagdadzie. Oczywiście, gdyby nie fakt, że mieli naprawdę szerokie plecy nie dojechaliby nawet do stolicy, bo zachodnie blachy działają na tutejszych terrorystów (czytaj: biznesmenów - bo porywa się głównie dla kasy) jak magnes na opiłki żelaza i gdyby nie udało się dostarczyć okupu nasi znajomi skończyliby na półce u jakiegoś kolekcjonera głów. No, ale że takie znajomości mieli to jechali do Bagdadu (tak naprawdę, to mieli znacznie lepsze znajomości niż tylko to, bo znali i ludzi z kontrwywiadu/antyterrorki i z terrorki, czyli z Armii Mahdiego i z rządu). A w zasadzie mieli pojechać, bo na razie czekali na eskortę i cholernie się w Zakho nudzili. Szczególnie jeden z nich, który na dodatek, gdy nie kopcił zioła, bo był bardzo impulsywny i na herbatce wygadał nam się z czego żyje w Szwecji. Dla mnie, jako dla człowieka, który nigdy nigdzie nie był i żadnego większego przestępstwa nigdy nie popełnił (nie licząc przemytu narkotyków) były to opowieści wielce pasjonujące i podniecające mą wciąż młodą wyobraźnię. No bo jak można się nie zachwycać ludźmi, którzy kradną auta, a potem wjeżdżają nimi w wystawy sklepowe żeby ukraść to, co nie zostało zniszczone. Albo skimmują karty magnetyczne na bezobsługowych stacjach benzynowych. Albo napadają z plastikową bronią w ręku na punkt dystrybucyjny papierosów i zgarniają towar warty 1 milion dolców. Zupełnie jak w filmie, tyle że w tym wypadku główny bohater siedział przede mną, stawiał nam kebaby i herbaty :-) Tak nas wkręcił swoją opowieścią, że zaczęliśmy skrycie marzyć, żeby przemycili nas ze sobą do Bagdadu (wyobrażacie sobie? To by dopiero były wakacje i odpoczynek od korporacyjnej rzeczywistości ;-))).

Na marzeniach się niestety skończyło, bo późną nocą przyjechał po chłopaków typ z dosyć nieprzyjemną facjatą i zabrał ich do stolicy. Nie pozostało nam nic innego jak powłóczyć się jeszcze po mieście i zająć piciem (soków!) na sępa. Wyglądało to tak, że wystawaliśmy pod sklepem i czekaliśmy aż ktoś nas zaczepi i zacznie rozmowę. Jako że było gorąco szybko wysychało w gardle i wtedy delikwent pytał nas czy nie chcielibyśmy czegoś do picia. A że się oczywiście chcieliśmy, to sami wiecie co było dalej :-) Na usprawiedliwienie dodam, że nie sępiliśmy świadomie, ale jakoś samo tak wyszło.

Następnego dnia ruszyliśmy dalej. Celem była granica irańska, bo gdzieś wyczytałem, że niejaka „droga Hamiltona” lecąca tamże z miejscowości Rawanduz nie dość, że jest nadzwyczaj malownicza (nie była) to jeszcze jest niesamowitym osiągnięciem
inżynieryjnym (nie wyglądał na taką - i powiem wam więcej: Brytole zawsze umieją ładnie pisać o swoich pseudo wyczynach).

http://imageshack.us/a/img19/774/h4zi.jpg

Żeby nie było za nudno postanowiliśmy pojechać przez góry. Przed Rawanduz chcieliśmy zahaczyć o Amedi, czyli uroczo wyglądające na zdjęciach miasto położone na płaskim jak stół wierzchołku a la Góry Stołowe albo południowo-amerykańskie tepui.

Ale, żeby i taka przejażdżka nie była zbyt nudna chcieliśmy odbić w jeszcze mniejszą drogę lecącą blisko tureckiej granicy. Ta niestety była nieprzejezdna, bo żołnierze nie chcieli nas puścić twierdząc, że dalej to siedzą partyzanci Kurdyjskiej Partii Pracy (raczej prawda) i że by nas wystrzelali (raczej nieprawda). Jako, że wyjątkowo nie planowaliśmy odwiedzać partyzantów tym razem nie naciskaliśmy i grzecznie pojechaliśmy inną drogą.

http://imageshack.us/a/img27/609/33rr.jpg

Tak wyglądało ta całe Amedi, czyli jak w życiu bywa nie warte było funta kłaków.

http://imageshack.us/a/img571/97/97qd.jpg

http://imageshack.us/a/img96/354/vcx3.jpg

I jeszcze szeroki plan z miejsca, gdzie zjedliśmy chyba najdroższy posiłek podczas tego wyjazdu, bo kosztujący $15 na łebka (tak tak moi drodzy, Irak do tanich miejscówek nie należy). Było tak drogo, bo znaleźliśmy się w lokalnym „kurorcie” :-) Iracki kurort przydrożny wygląda tak, że mamy jakiś szeroki żlebik, którym płynie woda. A jak woda to i zielona trawa (rzadkość w tym kraju) i normalne drzewa (też rzadkość, bo większość jest sucholubna). Czasem z miejsca tego roztacza się na coś widok (tak było w tym wypadku), a czasem nie (tak było koło Rawanduz). W miejscu takim wyrastają restauracje, wokół których nawet w czasie Ramadanu tętni życie. A to powoduje wzrost cen.

Tu tylko uwaga o jedzeniu w knajpach w czasie postu. W Turcji i w Iraku rozwiązali to tak, że przybytki, w których można grzeszyć mają zasłonięte okna. Z jednej strony od razu wiadomo, gdzie można zjeść, a z drugiej strony osoby słabej woli, które postu przestrzegają nie są wystawiane na pokusę, której nie byłyby w stanie się oprzeć. I mułła syty i żołądek pusty, jak to mówią u mnie w mieszkaniu ;-)

http://imageshack.us/a/img822/6611/zt4h.jpg
Jak już pisałem samo Amedi okazało się pomyłką. No bo wiecie, rejon w którym cywilizacje (cywilizacje, a nie byle pastuchy) istnieją od tysięcy lat, kolebka ludzkości i takie idealne miejsce na osadę! Pionowe ściany, ujęcie wody, aż się prosi by wybudować tam osadę i lać po łbach każdego, kto wyciągnie rączki po nasze dobra. Logicznym więc wydaje mi się oczekiwanie (wiem, wiem - usprawiedliwiam się), że będą znajdowały się tam jakieś zbytki, piękne ruiny i takie tam. A tam co? A nico. NICO. Nic starszego niż kilkanaście lat. Nie udało nam się ustalić czy to sprawka Saddama czy też prawdą jest to, o czym niektórzy przebąkiwali, że Kurdowie to naród pastuchów, który nie wie co to znaczy "kultura".

http://imageshack.us/a/img843/8115/2sz7.jpg
Reszta dnia minęła nam na jeździe przez takie tereny. Dużo zakrętów, miejscami dobry asfalt, mały ruch (poza wsiami dotkniętymi "syndromem kurdyjskim"). Czego chcieć więcej (poza fajnym szutrem)?

http://imageshack.us/a/img194/9797/0zhy.jpg
Zwróćcie uwagę na fragment rzeki, w którym odbija się słońce. Widać tam typa spływającego na dętce :-)

http://imageshack.us/a/img801/2666/d9ny.jpg
Nocleg wypadł na zaśmieconym kawałku płaskiej ziemi pomiędzy drogą a rzeką. Ta ostatnia, a szczególnie szare, wymyte przez wodę kamienie przypominały mi z jakiegoś powodu moje wyobrażenie o górnym biegu Nilu. Brakowało tylko krokodyli, które by się na tych skałach wylegiwały.

http://imageshack.us/a/img694/5404/3pml.jpg

http://imageshack.us/a/img13/756/6rav.jpg

http://imageshack.us/a/img600/2925/fv7r.jpg
A tak prezentował się fragment "słynnej" i "niezwykłej" „drogi Hamiltona”. No dobra, ten był akurat ładny w przeciwieństwie do reszty. Szkoda tylko, że stanowił jakieś 2% długości całej trasy, bo ciągnął się całe 5 km pomiędzy Soranem a Rawanduz. Niestety my o tym nie wiedzieliśmy i trochę bez sensu zajechaliśmy aż na granicę irańską.

http://imageshack.us/a/img823/525/hg9t.jpg
Przy kanionie dopadli nas lokalni chłopcy. Artur ostentacyjnie uciekł gdzieś robić zdjęcia, bo nie miał na gości siły, ale ja broniłem polskiego honoru pozując do zdjęcia i próbując dodać się do ich znajomych na fejsie (na szczęście się nie udało).

http://imageshack.us/a/img845/2571/unzv.jpg
To już Sulejmanija, jakieś 300 km dalej na południowy-wschód i 380km od Bagdadu. Obowiązkowy bazar. Jak jak ja i ich kurwa nienawidzę! Słowo! Nic a nic nie czaję z tego podniecania się "wschodnimi bazarami", które wyglądają jak siedliska tandety, która nawet za ofertą Tesco nie nadąża. Powiem wam też, że widziałem tylko jeden ładny bazar życia w życiu. Na zdjęciach w jednym z afgańskich muzeów. Znajdował się mieście Taszkurgan. Niestety w czasie interwencji radzieckiej został karnie zrównany z ziemią przez myśliwce bombardujące.

http://imageshack.us/a/img9/6149/8k6v.jpg
Czterej pancerni tylko psa brakuje. Zjedli czy co? - fragment jakiejś ściany przy bazarze.

W Suli, jak mówią lokalesi, wreszcie trafił nam się ktoś z CouchSurfingu, kto był chętny nas przenocować. Ale żeby nie było za dobrze okazało się, że gość był Irakijczykiem z Mosulu, który na dodatek studiował w Dubaju. Siłą rzeczy o sytuacji w Kurdystanie wiele nie mógł nam powiedzieć (albo był złośliwy i nie chciał), bo przeprowadził się tutaj pół roku wcześniej. Uratowało go tylko to, że opowiedział nam coś o pobliskim Kirkuku. A mianowicie, że niestabilna sytuacja tamże (dla niewtajemniczonych: bomby wybuchają tam dosyć często) jest dziełem kurdyjskich służb specjalnych, które celowo sieją tam zamęt. Po co? Ano po to żeby powiedzieć w pewnym momencie: "patrzcie u was co tydzień bomba wybucha, a u nas, raptem dwa kilometry dalej, w Kurdystanie cisza jak makiem zasiał. To może wiecie, warto pójść po rozum do głowy i przyłączyć się do autonomii kurdyjskiej?". Tak się jakoś bowiem składa, że Kirkuk siedzi na gigantycznych złożach ropy naftowej (według niektórych wydobywana tu ropa stanowi 50% irackiego eksportu). Tyle jego wersja - Kurdowie bowiem twierdzą, że chcą odzyskać Kirkuk tylko dlatego, że to ich ojcowizna, ziemie historyczne (nieprawda, bo przybyli tam w znacznej liczbie dopiero po 1930, bo boomie naftowym - wcześniej były to ziemie irackich Turkemenów) i tylko na tym im zależy. A ropę to może sobie rząd centralny zatrzymać. Podobno nawet trwają w tej materii jakieś rozmowy, ale gdyby nie przyniosły rezultatów to peszmergowie stacjonujący w pobliżu (jakieś 2km od rogatek miasta) są gotowi ponieść kolejną ofiarę i wyzwolić swoich pobratymców spod okupacji irackiej.

Tyle o pobliskim Kirkuku. Nim jednak odejdę od polityki przedstawię wam jeszcze jedną teorię. Tę opowiedzieli nam szefowie drugiej największej w kraju agencji reklamowej, u których Yousif (czyli Józek) pracował. Ci goście akurat byli Kurdami i jako że spędzili prawie całe życie w Londku mówili świetnie po angielsku (oczywiście nie tak dobrze jak my, ale mimo to pozwoliliśmy im grzać się w wibracjach naszych über brytyjskich akcentów). No więc jedziemy z tematem pod tytułem: po co Amerykanom wojny na bliskim wschodzie, których nie potrafią wygrać i wydawałoby się nic z nich nie mają? Ano mają i to sporo, ale nie widać tego na pierwszy rzut oka. W wielkim skrócie historia idzie tak:


Po zamachach 9/11 Amerykanie by chronić swoją ludność stwierdzili, że trzeba odwrócić od niej uwagę terrorystów, więc przenieśli wojnę na terytorium Allahowi ducha winnego Afganistanu. W ten sposób islamscy wojownicy skoncentrowali się na amerykańskiej armii okupacyjnej, a nie na cywilach zza Wielkiej Wody. Ich dalekosiężne plany zniszczenia Oby Szatanów musiały ustąpić celom doraźnym, czyli pokonaniu okupantów. To był jednak tylko wstęp do właściwego planu, którym była klasyczna divide et impera, czyli nastawienie krajów muzułmańskich przeciwko sobie. Po co mieliby walczyć z terrorystami i ich sponsorami własnymi rękami, jeżeli mogli nastawić poszczególne kraje muzułmańskie przeciw sobie? Potrzebowali do tego tylko odpowiedniego narzędzia. Idealnym wręcz kandydatem okazała się stara sunnicko-szyicka schizma (heretyków bardziej nienawidzi się niż innowierców). Do tego zadania Irak nadawał się idealnie (a do tego miał bonus w postaci gigantycznych zapasów ropy). Nadawał się, gdyż posiadał duży potencjał konfliktogenny. Był beczką prochu, którą od wybuchu powstrzymywała tylko twarda ręka Saddama. Było tak, gdyż większość mieszkańców Iraku stanowili szyici (jak w Iranie), ale zarówno Saddam jak rządząca partia Baas była sunnicka. Tak więc będący w mniejszości sunnici byli u władzy i jak się łatwo domyślać trochę szyitów uciskali. Pretekst do ataku był łatwy do wymyślenia, bowiem Amerykanie sprzedali/dostarczyli Saddamowi broń chemiczną w trakcie wojny z Iranem (sami więc najlepiej wiedzieli, że Irak ją ma). Teraz wystarczyło przekonać świat za pomocą przekupnych mediów, że stanowi do zagrożenie dla globalnego pokoju i można było atakować. Po obaleniu Saddama kraj rozleciał się jak domek z kart, Amerykanie zadbali tylko i wyłącznie o Ministerstwo Ropy. Wszystko inne, dzięki rozwiązaniu armii i policji, była do wzięcia i wzięte zostało. Mówiąc wszystko mam na myśli: banki, muzea czy magazyny broni (poczytajcie "Nowy wspaniały Irak" to zobaczycie jak łatwo było zaraz po inwazji kupić broń, w tym rakiety przeciwlotnicze). Jak wspomniałem większość mieszkańców kraju była szyitami, więc w nowych, "demokratycznych" warunkach to oni doszli do władzy. Zgodnie z planem sunnici przestraszyli się (zresztą pewnie słusznie), że szyici będą im chcieli teraz odpłacić za lata poniewierki. Tak więc nie trzeba było nikogo zbytnio do walki zachęcać. Wystarczyło tylko stać obok i nic nie robić. Walki rozpoczęły się szybko i wciągnęły w sposób pośredni kraje ościenne. W efekcie religijna przemoc w Iraku wiązała zarówno siły Arabii Saudyjskiej (i jej sojuszników) jak i Iranu (podobnie z resztą jak w Afganistanie, choć tam w mniejszym stopniu). Al Kaida ponownie koncentrowała się przede wszystkim na walce z amerykańskim okupantem i sprzymierzonym z nim rządem, a nie na osiąganiu dalekosiężnych celów. Trzy lata temu nadarzyła się okazja to otwarcia kolejnego frontu w tej wojnie, czyli Syria. Syria, w której USA nie interweniuje nie dlatego, że nie wie jak albo nie wie kto jest dobry, a kto zły, lecz dlatego, że wojna tam jest im na rękę. Bo podobnie jak Irak pochłania energię, zasoby i uwagę krajów muzułmańskich. Assada wspiera Iran, a rebeliantów Al Kaida, Turcja, Arabia Saudyjska i Emiraty Arabskie.


Nie wiem jak wam, ale mi się ta wizja podoba, choć jest może trochę zbyt racjonalna i gładka, bo wynika z niej cholerna inteligencja oraz przebiegłość amerykańskich polityków i służ wywiadowczych. Wiecie: świat nie jest po prostu pojebanym miejscem, w którym ludzie się bez sensu wyrzynają, bo jacyś idioci podjęli głupie decyzje pod wpływem emocji lub skrzywienia psyche, ale jest niczym gra strategiczna, w której jakieś über mądre istoty realizują swoje interesy. Trochę jak społeczeństwo spektaklu, o którym pisał Guy Debord. Ale kto wie? W końcu nie od dziś wiadomo, że światem rządzą jaszczury, a te mogą być zdolne do wszystkiego.

Tyle o polityce. Więcej w tej relacji o niej pisać już nie będę (no chyba, że zmienię zdanie). Oprócz tego X i Y opowiadali nam trochę o kulisach robienia biznesu w kraju, który według nich jest "nowymi emiratami arabskimi" i jest właściwym miejscem do zarabiania milionów dolarów. No, ale nie będę was zanudzał takimi pierdołami ;-) Kto bowiem chciałby robić naprawdę poważne pieniądze? Przecież wszyscy jesteśmy obrzydliwie bogaci i wiemy jakie to nudne. Ale, jeżeli lubicie się nudzić zapraszam na PRIV (pobieramy tylko niewielki procent, jeżeli uda się wam zrobić biznes za pomocą naszych wskazówek i kontaktów! Tylko poważne oferty!).

Pomyślicie skąd w Iraku pieniądze i jak można robić miliony w kraju trzeciego świata, w którym toczy się wojna, a ludzie umierają z głodu na ulicach? Po pierwsze, Kurdystan dostaje część zysków ze sprzedaży irackiej ropy (o ile się nie mylę jakieś 14%?). Po drugie tutejsze ceny ziemi i nieruchomości poszły w ciągu ostatnich lat w górę o jakieś 2500% (to nie pomyłka). Po trzecie jako, że cały kraj to jedna wielka nicość, zwykły człowiek, który wzbogacił się na sprzedaży ziemi nie bardzo ma na co te pieniądze wydawać. Ale przecież nie każdy ma ziemię, prawda? Ano. Ale o takich powtórzę wam historię naszych ludzi od agencji reklamowej, którzy będąc ludźmi bogatymi chcieli kiedyś pomóc jakiemuś pucybutowi i dać mu robotę na imprezie dla klientów. Nie wiem ile kasy koleś sobie zażyczył, ale trochę musieli się zdziwić, jak zaczął im pokazywać na swoim iPhonie 5 zdjęcia z wakacji w Nowym Jorku i mówić, że za tyle, co mu oferują to mu się nie chce, bo dziennie to on $100 wyciąga, a w najlepsze dni - np. w Eid [koniec Ramadanu] - to i $1000 może w noc zgarnąć. Ale jak pisałem, ja nikogo do robienia za naszym pośrednictwem milionów złotych nie namawiam, bo to okropnie nudne!

Wiecie już dobrze, że nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zrobili czegoś głupiego. Tym razem autorem głupstwa był Artur. To znaczy oryginalnym byłem ja, jeszcze w Polsce, ale na miejscu debilny pomysł reanimował Artur. Halabdża. Kojarzycie Chemicznego Alego? Gość wsławił się dowodzeniem atakami chemicznymi na ludność kurdyjską pod koniec wojny iracko-irańskiej (bo Kurdowie licząc na wywalczenie swojego państwa byli piątą kolumną). A jego najsławniejszym dziełem była właśnie Halabdża. W Polsce pomyślałem, by się tam przejechać, ale widać nędzę w miejscach już odwiedzonych stwierdziłem, że to strata czasu. Niestety Artur nie mógł wysiedzieć na dupie (owsiki?), więc pewnego dnia pojechaliśmy do tej żałosnej miasto-wsi, w której mieli mieć muzeum rzezi ze świetnymi zdjęciami. Nie mieli, bo muzeum było oczywiście rekonstrukcji. W zamian szefuncio muzeum jeżdżący nowiutkim Land Cruiserem skierował nas do "miejsca śmierci" (brawa dla tego, kto wymyślił tę nazwę!). Jakie wspaniałe miejsce to było zobaczcie na zdjęciach.

http://imageshack.us/a/img198/8923/j2gu.jpg

http://imageshack.us/a/img29/2254/kc2n.jpg
O tym, że przejażdżka była całkowitą pomyłką nie muszę chyba wspominać ;-) Plus był tylko taki, że okazało się, że da się bezkarnie ignorować czekpointy. Na jednym z nich koleś nas chciał shaltować by "sprawdzić dokumenty", ale Artur się nie skapnął, a ja go olałem. Koleś był nieco zdziwiony, ale nie strzelał.

Słowo o czekpointach: jebana upierdliwość! Są na rogatkach każdych miast albo ważniejszych skrzyżowań. Typy oczywiście chcą z reguły zobaczyć paszport i zapytać o jakieś pierdoły. Niczego w 90% przypadków nie kontrolują, nawet wizy nie sprawdzają po zobaczeniu, że paszport jest z Europy. Ale zatrzymać się trzeba, otworzyć/zdjąć kask, sięgnąć do kieszeni, itp. Niby nic, ale przy temperaturze powietrza rzędu 45* jest to jednak trochę wkurwiające. Sposobu na to raczej nie było (nie mogliśmy raczej wszystkich czekpointów olać), więc znalazłem na to sposób. Może nie powinienem o tym pisać (wybacz Arturze! ;-)), ale zawsze robiłem tak, żeby podjeżdżając do czekpointu być z prawej strony, bo typ stał z lewej. A z lewej jechał Artur. Więc to on otwierał kask i pokazywał paszport. Ja po prostu siedziałem na motku jak gdyby nigdy nic i tylko przebierałem palcami po manetkach. Z reguły było bowiem tak, że koleś zadowalał się pomęczeniem Artura i mogliśmy jechać dalej :-)

http://imageshack.us/a/img822/1960/a2hu.jpg
Boiska do piłki nożnej na środku pustyni :-)

http://imageshack.us/a/img707/1488/yyh8.jpg
To już w stolicy Kurdystanu, czyli Arbil. Na motocyklu Samir, na którego kanapie rozwaliliśmy się. Artur metaforycznie, ja dosłownie, bo mnie choróbsko dorwało. Tak więc o stolicy wiele wam nie powiem (ale lokalesi by wam powiedzieli, że to drugi Dubaj). Jak chcecie coś wiedzieć, pytajcie Artura. Mi powiedział, że nic poza korkami tam nie ma. A jedyne "miejsce do zobaczenia", czyli cytadela było w typowo irackim stylu po prostu zamknięte na cztery spusty (że niby trwała renowacja).

Tutaj kilka słów o Irańczykach i alkoholu. Samir jako chrześcijanin (niewierzący) z Libanu pracował w dużej hurtowni trunków. Okazało się, że dużą część ich klientów stanowią właśnie Irańczycy. Niby teraz był Ramadan, miesiąc postu, więc ruch w interesie powinien być mniejszy, ale paradoksalnie był taki, że dupę urywał. Czemu? Bo cwaniacy przemycali teraz na potęgę trunki przez granicę licząc na to, że w czasie Ramadanu kontrole są mniej dokładne (w końcu strażnicy też pościli). Pozwalało to w miarę bezpiecznie zgromadzić zapasy na resztę roku.

http://imageshack.us/a/img34/6553/5h81.jpg

http://imageshack.us/a/img836/9937/igm4.jpg
Ścisłe centrum kurdyjskiego Dubaju.

http://imageshack.us/a/img585/2464/so17.jpg

http://imageshack.us/a/img94/3715/qebj.jpg
Wiem, że to lamerstwo, ale przez cały wyjazd polowaliśmy na taki znak, więc nie mogłem go tu nie wkleić :P Traf chciał, że napotkaliśmy taki dopiero ostatniego dnia. Powiem wam, że ta okolica była nieprzyjemna. O ile przejazd obok Kirkuku był zupełnie luzacki (choć miasto było zaraz pod nami), o tyle w okolicach Mosulu już nie czułem się już komfortowo. Może za sprawą nie do końca wyleczonej choroby, a może przez niezbyt przyjazne twarzy ludzi w miasteczkach, w których zatrzymywaliśmy się na trunki? Jak dla mnie wyglądali na takich, co przy pierwszej okazaji ożenili by nam kosę... Było to dziwne, bo zdecydowanej większości miejsc ludzie byli przyjaźni. Może nie jakoś bardzo wylewni, ale jednak przyjaźni, zaciekawieni i pozytywnie nastawieni.

Jakoś jednak ten Mosul ominęliśmy i przed opuszczeniem kraju czekało już tylko obowiązkowe tankowanie przed granicą. Tu trafiła nam się przyjemna gościnność w wykonaniu tureckich Kurdów (z mych wspomnień wychodzi, że zawsze byli dla nas bardziej przyjaźni niż iraccy Kurdowie). Byli to tirowcy, którzy zaprosili nas na herbatkę. Oczywiście rozmawialiśmy (a raczej Artur rozmawiał) z nimi po niemiecku, bo jak na dobrych obywateli Turcji przystało bywali nie raz "na saksach". Dowiedzieliśmy się, że czeka ich jeszcze przynajmniej kilka dni oczekiwania, bo po stronie irackiej czeka się na wyjazd po 10-12 dni. Człowiek dostaje numerek jak na naszej poczcie i czeka grzecznie na swoją kolej. Nie powiem, żebyśmy nie mieli nadziei, że nam pójdzie szybciej. Ruszyliśmy więc czym prędzej ku granicy, tym bardziej, że zbliżała się noc (choć oczywiście w planach było rozbicie się z dnia).

Na granicy panował lekki chaos. W zasadzie nie wiedzieliśmy gdzie się udać, więc podjechaliśmy tak blisko Turcji, jak się dało. Czyli do samego mostu na Tygrysie, pod którym auta stały nieruchomo, a jacyś ludzie twierdzili, że Turcy zamknęli granicę o 14:00 i nikogo nie puszczają. Nie wiedzieli czemu i jak długo miało to trwać. Nie traciliśmy jednak animuszu, bo wiadomo, że status gościa pomógł już niejednemu w gorszych sytuacjach. W okół motocykli szybko zebrali się gapie, wśród nich chyba też jacyś funkcjonariusze, bo prosili nas o dokumenty (ale jak tu często bywa byli w cywilu, więc nie bardzo mieliśmy pewność kim tak naprawdę byli). Po chwili okazało się, że brakuje nam jakiś dokumentów, które powinniśmy byli otrzymać na wjeździe. O co chodziło tego nie udało się ustalić, bo po krótkiej dyskusji stwierdzono, że to nic takiego, więc prostu podeszliśmy do jakiś nieoznaczonych okienek, pokazaliśmy na chybił-trafił papiery. Ku naszemu zdziwieniu powiedziano nam, żeby jechać dalej. Co było robić. Jako głupie pachołki Berlina, przyzwyczajone do wykonywania rozkazów, wsiedliśmy na motocykle i między autami przedzieraliśmy się ku tureckim szlabanom. Nie muszę chyba dodawać, że przepuścili nas bez problemów, bo granica działała normalnie. O co chodziło z tym zamknięciem granicy do dziś nie wiem, bo nasi rozmówcy wydawali się znać angielski. Na marginesie dodam, że wjazd z Iraku do Turcji był jedynym momentem, kiedy ktoś sprawdził nasze bagaże (co prawda tylko rentgenem, ale zawsze).

No i szczerze mówiąc tego Iraku byłoby na tyle. Nie był to jednak koniec wyjazdu i naszych planów. Jako, że Azadi Kurdystan rozczarował nas trochę (ciężko było znaleźć kogoś sensownego do rozmowy, do zobaczenia niczego tam nie było, a tereny choć nie najbrzydsze, to jednak urodą niepowalające) stwierdziliśmy, że wracamy do Gruzji, bo może przestało tam wreszcie padać (przyznaję, byliśmy naiwni). Do końca urlopu mieliśmy jeszcze 12 dni i pojawiło się naturalne pytanie jak ten czas najlepiej wykorzystać? Potrzebowaliśmy 2 dni na przejazd przez Turcję, potem jakiś 4 dni na powrót, zostawało więc 6 dni do swobodnego wykorzystania. Do wyboru mieliśmy Swanetię, Chewsuretię i Tuszetię. Szybko zdecydowaliśmy się na to ostanie, zakładając, że będzie tam najmniej turystycznie, jako że do Omalo biegnie słynna szutrowa droga, którą transport publiczny nie jeździ. A jeżeli na miejscu okazałoby się, że da radę przez góry przebić do Szatili, to tym lepiej. Przejazd na motocyklu przez jakąś dziką przełęcz powyżej 3000 metrów to byłoby coś! Ale żeby o tym myśleć pierw musieliśmy przejechać przez Turcję i 3/4 Gruzji.

A że w Turcji byliśmy dopiero po 22:00, to tego dnia daleko już nie zajechaliśmy. Planowana droga do Gruzji miała prowadzić przez Hassankeyf (jedna z najstarszych osad ludzkich, którą Turcy niedługo pogrążą pod wodą nowego zbiornika retencyjnego), okolice Batmanów i innych Erzurumów. Przejścia wjazdowego do Gruzji jeszcze w tym momencie nie znaliśmy, bo mieliśmy ochotę na coś jeszcze mniejszego niż Posof, czyli zadupie, którym tylko psy z kulawą nogą przechodzą. Jak z tym jest sami wiecie: generuje to atrakcje, ale o tym może w następnym odcinku?

http://imageshack.us/a/img138/2185/ytbe.jpg
Silope - Halabdża - Silope, około 1200 km. Ah, rzeczywista trasa nie obejmowała tej pętli poniżej punktów B, C, D, F, ale według Googla nie ma pomiędzy nimi drogi.

PARYS
23.09.2013, 08:04
Stary spóźnię się do roboty przez te twoje relacje

Tofel
23.09.2013, 10:57
Nie martw się, ja spóźniam się codziennie, choć akurat nie ze względu na relację :-)

EDIT:
A jednak ten Kurdystan aż tak w 100% bezpieczny nie jest:
http://www.aljazeera.com/news/middleeast/2013/09/explosions-rock-iraqi-kurdish-capital-2013929114017834732.html

Tofel
18.04.2014, 19:21
Silope - Hasankeyf - Erzurum - Sarp - Achalciche - Omalo - Warszawa [8 dni]

No dobra, teraz to naprawdę już nic z wyjazdu nie pamiętam. W sumie, gdyby nie zdjęcia i tekst w bieżącym numerze Świata Motocykli (5/2014) miałbym trudności w uwierzeniu, że kiedykolwiek wyszedłem z domu w innym celu niż udanie się do pracy ;-) Ale może to i lepiej? Stwarza to szansę, że pominę wszystkie mało istotne epizody i epizodziki, które zajmują przestrzeń, a nic wartościowego nie wnoszą.

Jak już pisałem w Turcji wylądowaliśmy po ciemku. Do Hasankeyf mieliśmy jakieś 160 kilometrów, więc żeby nie jechać zbyt długo wypatrywaliśmy po drodze dogodnego miejsca na rozbicie namiotu. Gdzie nie spojrzeliśmy rozciągały się jednak jakieś pola i wsie. A jak akurat było pusto to albo kamienisto albo rzeczno-błotniście. Dogodne miejsce trafiło się dopiero po jakiś 80 km, przy malutkiej asfaltowej drodze. Pod rozłożystym drzewem, między wulkanicznymi głazami (zdjęcia brak).

http://imageshack.com/a/img841/6387/fwgr.jpg
Góry na granicy iracko-tureckiej (co prawda tak wyglądają 300 km na wschód od Silopi w okolicach Yüksekova, ale cóż poradzić?).

Następnego dnia rano dotarliśmy do Hasankeyf, ktore szczególnego wrażenia na mnie nie zrobiło. Może dlatego, że widziałem w swoim życiu 789 zabytkowych budynków? Wyczerpało to moje zdolności zdumiewania się czymkolwiek. Na marginesie powiem wam, że nastąpiło to chyba w okolicach budynku numer 612, ale pewny nie jestem. Siostra zjadła mi notatki... Ale może to wszystko bujdy i senne Hasankeyf nie oplotło mnie swoim urokiem, gdyż przebiegłe Turczyny zamknęły dostęp do najciekawszych zabytków? Cwaniacy doszli bowiem do wniosku, że to najlepszy sposób żeby zamknąć usta przeciwnikom projektu (którego realizacja pogrąży Hasankeyf pod wodą). Skoro nie ma czego odwiedzać, to może nie ma tam niczego wartościowego, a w związku z tym nie warto walczyć o przetrwanie takiego miejsca ? Tak przynajmniej o rozumowaniu Turczynów wypowiadali się spotkani na miejscu Słowacy. Uwierzyłem im, choć wiedziałem, że Słowacy nie są prawdziwymi ludźmi, bo Słowacja nie jest prawdziwym państwem. Znałem bowiem skłonnych do niecnych knowań Turczynó z poprzednich wyjazdów. Co w takim razie zostało do zwiedzania biedakom, którzy w płonnej nadziei zapędzili się do Hasankeyf? Kilka niezbyt starych budynków, w większości kompletnych ruin - zarysów fundamentów, fragmentów ścian - oraz trochę starożytnych, a wydrążonych w miękkiej skale jaskiń, których całkiem współcześni hasankeyfczycy używali jako zagród dla kóz. Pełne więc były nie tak starożytnych bobków, resztek siana i innej nieznanej mi paszy. Wikipedia głosi, że zanim jamy zajęły kozy były one zamieszkiwane przez ludzi i to dosyć wiekowych. Pierwsze zapiski o Hasankey poprzedzają wzmianki o synie Józka Cieślaka o jakieś 1800 lat. Tak zwaną siłą rzeczy teren obfituje w rozmaite smakołyki archeologiczne. Ale powiedzmy sobie szczerze: po chuj one komu? Co było wartościowe przebiegłe Turczyny pewnie już dawno wykopały, a cała reszta to pewnie podrzucone przez podłych Ormian, Kurdów albo innych Asyryjczyków spreparowane w chińskich warsztatach "dowody" albo poddające w wątpliwość fakt, że Turcy żyli w tych regionach jeszcze przed dinozaurami albo rzucające cień na wielkość Ataturka. Nikt o zdrowych zmysłach nie stwierdzi chyba, że takie "znaleziska" są więcej warte niż 1,2 MW energii rocznie (choć to tylko 1/20 mocy takiej na przykład Tamy Trzech Przełomów) albo możliwość regulowania szerokości strumyka z pitną wodą, która trafia do Iraku... Przecież to już nawet Kaczyński wie, że najbliższe wojny będą raczej toczyć się o wodę a nie złoża węglowodorów (bo te np. daje się już pozyskiwać z upraw pewnych gatunków glonów).

http://imageshack.us/a/img27/6967/q1kz.jpg
Tygrys na wysokości Hasankeyf.

http://imageshack.us/a/img821/8715/anfi.jpg
Podpory XII-wiecznego mostu - najbardziej spektakularnej atrakcji miasteczka.

http://imageshack.us/a/img407/3792/yj7t.jpg
Fragment cytadeli oraz jaskiń zamieszkałych przez proto-Turczynów od około 253 milionów lat. Niektóre z nich w czasach znacznie nam bliższych gościły meczety i kościoły - tak, jak choćby w Kapadocji.

http://imageshack.us/a/img838/1640/t8iq.jpg
Pozostałości jednego ze średniowiecznych meczetów albo nawet i medresy. Uczeni w kamieniach wciąż się o to kłócą.

http://imageshack.us/a/img202/1799/pm0d.jpg
I jeszcze raz widok na "stare miato", mostek oraz umieszczoną na szczycie klifu cytadelę.

Dalsza droga poprowadziła nas przez mniejsze i większe góry, które z każdą setką (or so) kilometrów stawały się coraz bardziej przyjazne i po prostu zielone. Przejście klimatyczne od pustyni do strefy umiarkowanej byłoby płynne, gdyby nie to, że w Erzurum zdzieliło nas prosto między oczy. Choć może nie byłoby się to było stało, gdybyśmy częściej czytali wikipedię? Wschodnia Anatolia słynie z ostrego klimatu, "syberyjskie" przymrozki rzędu -40*C nie są tu niczym niezwykłym w zimie, więc nie powinno dziwić, że i w lecie temperatura potrafi nieco spaść. No, ale dziwiło. Zresztą, pal licho temperaturę. Wiatr! Był to prawdziwie zimny i przeszywający szubrawiec. Jakby tego było mało nawierzchnia drogi pokryta była na dużej części trasy małymi kamyczkami, które wydaje się, że Turcy uważają za skończoną nawierzchnię. Jeżeli są dobrze wprasowane w asfaltowe podłoże wtedy nie ma problemu, ale gdy świeżo je wysypano i auta nie zdążyły ich rozjeździć wtedy zamieniają się we wspaniałą powierzchnię dryftolubną.

Nocleg wypadł nam na jakiejś łące kilka kilometrów za miastem (zdjęcia brak, zresztą jak i z całego następnego dnia). Mimo świszczącego wiatru i pary unoszącej się nam z ust (co w połączeniu z niemytymi od lat zębami tworzyło zabójczą atmosferę...), a może właśnie dlatego, spaliśmy jak zabici.

Ranek rozczarowywał. Zarówno nas jak i okolicznych chłopów chowających się przed chłodem i nieustającym wiatrem w wąskich, zasranych przez krowy uliczkach pobliskiej wsi. Chłopi nie mieli wyboru - byli już na zewnątrz, ale my mieliśmy ciągle możliwość zostania w namiocie i udawania, że noc nie dobiegła końca. Przynajmniej teoretycznie, gdyż w realizacji planu przeszkadzały burczące żołądki i chcąc niechcąć krótko po 7-mej rano byliśmy znów w drodze. Rozpoczęło się Wielkie Ramadańskie Poszukiwanie Śniadania. I bynajmniej nie był to jakiś lamerski rajd po okolicznych knajpach, w których stoły uginały się od nadmiaru orientalnego jadła, a jedynymi cerberami broniącymi do nich dostępu były wredne kasjerki. Co to, to nie. Nie dość, że góry przez które jechaliśmy były słabo zaludnione i po prostu brakowało jakichkolwiek lokali, to gnębione przez pogodę, rozmaite rejzy i inwazje okoliczne ludy uodporniły się przez wieki na przeciwności losu i takie luksusy jak jedzenie nie wydawały się im zbytnio potrzebne. A podróżni? Cóż... zostali postawieni przed takim samym wyborem jak ich przodkowie: dostosować się albo zginąć. Po drugie lub trzecie jako, że kontakt z przyrodą zwiększa szanse na pojawienie się odczuć duchowych, to okolica pełna była homo religiosus owładniętych misją zbawiania innych. Więc dla naszego dobra w coraz to kolejnych lokalach odmawiano nakarmienia nas. Przyznam, że nie wiem jaką wiarę wyznawali lokalni fanatycy, ale na pewno nie był to islam. Nie wiedzieli oni bowiem tego, co nawet Polscy chłopi na Polesiu wiedzą, a mianowicie, że wędrowcy są z definicji mili Allahowie, ich los jest bowiem wystarczająco trudny i w związku z tym ten 28-dniowy ramadański post ich nie obowiązuje (co prawda powinni go odbyć w innym terminie, ale to nieistotne didaskalia). Fakt był faktem, że świętoszkowate Turczyny pozostawały nieczułe na muzykę naszych jelit i lodówki pełne wyszukanych kebabów, falafeli, rozmaicie przyprawionego ryżu oraz wiader świeżego ajranu nie zostały dla nas otwarte. Przyznam, że przyjęliśmy to ze złością i niedowierzaniem. Stereotyp bowiem nakazywał mi poprzednio uznawać biorących się za łby z powodów (przynajmniej deklaratywnie) religijnych Irakijczyków za dużo bardziej ortodoksyjnych niż rzekomo laicka i ciążąca do Europy Turcja. Być może tak rzeczywiście jest w Istambule, ale na pewno nie w leżących na wschodnich rubieżach górskich wsiach. Ostatecznie od śmierci głodowej uratował nas po dwóch godzinach jazdy jakiś brat w bezbożu, który w przy-stacyjno-benzynowej knajpie napoił nas ciorbą z torebki zagęszczoną kawałkami chleba. Założę się, że nie był tamtejszy...

http://imageshack.us/a/img7/6739/usxq.jpg
Jako przeciwwagę dla chłodnych i głodnych klimatów tego poranka wrzucam fotkę z okolic Hasankeyf. Jak widać upał dokuczał tam nie tylko ludziom :-)

http://imageshack.com/a/img842/9098/9u8z.jpg
Słitfocie gdzieś z drogi pomiędzy Hasankeyf a Erzurum.

http://imageshack.com/a/img842/8557/faan.jpg
I jeszcze wspominek z Hasankeyf nr 1 odnaleziony w szafie: widok na Tygrys.

http://imageshack.com/a/img834/9489/5j7q.jpg
I wspominek z Hasankeyf nr 2 odnaleziony w szafie: owe starożytne jaskinie, o których mowa była wcześniej. Ta znajdowała się w samym Hasankeyf i dlatego zamieszkiwali w niej ludzie, a nie kozy.

Mimo, iż nie mamy żadnych zdjęć na poparcie tej tezy (zapis z wariografu zjadła tym razem ciotka) musicie nam wierzyć, że jazda dobrym asfaltem, po krętych drogach prowadzących wąwozami, górskimi zboczami oraz skalnymi półkami, jaka była naszym udziałem tego dnia była bardzo, bardzo przyjemna. Końcowe odcinki przed dojazdem do Borcka, gdzie droga łagodnie opadała, a zakręt gonił zakręt sprawiały, że czułem się jak w jakiejś orientalnej wersji rajdu Monte Carlo. W swej wyobraźni byłem nieco kalekim, ale jednak, Jamsem Bondem mknącym może nie po dachach budynków, ale po wymagającej pewnej uważności krętej szosie.

Kalectwo tego mnie-Bonda objawiało się zresztą nie tylko w strefie fizycznej, ale i mentalnej. Przez jakiś czas żyłem bowiem w przekonaniu, że w Murtali uda nam się przekroczyć granicę mimo, że z mapy nie do końca to wynikało. To znaczy: droga leciała na przestrzał do Gruzji, ale znaczka przejścia nigdzie na niej nie było. Rozumiałem jednak, że mapy też tworzą ludzie i zwyczajnie zapomnieli go tam narysować.

Nie zapomnieli. Po raz pierwszy od 23 lat (ostatni raz miało to miejsce 15 lipca 1991 roku o godzinie 06:32) popełniłem błąd. Zamiast obiecanego przyjścia granicznego był tylko opuszczony plac w środku zapomnianej przez świat wioseczki, polna droga obstawiona przez brzydkie znaki przedstawiające sceny przemocy z użyciem broni maszynowej oraz pełne niedowierzania spojrzenia wieśniaków. Ich oczy zdawały się mówić "tych to chyba konkretnie pojebało, skoro tu z własnej woli przyjechali", choć ustami wypowiadali frazy bardziej brzmiące jak "enszuldingung, hier keine grenze...". Stało się wtedy dla nas całkowicie jasne, że w tej opanowanej przez wnuków wspierających nazistów Turczynów nie mieliśmy czego szukać i aby uniknąć zdemaskowania naszego słowiańskiego podczłowieczeństwa czym prędzej zawróciliśmy w kierunku głównej drogi na Sarp.

Tam na uwięzionym pomiędzy piętrzącymi się złowrogo górami, a grzmiącym morzem, przejściu granicznym spotkała nas miła niespodzianka w postaci niewielkiej kolejki oraz mniej miłych, ale spodziewanych strug deszczu oraz rozpychających się tureckich kierowców. Po mniej więcej 20 minutach byliśmy z powrotem w Gruzji. Nie od wczoraj wiedzieliśmy, że Gruzin to jednak nie jest zły Turczyn i zjeść podróżnemu pozwoli. Niestety! Okazało się, że turczynowatość podła w jakiś tajemniczy sposób promieniuje przez granicę i w knajpie prowadzonym przez grube baby o utlenionych włosach próbowano nas otruć niebotycznie drogą i niezjadliwą strawą nazwaną zapewne przez pomyłkę szaszłykiem. Głodni i źli pomknęliśmy dalej. Przez góry. Ku Achalciche.

Mimo lejących się z nieba strug wody - a może dzięki nim? - jazda była nadzwyczaj przyjemna. Aż do Khulo (Hulo? Chulo?) wyglądającego na lokalne wanna-be Zakopane ciągnął się dobry asfalt, wiec niewiele się działo. Co jakiś czas droga wspinała się wyżej i czasem w przerwach między chmurami po prawej stronie otwierała się głęboka dolina, co podnosiło nieco ciśnienie krwi w żyłach, bo spadek był dosyć konkretny, a barierek zapomnieli postawić. Przyznam się wam z pewnym wstydem, że w swej naiwności myślałem momentami, że asfalt może lecieć aż do samego Achalciche, jednak po wjeździe do Khulo, okazało się, że jeżeli nawet kiedyś leciał, to już dawno temu został rozkradziony o czym świadczyły powiększające się z każdym metrem ubytki. Pierw pojawiły się małe nierówności, po kilkunastu metrach było ich na tyle dużo, że trzeba było zacząć jazdę slalomem, a po stu pozostały z niego jedynie samotne wyspy, które wygodniej było po prostu omijać. W końcu, po kilku kilometrach droga zamieniła się w śliską i mokrą polną dróżkę o szerokości jednego auta, upstrzoną mniejszą lub większą ilością obłych kamieni. Zawzięcie pięła się w górę i lawirowała po stromym zboczu, z reguły lecąc w otwartym terenie i tylko czasem wyprawiając harce w sercach wiosek. Jazda była bardzo przyjemna. Dobrze czułem motocykl i cieszyłem się, że mamy taką pogodę, że trzeba trochę bardziej uważać na śliską nawierzchnię i małe koleinki, którymi spływały niewielkie strumyki. Dopiero przed samą przełęczą zrobiło się nieprzyjemnie ze względu na gęstą mgłę i przenikliwy wiatr. Zimno, którego nie czułem od poranka ponownie zaczęło o sobie przypominać, ale kiedy stało się naprawdę nieprzyjemne grzbiet górski przełamał się i zjechaliśmy do doliny wypełnionej resztkami zachodzącego słońca. Do Achalciche dojechaliśmy równo z nadciągającym zmierzchem by zameldować się w pierwszym lepszym hotelo-burdelu. Dziwki nie grzeszyły ani urodą ani intelektem, a mimo że amatorom taniej rozrywki zdawało się to nie przeszkadzać, to z jakiegoś powodu nie tańczyli z nimi, preferując swoje męskie, znajome grono...

http://imageshack.com/a/img407/2466/qgye.jpg
Licząca kilkaset lat siedziba złych Turczynów - teraz pod władaniem gruzińskim. Achalciche.

http://imageshack.com/a/img607/5999/wpov.jpg
Kolejne zamczysko na drodze, którego nie było mi dane zobaczyć.

Do dziś nie wiem czy w jakiś sposób te wiedźmy podejrzały moje myśli i rzuciły na mnie klątwę, gdyż następnego dnia nie zwracałem zbyt dużej uwagi tereny, którymi się poruszaliśmy. Całą drogę przesiedziałem wewnątrz swojego umysłu, w którym co rusz przewijał się ten sam straszliwy obraz: ubierającej się w pokoju po porannych swawolach dziwki, na którą natknąłem się bezowocnie szukając kobiety z recepcji. Ocknąłem się dopiero pod wieczór - podejrzewam, że ich moc osłabła wraz z odległością - gdy dotelepaliśmy się do Telawi. Romantyczną noc spędziliśmy wśród winnic rozłożonych na łagodnych wzgórzach spoglądających na Wielki Kaukaz, w który następnego dnia mieliśmy wjechać w drodze do Omalo. A ta zapowiadała się bardzo fajnie: z Pszaweli na przełęcz Abano mieliśmy do pokonana jakieś 2300 metrów przewyższenia.

I z pewnością taka by była, gdyby rano nie okazało się, że... nie mam akumulatora. No, może nie tyle akumulatora, co elektrolitu. Działąjc instynktownie (lata służby w GROMie zrobiły swoje) porzuciliśmy wszystkie czynności pozorno-biwakowe i natychmiast oddaliśmy się rozmyślaniom dialektyczno-historycznym poszukując źródeł obecnej sytuacji. Początkowo myślałem, że dopadła nas lokalna odmiana el-czupakabry żywiąca się kwasem zamiast krwi, ale Artur - będący naszym drużynowym Szerlokiem - szybko podzielił się ze mną swoim jak zwykle trafniejszym domysłem, że elektrolit najpewniej wyparował sam z siebie w Iraku. "Każdy bowiem wie" - przekonywał - "że el-czupakabry nie żyją na wschód 10-tego południka". Na swoją obronę powiem, że uznałem jego argumentację dopiero po konsultacjach z wikipedią.

Znając przyczyny zła, które stało się naszym doświadczeniem mogliśmy łatwo mu zaradzić. Jak przystało na Tataro-Czurka wskoczyłem na Artura DRkę niczym Mongoł na słonia i popędziłem do miasteczka kupić niezbędne do naprawy narzędzia: dwa kable od żelazka oraz butelkę zdemineralizowanej wody. Z tą ostatnią było trochę kłopotu, ale ostatecznie udało mi się ją dostać w... aptece. Co ciekawe kobiety od razu zrozumiały o co mi chodzi, gdy tylko wspomniałem o problemach z akumulatorem. Dopiero później okazało się, że woda musiała być jakaś kradziona, bo nie starczyła na długo. Po powrocie do Polski bateria przestała zupełnie trzymać napięcie i ku rozpaczy Prawdziwie Polskiego Koła Wielbicieli Akumulatorów Elektrolitowych nabyłem szczelnie zamknięty egzemplarz żelowy. Ale odrzućmy te wybiegi w przyszłość i wróćmy jeszcze na chwilę do Gruzji.

Nie będę was dużo dłużej zanudzał swoją paplaniną i zamiast tego pozwolę mówić zdjęciom. Zanim to jednak nastąpi i dam wam odetchnąć powiem wam jedno: zapomnijcie o Himalajach, przynajmniej tych indyjskich i jedźcie do Tuszecji! Na całej tzw. Wielkiej Pętli Himalajskiej, którą podnieca się tak wiele osób (ze mną włącznie) nie ma aż tak powietrznych i eksponowanych miejsc, jak na tej trasie. To prawda, że jest wyżej, ale wcale tego wyżej nie widać - no chyba, że akurat widać gdzieś w pobliżu lodowce albo znaki drogowe o wysokości informujące. Choć gwoli szczerości wiedzcie, że w Himalajach jechałem na kosiarce z silnikiem pojemności 180 cm3, a tutaj miałem do dyspozycji tzw. prawdziwy motocykl i fakt, że mogłem się trochę przyjemniej pobawić mógł wpłynąć na moją ocenę drogi. Tańczyłem sobie bowiem na motocyklu aż miło, składałem się w 180* zakrętach i podskakiwałem na wyrwach i kamieniach. A czasem spotykała mnie nawet satysfakcjonująca niespodzianka wynikająca z faktu, że tym razem to nie mój motocykl zaliczał gleby... ;-)

http://imageshack.com/a/img547/8970/a0z3.jpg
Jeden z kilku małych strumyczków pod drodze.

http://imageshack.com/a/img546/9282/wsic.jpg
Widok z górnych części drogi.

http://imageshack.com/a/img14/4930/vx8d.jpg
Tu chyba dobrze widać "powietrzność" ścieżki.

http://imageshack.com/a/img837/5948/wohw.jpg
Słitfocie na szczycie przełęczy. Góry w oddali to już Czeczenia.

Omalo jednocześnie świeciło pustkami i było pełne turystów, w sposób w jaki potrafią to tylko totalne zadupia. W powietrzu czuło się mieszanie dwóch rodzajów powietrza: dzikości, wolności i odosobnienia oraz rodzącej się powoli turystyki i przychodzących z nią pieniędzy. Póki co jest to jednak całkiem przyjemny kawałek szybko komercjalizującego się kraju i chyba warto tam pojechać nim dotrą tam inni.

http://imageshack.com/a/img854/8184/2n2f.jpg
Widok ku Czeczenii z jedną z kilku wież obronnych górujących nad Omalo.

http://imageshack.com/a/img849/2267/azw6.jpg
Widok ku dziczy z fragmentem wież obronnych.

http://imageshack.com/a/img43/8599/h24p.jpg
No i same wieże.

http://imageshack.com/a/img812/7456/z13c.jpg
Kolejne motocyklowe słitfocie.

http://imageshack.com/a/img594/9255/uzvr.jpg
Droga w kierunku przełęczy Abano od strony Omalo. Sama przełęcz ukryta gdzieś za górami.

http://imageshack.com/a/img43/8820/ewc9.jpg
"Pierwszy krok w chmurach" podczas powrotu z Omalo.

http://imageshack.com/a/img818/2478/eus4.jpg
Zbliżamy się do Stepanatsmida.

Tutaj w zasadzie zakończyła się nasza przygoda z Gruzją, gdyż gnani niezrozumiałą i atawistyczną potrzebą powrotu do domu pomknęliśmy czym prędzej na północ. Późnym wieczorem byliśmy już pod rosyjską granicą, którą przekroczyliśmy następnego dnia. Podpuszczeni prawdopodobnie przez przebiegłych Turczynów Rosjanie próbowali mnie zabić na obwodnicy Nalczika sprowadzając na mnie telepatycznie senność, która spowodowała kilkukrotne przyśnięcie, ale nie mogłem im mieć tego za złe. Byłem wszak przedstawicielem narodu, który już niecały rok później miał próbować pokrzyżować ich plany przejęcia wschodniej Ukrainy. Ich reakcja była więc całkowicie zrozumiała, aczkolwiek nie zdołała usunąć mnie z tego świata. Przez jakiś czas po powrocie do Polski żałowałem nawet, że im się nie udało, ale postanowiłem nic z tym nie robić, gdyż wykoncypowałem lepsze rozwiązanie.

Przez Krym przemknęliśmy szybko, chyba zbyt szybko, bo nie wpadliśmy nawet na słynny Kazantip seksem i pochodnymi fenyloetyloaminy słynący, tylko przez Cherson pomknęliśmy prosto na Kijów, Lublin i Warszawę. I wszystko to, po to by szybko przekonać się, że słowa współczesnego wieszcza nominowanego w zeszłym roku do Nike, są mi nadzwyczaj bliskie: "... Chopina nienawidzę i wierzb płaczących, i tych przerażających, pleśnią chmur przykrytych równin, gdzie każdy konar kusi człowieka: do mnie przywiąż pętlę stryczka, utrzymam cię łagodnie i miękko".

http://imageshack.com/a/img834/5025/q8hx.png
Długość odcinka: ok. 4300 km Link do trasy. (https://goo.gl/maps/9okOI) (Google nieprawidłowo zaznaczył przeprawę promową przez Morze Azowskie, ale cóż poradzę)

I to już koniec opowieści, którą zakończyć sobie pozwolę ogłoszeniem parafialnym. Żeby owego przywiązywania pętli stryczka uniknąć na stałe wynoszę się do innych krajów, do których KLRa ze sobą nie zabieram. Chętnie oddam maszynę w forumowe ręce (można liczyć na zniżkę z tego tytułu). Więcej o niej poczytać można w ogłoszeniu na otomoto (http://otomoto.pl/kawasaki-klr-a-M3968912.html).